Kiedy nie było szkoły przeważnie były ferie lub wakacje albo jakieś kościelne święta. Czas ten spędzaliśmy głównie przed telewizorami. Starsi siedzieli przy stołach zastawionych jedzeniem i piciem, a dzieci wysuwały swoje głupiutkie pyszczki w kierunku srebrzysto połyskujących ekranów. Każdy wolny dzień zaczynał się od telewizyjnej sesji pod tytułem teleferie, albo teleranek. Sesje owe podzielone były na dwie części. Najpierw było jakieś mędzenie, którego nikt nie rozumiał, nawet dorośli, a potem zaczynał się film.
W wakacje i ferie zimowe każdego dnia puszczali inny serial i to było fantastyczne. Głównie z tego względu, że za moich czasów pokazywali przeważnie seriale amerykańskie i znaną wszystkim polską klasykę młodzieżową. Oglądaliśmy więc jakieś Robin Hoody, „Złamaną strzałę” – serial o wodzu Apaczów imieniem Cochise i jego białym przyjacielu nazwiskiem Tom Jeffods, oglądaliśmy „Wakacje z duchami’ i „ Podróż za jeden uśmiech”. Był to repertuar stały, znany i lubiany. Wszelkie nowinki wprowadzane od czasu do czasu przyjmowaliśmy niechętnie i nieufnie.
Podczas opowiadania sobie filmów w gronie kolegów zawsze bezlitośnie drwiliśmy z tych najnowszych seriali zanim opatrzyły nam się one w końcu i zostały włączone do kanonu. Zdarzały je się jednak także filmy, które nie zostały przez nas zaakceptowane nigdy i dzień, w którym emitowano je w godzinach porannych, by ucieszyć i wyedukować dzieci i młodzież uważaliśmy za dzień stracony. Takim serialem był, na przykład „Karino”. Historia jakiegoś konia, który nie miał szans na przeżycie, a jednak przeżył. W roli głównej występował tam Karol Strasburger grający twardziela i dodany mu dla kontrastu Krzysztof Wakuliński – mięczak. Po środku była jakaś pani odgrywana przez niemiecką aktorkę, której nazwiska nie pamiętam, a której dodano dubbing, żebyśmy mogli cokolwiek rozumieć z tego co pani owa chciała nam przekazać. Film ten był po prostu beznadziejny. Nie umywał się do Dudusia Fąferskiego, że o wodzu Apaczów nie wspomnę. Był jeszcze jeden film o koniu, którego także nikt nie lubił – brytyjska produkcja pod tytułem „Czarny Królewicz”, nudy trochę mniejsze, bo aktorzy występowali w kostiumach, ale wysiedzieć się na tym nie dało.
W czasie roku szkolnego także oglądaliśmy filmy. Gdzieś mniej więcej w piątej klasie rodzice pozwolili mi oglądać filmy emitowane po godzinie 20.30, o tej porze kończył się wówczas program zwany dziennikiem telewizyjnym, który trwał bitą godzinę. Byłem wyjątkiem, jeśli chodzi o to oglądanie, bo większość moich kolegów gapiła się w telewizor do późna w nocy już od dawna.
W czasie nieświątecznym telewizja polska puszczała głównie filmy radzieckie o wojnie lub polskie filmy o obozach koncentracyjnych. Mogłem je oglądać do woli. Mama wypraszała mnie z pokoju jedynie wtedy gdy na ekranie pojawiała się jakaś niekompletnie ubrana pani lub gdy ktoś tam się całował. Tak więc rozdzierający bebechy film pod tytułem „Zapamiętaj imię swoje” obejrzałem chyba ze cztery razy. Nikt wówczas nie widział nic złego w pokazywaniu dzieciom udręk jakie przechodzili ludzie w obozach koncentracyjnych. Podobnie było z filmem „Ojciec żołnierza” propagandową agitką nakręconą na cześć narodu, który wydał towarzysza Stalina. Nie miałem jednak wówczas żadnej wiedzy na temat motywów, którymi kierował się reżyser tego obrazu, więc oglądałem jego film z przyjemnością. Przygody starego Gruzina, który idzie na wojnę, by odnaleźć swojego syna wzruszały mnie do łez.
Telewizja polska pokazywała także ambitne kino radzieckie, na przykład filmy takiego Szukszyna, ale mnie to nie brało zupełnie. Ten Szukszyn patrzył na mnie tak strasznie, że nie mogłem tego znieść i szedłem spać. Raz tylko przeżyłem autentyczne wzruszenie w czasie projekcji filmu, który co prawda był o Rosji i był bez wątpienia sztuką przez duże Sztu…filmu tego jednak nie nakręcił Rosjanin. Zrobił to Akira Kurosawa, a film nazywa się „Dersu Uzała”. Do dziś nie mogę się otrząsnąć ze wszystkich emocji, które towarzyszyły mi w czasie projekcji, a oglądałem ten film tylko raz i było to ze trzydzieści lat temu, w czarnobiałym telewizorze „Beryl”. Nigdy później nie miałem odwagi zasiąść jeszcze raz przed ekranem, na którym wyświetlali by obraz Kurosawy.
W emisjach filmów i seriali w telewizji polskiej tamtego czasu była pewna prawidłowość; w święta nie emitowano raczej filmów radzieckich, no chyba że z najwyższej półki, propaganda rosyjska i komunistyczna miała czas dla siebie przez cały rok. Święta to był dobry moment na pokazywanie produkcji amerykańskich i jedyna chwila w roku kiedy puszczano kreskówki Disneya. Miało to oczywiście swoje uzasadnienie, chodziło o to, by jak największa liczba dziatwy szkolnej pozostała w domu przy kaczorze Donaldzie, miast iść do kościoła.
W czasach mojego dzieciństwa kościół regularnie przegrywał bitwy z telewizją. Być może była to jedynie właściwość naszego miasta, które zamieszkane było przez ludzi przypadkowych, osiadłych tu od niedawna, takich co to nie mieli do siebie za grosz zaufania. Ludzie ci, posyłali co prawda swoje dzieci do kościoła, ale sami tam nie chodzili, z obawy przez jakimiś przykrościami w pracy, wynikającymi z donosów. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Kiedy szedłem z siostrą do kościoła z wszystkich podwórek, uliczek i domów po drodze wychodziły dzieci, takie jak my i zmierzały w tym samym kierunku. Dorosłych było w stosunku do nas niewielu i zwykle byli to ludzie starsi.
Powodem tego rozdwojenia jaźni mogło być także to, że wśród mieszkańców naszego miasta znaczną część stanowili wojskowi i ludzie z wojskiem związani. Im trudniej było obnosić się ze swoją wiarą niż innym, choć ja znałem takich oficerów, którzy regularnie uczęszczali na mszę pomimo tego, że coś tam im za to groziło. Tak przynajmniej twierdzili dorośli.
Młodzi ludzie w kościele zachowywali się w tamtych czasach, jak bydło, a ja –mimo iż w domu trzymany byłem krótko – także miałem w tym swój udział. Poza tym kiedy zaczynały się święta i świąteczne seriale nie sposób było nas wypędzić na mszę. Ksiądz proboszcz wiedział o tym i nie mógł spokojnie patrzeć na to, że dzieciaki miast tłoczyć się przed ołtarzem, gapią się w telewizor. W końcu wpadł na pomysł prosty i satysfakcjonujący wszystkich. Msza dla dzieci i młodzieży, która przez całe dziesięciolecia rozpoczynała się o godzinie dziewiątej z rana została przesunięta na godzinę jedenastą trzydzieści. Mogliśmy więc obejrzeć sobie spokojnie Cochise’a a potem uczestniczyć w Eucharystii.
Z punktu widzenia księdza proboszcza, który nie miał żadnych szans w rywalizacji z Myszką Miki było to posunięcie celowe i skuteczne. Nam, dzieciom także się ono takim z początku wydawało. Nie przewidzieliśmy jednak do czego zdolni są komuniści, na jakie perfidie są gotowi, byle tylko odebrać człowiekowi odrobinę radości.
Kiedy zbliżać poczęły się kolejne święta Wielkiej Nocy, nie pamiętam który t był rok, ale na pewno trwał jeszcze stan wojenny lub było tuż po jego zawieszeniu, wziąłem do ręki gazetę z programem telewizyjnym. Była to gazeta regionalna, w miarę bezpieczna i przekazująca treści na tyle neutralne, na ile było to w tedy możliwe. Wziąłem ją tedy w dłonie z zamiarem przeczytania świątecznego programu telewizyjnego. Chciałem wiedzieć, co też tym razem przygotowali dla nas spece od ramówek i rozrywki zatrudnieni na Woronicza. Zacząłem czytać i zamarłem. Najpierw przeczytałem tytuł filmu, który miał być emitowany w trzech długich odcinkach w Wielką Sobotę, Wielkanoc i lany poniedziałek. Tytuł ten brzmiał: „Trzej muszkieterowie. Nie jest źle – pomyślałem, bo lubiłem kostiumowe produkcje, zaś ekranizacje Dumasa w szczególności. Sekundę później jednak wzrok mój padł na nazwę kraju, który wyprodukował to dzieło i wszystko we mnie zesztywniało. Tym krajem był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. To było nie do uwierzenia! Stało się coś co stać się nie mogło! Puścili w święta ruski film, w dodatku taki, którego każdy odcinek trwał grubo ponad dwie godziny. Jak to jest możliwe, że aż tyle? – pytałem sam siebie. Kiedy jednak zerknąłem do gazety raz jeszcze, wszystko stało się jasne, a groza palącym strumieniem wlała mi się do serca. Po literach układających się w skrót ZSRR było tam, jak byk napisane – musical. Nie mogłem uwierzyć.
Koledzy, kiedy im o tym opowiedziałem także nie mogli uwierzyć. –Musiałeś coś pokręcić – mówili – to niemożliwe, żeby dali w święta ruski film, w dodatku takie gdzie cały czas śpiewają. Uwierzyli dopiero wtedy, gdy telewizji zaczęli zapowiadać trzyodcinkowy radziecki musical na motywach powieści Dumasa. Czuliśmy się przegrani, załatwieni i zniszczeni. Całe święta na nic. Nie ma kreskówek, nie ma amerykańskich, ani innych zachodnich filmów. Mamy trzech wyśpiewujących kuplety ruskich aktorów poprzebieranych w jakichś kolorowe łachy.
Nałóg oglądania w telewizji wszystkiego był jednak silniejszy niż rozczarowanie. Siedliśmy, każdy w swoim domu, przed telewizorem i zaczęliśmy oglądać musicalową wersję muszkieterów, w której książę Buckingham mówił do francuskiej królowej językiem Puszkina i Szukszyna zamieniając twarde słowiańskie „r” na takie, które imitować miało angielskie „kluski w gębie”. Brzmiało to mniej więcej tak, książę gada coś do królowej, aż tu nagle jakiś facet czegoś od niego chce, odwraca się więc doń Buckingham i mówi – w ciom płycina.
D’Artangan’a grał tam jakiś wąsaty jegomość z brzuchem wylewającym się zza skórzanych portek i cyckami tak wielkimi, że mógłby zostać miss mokrego podkoszulka, gdyby w kraju rad takie konkursy wtedy organizowano. Kiedy skakał na konia słychać było, jak to biedne zwierzę stęka i widać było, jak kuli się w sobie pod jego ciężarem. Nie przeszkadzało to wcale temu facetowi udawać niedożywionego, gaskońskiego, dziewiętnastolatka.
Mniej więcej w połowie odcinka usłyszałem za oknem przeciągły gwizd. W tym mieście przybłędów i wypędków my dzieci byliśmy pierwszym pokoleniem, które budowało między sobą, jakieś normalne relacje. Nasi rodzice nie znali się i nie utrzymywali żadnych towarzyskich kontaktów, choć mieszkali przy jednej ulicy. Nie było zwyczaju by odwiedzać się w domach, bo też mało kto miał tam jakąś prywatną przestrzeń, jakiś pokój, do którego mógłby zaprosić kolegów. Jeśli chciało się wywołać kolegę z domu trzeba było zagwizdać. Wyjrzałem więc i zobaczyłem, że koledzy stoją pod moim oknem i wymachują rękami. Wyszedłem na schody, żeby zapytać czego chcą. – Idziemy do kościoła – powiedzieli – idziesz? Ale dziś sobota – próbowałem się bronić – nie ma przecież mszy, rano święciliśmy jajka. – To nic – oni na to – choć zobaczymy może tam coś ciekawego się dzieje. Wydało mi się to wówczas dziwaczne, ale ubrałem się szybko i poszliśmy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości