coryllus coryllus
236
BLOG

Pitaval prowincjonalny. Ręce czyli trudne śledztwo

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Wszelkie roboty publiczne, które rozpoczynają się w naszym mieście witane są przez mieszkańców z radością i szczerym entuzjazmem. A buduje się u nas i remontuje sporo, bo władzę mamy taką, że tylko pozazdrościć. Najwięcej zaś zainteresowania budzą w ludziach zawsze roboty ziemne.

 
Miasto nasze otoczone jest osiedlami domków jednorodzinnych. Każdy mieszkaniec takiego domu chciałby mieć kawałek ogródka, do tego zaś potrzebna jest ziemia, której nie ma skąd brać. Grunty na działkach są przeważnie piaszczyste, a rzodkiewki wyrastające na tym kwarcu mają wygląd małych włochatych kulek. Nie jest to wcale satysfakcjonujące dla miłośników ogrodnictwa i świeżych jarzyn.
 
Ziemi pożądają także ci, którzy zamierzają rozpocząć budowę domu. Wiadomo bowiem, że nie ma takiej działki, której nie dałoby się troszeczkę podnieść, zyskując w ten sposób nieco lepszy mikroklimat i uniemożliwiając gromadzenie się wody z roztopów w obniżeniach terenu. O ile nie każda oferowana w czasie robót publicznych ziemia nadaje się do założenia ogródka, o tyle każda właściwie, byle nie była zanieczyszczona szkłem, folią lub ostrymi kamieniami może się przydać do podwyższenia placu budowy. A nawet, jak trafi się taki grunt, w którym pełno będzie śmiecia, zawsze można przesiać go przez specjalne, bardzo duże, ustawione na trójnogu sito. To co wypada z sita jest już czyściutkie i nadaje się do wykorzystania. 
 
Kiedy rozpoczęły się prace ziemne wokół dworca jeden z takich właśnie, będących w potrzebie, właścicieli placu budowy, podjechał pod ów dworzec ciężarówką i po krótkich pertraktacjach z kierownikiem robót otrzymał to czego potrzebował. Wielka łyżka koparki naładowała na pakę jego samochodu całą górę ziemi. Szczęśliwy inwestor odjechał błyskając tylnymi światłami w podzięce za usługę.
 
Kiedy znalazł się u siebie, rozstawił wraz z robotnikami, którzy mozolili się przy ustawianiu szalunku pod fundament, duży trójnóg i zawiesił na nim okrągłe, metalowe sito. Kiedy już wszystko było gotowe robotnicy, porzuciwszy swoje dotychczasowe zatrudnienia, zabrali się przesypywanie ziemi przez to sito. Wszystko szło dobrze gdy nagle z wywalonej przez ciężarówkę pryzmy wyłoniła się dłoń, ludzka dłoń. Dłoń połączona była z przedramieniem, a to z kolei z ramieniem. Dalej, niestety, nie było już nic. Tylko strzępy skóry i główka kości ramienia stercząca smutno i jakoś tak wyzywająco. Ręka musiała być dosyć świeża, bo nikt nie odskoczył uderzony w nozdrza zapachem wydzielanym zwykle przez rozkładające się ciała.
 
Jakby tego było mało, ziemia z pryzmy obsunęła się nagle i oczom zdumionych robotników ukazała się druga ręka. W identyczny sposób oddzielona od tułowia.
 
***
 
Prokurator Grzesiek, który zjawił się na miejscu godzinę później popatrzył smutno na obydwie ręce, które – co trzeba podkreślić – oddzielone były od nieobecnego tułowia z wielką, znamionującą fachowca precyzją. Przyjrzał się tym dokładnie skórze tych rąk i zauważył na nich to co zwykle widać na skórze osadzonych w zakładach karnych recydywistów – tatuaże. Na wierzchu lewej dłoni właściciel rąk kazał wytatuować sobie słowa: Tylko ty mnie nie zdradź suko. Zaś na dłoni lewej dokończenie owej frazy, które brzmiało: bo cię pięści me zatłuką.
Wyżej, na przedramieniu wytatuowany był tekst okropnie nieprzyzwoitej piosenki, na drugim zaś głowa diabła i półpostać obfitej blondynki z piersiami tak wielkimi, że gdyby ich właścicielce przyszło do głowy chodzić na czworaka, ciągnęłaby ten biust za sobą po ziemi.
 
- Zróbcie skany tych rąk – odezwał się prokurator Grzesiek do stojącego obok policjanta – niech będą gotowe na jutro.
 
Gliniarz zapakował obydwa odcięte ramiona w folię i włożył je do radiowozu. Potem do tego samego radiowozu wsiadł prokurator Grzesiek i samochód ruszył. Na działce zaś pozostał zdziwiony i przerażony właściciel wraz z wynajętymi do pracy ludźmi, którzy tamtego, jakże niezwykłego dla nich dnia, nie zabrali się już do żadnej roboty.
 
Do śledztwa zabrał się Prokurator Grzesiek z niechęcią. Był jednak człowiekiem obowiązkowym i sumiennym, nie pozostawił więc tych nieszczęsnych rąk gdzieś w rowie, nie kazał zakopać ich pod płotem tylko po zeskanowaniu umieszczonych na ich skórze tekstów i rysunków przekazał do krematorium, gdzie spopieliły się one, a popiół z nich powstały rozsypany został na cztery wiatry.
 
Śledztwo rozpoczął prokurator Grzesiek od czynności najprostszych – zadzwonił mianowicie do administratorów wszystkich możliwych cmentarzy w okolicy, pytając czy nie dokonano w ostatnim czasie jakiegoś zbeszczeszczenia mogiły, czy nie wykopano nieboszczyka lub czy nie dokonano, jakiegoś nie uzgodnionego z zarządcą cmentarza pogrzebu. Zajęło to prokuratorowi Grześkowi cały dzień. Kiedy okazało się, że na cmentarzach panował spokój trzeba było ugryźć sprawę z innej strony.
 
Tatuaże na rękach nie były jakimiś tam zwykłymi tatuażami, były to dość charakterystyczne pod względem ikonografii rysunki, ozdabiające zwykle ciała więźniów postawionych nieco wyżej w przestępczej hierarchii.
 
- Trzeba by zaleźć kogoś, kto ma podobne – pomyślał prokurator Grzesiek – tylko ilu takich może być? Pewnie od cholery i trochę.
 
Perspektywa przeszukiwania wszystkich zakładów karnych w Polsce w nadziei odnalezienia więźniów z podobnymi tatuażami nie ucieszyła prokuratora wcale. O ileż lepiej byłoby zamknąć biurko, wyjść z pracy, pojechać do domu i po smacznym obiedzie zająć się sklejaniem modelu czołgu T-34. Był bowiem nasz prokurator wielkim miłośnikiem i znawcą broni pancernej, a w swym mieszkaniu posiadał sporą kolekcję własnoręcznie wykonanych modeli czołgów i dział samobieżnych. Nie było dziś jednak mowy o żadnym modelarstwie, musiał się prokurator zastanowić w jaki sposób zabrać się za poszukiwanie więźnia z podobnymi tatuażami. Zrobił znów rzecz najprostszą, wysłał list i kopie skanów obydwu rąk do wszystkich zakładów karnych w kraju.
 
Po tym posunięciu nie pozostawało już nic innego, jak tylko czekać. Po tygodniu na biurku prokuratora zadzwonił telefon. Z drugiej strony słuchawki którą ujął w dłoń prokurator Grzesiek znajdował się kierownik półotwartego zakładu karnego w Chełmie.
 
- Jest tu taki jeden – powiedział – za zabójstwo siedzi. Może pan przyjechać.
 
 
***
W czterech gołych ścianach pokoju, gdzie więźniowie zwykle rozmawiali z odwiedzającymi ich bliskimi siedział nasz prokurator twarzą w twarz z mężczyzną do złudzenia przypominającym słynnego aktora Andrzeja Seweryna, kiedy ten grał w lubianym przez wszystkich serialu „Polskie drogi”.
 
- Ja nie wiem, kto to mógł być – syczał przez zaciśnięte szczęki sobowtór słynnego aktora - nie mam pojęcia. Nie siedziałem z nim. Mogę powiedzieć tylko kto mi to wydziergał, te piosenkę i tu wyżej te blondynę.
 
Po czym nachylił się ku twarzy prokuratora Grześka i coś szeptał przez chwilę.
 
***
 
W miasteczku przypominającym zgniłe jabłko, które ktoś porzucił w trawie na pastwę wron była mała uliczka, do której nie doprowadzono jeszcze kanalizacji, ani bieżącej wody. Ludzie mieszkali w odrapanych mieszkankach, ozdabiając je sztucznymi kwiatami i kolorowym papierem, żeby nie widać było parchów na ścianach i osypujących się tynków. Wieczorami wszyscy, a przynajmniej ci, którzy akurat byli trzeźwi, siedzieli na wąskich podwórkach, gdzie wystawione były ławki. Tam skupiało się życie towarzyskie kilku stojących przy tej uliczce kamienic.
Kiedy prokurator Grzesiek zatykając sobie dłonią nos i usta wkroczył w czeluść jednego z podwórek zauważył siedzącego na drewnianej ławeczce staruszka. Dziadzio patrzył przed siebie wzrokiem łagodnym i od czasu do czasu gładził się po ramieniu wyschniętą dłonią, na której bystre oko już z daleka rozpoznało by wytatuowane słowa: Tylko ty mnie nie zdradź….i tak dalej.
 
- Pan się może nazywa Cabiński? – zapytał prokurator Grzesiek – a staruszek na dźwięk ty słów aż podskoczył. Jasne bowiem dla niego było, że facet w białej koszuli z krótkim rękawem i w krawacie, który zadaje mu takie pytanie może być jedynie gliniarzem, albo prokuratorem. Na wszelki więc wypadek uśmiechnął się pan Cabiński do prokuratora Grześka, bo choć już dawno odsiedział wszystkie swoje wyroki i spłacił długi, które zaciągnął u społeczeństwa, to nie był wcale pewien czy o czymś nie zapomniał. Jego życie, barwne i burzliwe, biegło przez ostatnie trzydzieści lat równym rytmem od odsiadki do odsiadki. Był bowiem pan Cabiński na zmianę złodziejem, oszustem i bandytą. Był także mistrzem tatuażu o czym poinformował prokuratora Grześka sobowtór Andrzeja Seweryna osadzony w Chełmie. Tylko pan Cabiński robił na rękach takie tatuaże i wypisywał takie wierszyki, w tym zauważalnym na pierwszy rzut oka, jakże oryginalnym stylu.
 
 Prokurator Grzesiek klapnął na ławeczce obok staruszka i rozpoczął z nim miłą i rozluźniającą pogawędkę o tatuażach i ich właścicielach. Dziadek, kiedy wyjaśniło się czego chce odeń ten elegancki pan uspokoił  się i zaczął opowiadać o wydzierganych przez siebie na ciałach więźniów dziełach z emfazą i znawstwem.
- Ileś pan tego zrobił? – zapytał Grzesiek
 
- Ja wiem? Może ze czterdzieści?
 
Prokurator przejechał sobie dłonią o twarzy. Czterdziestu facetów, z których kilku lub kilkunastu może być już zakopanych, a kilku innych pokawałkowanych i rozrzuconych po świecie, jak ten nieszczęśnik w sprawie którego toczyło się śledztwo.
 
- Może jakieś nazwisko? – z nadzieją w głosi zapytał Grzesiek
 
- Szymczak – rzekł na to dziadzio Cabiński – Jurek Szymczak. Mieszka w Łowiczu.
 
***
 
 
Dzierżąc w dłoni odbitki skanów odjętych od korpusu ramion oraz inne ważne papiery stanął prokurator Grzesiek, wraz z dwoma policjantami, przed drzwiami, na których widniała metalowa, pordzewiała po brzegach tabliczka z finezyjnie wygrawerowanym napisem;  J i E Szymczakowie. Stał tak przez chwilę po czym patrząc na stojącego z prawej starszego aspiranta Rogulskiego nacisnął dzwonek. Miał nasz prokurator nadzieję, że zza drzwi wyłoni się zapłakana twarz pani Szymczakowej, która opowie mu o tym, że jej biedny mąż zaginął kilka miesięcy temu i nikt, nawet jasnowidz z Człuchowa nie potrafi go odnaleźć. Nadzieja ta umarła w sercu prokuratora Grześka chwilę po tym, jak umilkł dźwięk dzwonka.
 
Drzwi otworzyły się nagle i stanął w nich wielki, jak słonica w ciąży facet z gębą przypominającą przekrojoną na pół główkę czerwonej kapusty. Jego zwisające bezwładnie i nie wiadomo dlaczego sięgające prawie kolan ręce pokryte były tatuażem identycznym, jak ten który widniał na spopielonych już ramionach nieznanego nieboszczyka.
 
- Ten jest, skurczybyk, całkiem żywy – rzekł starszy aspirant Rogulski do prokuratora – zrobił to w typowym dla Warszawiaków stylu mającym już na wstępie upokorzyć i wyatutować człowieka, o którym rozmawiano, czyli tak, jakby Jurka Szymczaka wcale tu nie było. Okazało się jednak, że pan Szymczak – długoręki - jak nazywano go na osiedlu, jest odporny na takie zagrywki.
 
- Tylko nie skurczybyk – rzekł do prokuratora, dający tym samym starszemu aspirantowi do zrozumienia, że ma go głęboko w plecach – czego tu stoicie?  Już żem się w tym tygodniu meldował. Nic nie zrobiłem.
 
Prokurator posmutniał i nawet nie chciało mu się wyjaśniać Szymczakowi po co zadzwonili do jego drzwi.
 
***
 
 
- I co, i co dalej – dopytywałem się, jak dziecko domagające się zakończenia bardzo ciekawej bajki, kiedy już prokurator dociągnął swoja historię do momentu gdy pożegnał się z panem Szymczakiem.
 
- I nic – rzekł Grzesiek – myśli pan, że to łatwo znaleźć nieboszczyka i dopasować go do odciętych rąk? Umorzyliśmy śledztwo.
 
Pomyślałem, że trochę szkoda.
CDN
 
 
 
 
 
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości