Działała niegdyś w stolicy dwuosobowa firma zajmująca się robieniem reklamy różnym produktom i wydarzeniom poprzez prowokację. Nie pamiętam, jak nazywali się ludzie, którzy ją założyli, ani też jakie produkty wypromowali za pomocą swoich prowokacji. Pamiętam tylko, że ich oferta trafiała przeważnie do wydawnictw, gdzie ciągle trzeba promować nowe książki. Pomysł by zostać zawodowym prowokatorem biznesowym wydawać się może z pozoru niezwykle atrakcyjny i ciekawy. W praktyce jedna okazało się, że nie da się z tego wyżyć, bo wydawców i producentów nie interesuje prowokacja. Firma splajtowała.
Prowokacja nie jest oczywiście obojętna wszystkim wydawcom, kilku lubuje się wprost w prowokacjach i promuje swoje produkty posługując się właśnie tą metodą. W Polsce jednak jakoś tak się porobiło, że na rynku możliwy jest jedynie jeden rodzaj biznesowej prowokacji – taki, który wymierzony jest nie tyle w kościół, co w symbole chrześcijańskie lub wprost w wiernych tego kościoła. Według organizatorów promocji i prowokacyjnych happeningów najłatwiej jest zwrócić uwagę na produkt lub dzieło uderzając w tych ostatnich. Wierni, postrzegani zwykle, jako gromadka podenerwowanych osób po sześćdziesiątce, powinni według prowokatora złożyć do sądu sprawę o obrazę uczuć religijnych, powinni – jeśli prowokacja dotyczy jakiegoś dzieła – wejść na wystawę i próbować je zniszczyć. Jeśli dochodzi do takich działań prowokator zalicza sukces, piszą o nim gazety i podnieca się nim telewizja.
Kiedyś, w czasach papieża przywalonego meteorem, rzeczywiście ludzie wierzący denerwowali się, że ktoś próbuje robić pieniądze na tym co jest dla nich ważne i święte. Oburzali się i składali pozwy. Z czasem jednak zorientowali się, że nie ma co chamom podnosić słupków popularności i dziś już żadna prowokacja natury religijnej się nie sprawdzi.
Jest jeszcze coś o czym handlowcy od prowokacji zapominają - żeby ich działania były skuteczne przedmiot tych działań powinien w minimalnym choć stopniu interesować tę grupę osób, w którą wymierzona jest jego prowokacyjna promocja. Powiem to może prościej – jeśli mamy do sprzedania książkę pod tytułem „Pani Marysia się rozwodzi”, możemy ją oczywiście sprzedawać za pomocą umieszczonej na okładce kopii obrazu jasnogórskiego, ale wtedy na pewno nasz produkt zaliczy klapę. Ludzie którzy interesują się Jasnogórską Madonną nie interesują się rozwodami i na odwrót – ci którzy interesują się rozwodami nie mają ochoty pielgrzymować do Częstochowy. Taka prowokacja nie zadziała.
Żeby zadziałała trzeba uderzyć w grupę, której najświętsze świętości jakoś korespondują z tym co jest w naszej książce czyli z Marysią i rozwodami. Grupa ta powinna być jeszcze na tym etapie, kiedy to wszelkie wyznawane świętości traktuje się serio i człowiek nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby z nich drwić, albowiem one same i wiara w nie, określają i tworzą wyznawcę, przyporządkowują go do pewnej grupy ludzi, która z kolei poprzez wyznawane wartości wyróżnia się z masy innych grup i czuje się od nich lepsza. W Polsce dziś jest tylko jedna taka grupa, jedna która będzie bronić swoich relikwii z zapałem krzyżowca wdzierającego się na mury Jerozolimy. Chodzi mi tutaj o osoby, które nazywają siebie „inteligencją”.
Kiedy mieszkałem jeszcze w akademiku w moim pokoju trwała właściwie przez cały czas permanentna impreza. Brało się to z faktu, że ja i zamieszkujący wraz ze mną koledzy lubiliśmy towarzystwo dziewcząt oraz śpiew i taniec. Poza tym w naszym pokoju zawsze było dużo jedzenia co sprowadzało nam na kark rozmaitych głodomorów. Nie wypędzaliśmy ich, bo dobre z nas były chłopaki. Dla sporej grupy osób byliśmy jakimś niezrozumiałym ale pociągającym folklorem. Nie zwracaliśmy na to przesadnej uwagi, no bo cóż nas to mogło obchodzić? Byli wśród tych co traktowali nas jak folklor także studenci filologii polskiej z Uniwersytetu Warszawskiego. Ludzie ci, podobnie jak my, pochodzili z małych miasteczek i wsi gdzieś w Polsce, w przeciwieństwie do nas jednak miast bawić się wesoło w towarzystwie koleżanek, robili oni doktoraty. Z polonistami z Warszawy jest tak, że jak któryś pisze o Gombrowiczu to mu się z miejsca wydawać zaczyna, że jest Gombrowiczem. Chodzi tak jakoś sztywno, grasejować zaczyna i fular sobie na szyi wiąże. A jak wypije ćwiartkę to już całkowita klapa, bo wygaduje takie rzeczy, że trzeba go zamykać w szafie. Nie można z takim pogadać o niczym, jak tylko o literaturze względnie sztuce. Do nas jednak faceci owi przychodzili nie po pogawędki o tym co wyżej, ale po haust prawdziwego i nie oszukanego życia.
Ja od dziecka miałem talent do opowiadania historii i konfabulacji (kiedyś opowiem skąd się to wzięło), a poza tym nigdy nie unikałem spotkań z ludźmi i zawsze, gdziekolwiek się udałem, poznawałem kogoś ciekawego. Tak więc ci poloniści wyciągali ze mnie historie o różnych przygodach i typach ludzkich co to je napotykałem podczas licznych podróży po kraju. Zaczęło się od tego, że kiedyś, po powrocie z Pragi, dokąd zawieziono mnie i cały nasz rok, pojawił się w naszym pokoju taki jeden i znienacka zapytał – co ci się najbardziej podobało w Pradze?
Rzecz jasna wiedziałem czego człowiek ów oczekuje – opowieści o tym, jak gołębie tulą się rankiem do świętych figur na fasadzie kościoła świętego Mikulasza, jak wspaniale wygląda praska secesja w promieniach zachodzącego słońca itp., itd. Mając świadomość jego oczekiwań rzekłem – najbardziej podobał mi się połykacz mieczy! Polonistę z otwartym przewodem doktorskim zamurowało.
Była to jednak szczera prawda. Idąc po Vaclawskim Namesti zauważyłem wielkiego, jak byk Cygana, który rozłożył wokół siebie trzy – każdy z jednego kawałka blachy wycięty – miecze. Były to właściwie takie płaskie atrapy mieczy, ale miały normalną długość, jakieś metr dwadzieścia. Facet brał po kolei każdy z nich, spryskiwał jakimś dezodorantem i pakował sobie to ostrze do brzucha przez otwór gębowy. – No żesz! – pomyślałem – ale gość! I dałem facetowi trzydzieści koron.
Kiedy polonista wysłuchał mojej historii nie bardzo wiedział co zrobić, gdyby w swoim polonistycznym mateczniku przyznał się, że siedzi w pokoju gdzie przewalają się tłumy rozbawionych ludzi płci obojga i słucha bajdułek o połykaczach mieczy byłby towarzysko skończony. Spodobało mu się jednak, bo zaczął przychodzić częściej, a ja opowiadałem mu jeszcze inne historie.
Wiele lat później kiedy spotkaliśmy się na ulicy, udał że mnie nie zna. Widocznie zrobił już ten doktorat i pamięć o mnie i połykaczu mieczy chciał jak najszybciej zatrzeć. Oni tacy już są. Wtedy właśnie wpadło mi do głowy, że można by zrobić coś, co takich jak on doprowadzi do stanu przedzawałowego, że można by wydrwić coś co dla nich jest tym samym czym dla biednych staruszek musi być Madonna Jasnogórska. Pomyślałem po prostu o tym, że niezły byłby ubaw, gdyby ktoś na murze wydziału filologii polskiej napisał wielkimi literami DOSTOJEWSKI JEST GŁUPI. Wszystko inne ludzie ci mogliby puścić mimo uszu i oczu, ale nazwania Dostojewskiego , na którego próbowali złowić co ładniejsze koleżanki, głupkiem, na pewno by nie darowali. Kiedy przyszło mi to do głowy nie byłem już jednak studentem tylko człowiekiem pracującym i nie licowały z moim stanowiskiem takie szczeniackie wygłupy. Przypomniało mi się to jednak wczoraj, kiedy na blogu Toyaha, a potem we własnym wpisie red. Warzecha deklarował miłość i przywiązanie do twórczości telewizyjnej grupy Monthy Pytona. Pomyślałem sobie; jakie to jest przecież niepoważne, że dorosły człowiek, redaktor naczelny, wygłasza takie komunikaty, że osoba z pretensjami do ilorazu określa się wobec jakiegoś show z telewizji i to ma go ustawić na lepszej pozycji w stosunku do innych? Nie wiem czy ludzie z aspiracjami w innych krajach składają podobne deklaracje publicznie, przypuszczam jednak, że nie. Skoro jednak mi się ten Dostojewski, ten polonista i połykacz mieczy przypomnieli postanowiłem zrobić mały eksperyment i umieścić notkę pod takim właśnie tytułem. Ciekawym wielce ilu oburzonych kliknie w ten tekst by bronić honoru największego pisarza ostatnich dwóch stuleci i dać tym samym dowód, że są oni pełnoprawnymi członkami grupy, która zwie siebie inteligencją. Startujemy z pułapu 58760 kliknięć.
Inne tematy w dziale Kultura