Wyjaśnię najpierw dlaczego tekst ten nie powinien pojawić się w Pitavalu prowincjonalnym, a potem opowiem dlaczego jednak się pojawia. Po pierwsze; historia ta wydarzyła się w Warszawie, co z pozoru nie pasuje do serialu opatrzonego przymiotnikiem „prowincjonalny”. Wielu jednak czytelników zgodzi się ze mną, że Warszawa to najprawdziwsza prowincja i żadnej sprzeczności pomięty tytułem serii a treścią odcinka nie ma. Wydarzenia te znam jedynie ze słyszenia, ale słyszałem je z niezbyt dalekiej odległości, a nawet była taka chwila, że próbowałem zebrać jakieś dodatkowe informacje na temat głównej bohaterki dzisiejszego odcinka, ale uniemożliwiono mi to skutecznie.
Wszystko to co tu za chwilę opiszę przypomniało mi się wczoraj, kiedy to jeden z blogerów zacytował słowa senatora Piesiewicza o tym, jak to siedział on sobie w aucie pod hotelem Marriott w pewien upalny, letni dzień. Hotel przed którym stał samochód senatora znajduje się dokładnie naprzeciwko najbardziej dziwnego i tajemniczego budynku, jaki jest w Warszawie – naprzeciwko Dworca Centralnego.
Teren wokół hotelu i dworca, o czym wiedzą dziennikarze działów miejskich stołecznych dzienników, a przynajmniej wiedzieć powinni, to obszar na którym stoi najwięcej dziwek w całej stolicy. Panie te obstawiają dokładnie wszystkie zakamarki wokół hotelu, oraz przyległe uliczki takie jak Hoża, Żurawia czy Złota. Im bliżej hoteli i dworca tym łatwiej pomylić te panie z paniami zwykłymi, czyli takimi, które ubrały się elegancko na spotkanie biznesowe tylko trochę przesadziły z makijażem. Im dalej zaś, tym kurwy wyglądają bardziej filmowo i kurewsko. Najdalsze zaś zakątki obszaru zwanego pigalakiem, czyli fragmenty ulic położone naprzeciwko Akademii Medycznej obstawiają już całkowite wywłoki, którym źle nałożona na twarz tapeta odpada od skóry całymi płatami.
Topografię tego terenu zna bardzo wielu ludzi, znają ją przede wszystkim policjanci, znają ją ludzie z takich organizacji, jak Monar, znają ją dziennikarze, a przynajmniej powinni, jak ktoś bowiem chce napisać życiowy reportaż powinien pokręcić się pół dnia po centralnym i okolicach Marriotta i tekst gotowy. Nie trzeba nawet nikogo o nic pytać, wystarczy patrzeć i słuchać uważnie.
Można tu, na przykład zauważyć, jak siedzący na murku dilerzy narkotyków o wyglądzie szympansów umierających na raka, sprzedają swój towar ludziom dla których strzał w potylicę byłby jedynie skróceniem cierpień i czynem zapisanym po stronie zasług w życiowym bilansie strzelającego. Praktykom owym bez emocji przyglądają się stróże porządku w osobach policjantów i strażników ochrony kolei.
O ile hotel i jego otoczenie związane z półświatkiem sadzi się i szpanuje na kulturkę, o tyle na dworcu wszystko jest tak gówniane i podłe, że nie można na to po prostu patrzeć. A jednak dworzec przyciąga ludzi, jak krwawiący trup krowy przyciąga piranie w Amazonce. W 2003 roku w podziemiach centralnego i korytarzach łączących ten dworzec z dworcem Śródmieście mieszkało ponad 600 osób. Obliczyli to ludzie z Monaru, którzy przychodzili tam codziennie, by rozdawać mieszkańcom dworcowych podziemi strzykawki i prezerwatywy.
Męty o oznaczonej porze ustawiały się w kolejce na jednym z peronów Śródmieścia. Wielu było odstrzelonych, jak na jakieś święto. Szczególnie kobiety ubrane były w prawie nowe łachy, a niektóre wcale nie różniły się od tych co oczekiwały na pociąg i nikt, patrząc z boku, nie pomyślałby że to ostatni sort kurew z dworca. A jednak tak było. Każda zdzira i każdy śmierdzący narkoman podchodząc do młodego człowieka z plastikową torbą wyciągali ręce i otrzymywali to, co akurat było im potrzebne – czystą strzykawkę oraz prezerwatywy.
Mój przyjaciel, który miewa niezrozumiałe dla mnie obsesje, polegające na tym, że lubi patrzeć na ludzi zniszczonych przez wódkę, dragi i seks, łaził tam wtedy razem z tymi monarowcami i rozdawał mętom te wszystkie rzeczy. Wmawiał sobie, że pomaga ludziom, którym już nikt nie chce pomóc. Przestał to robić, kiedy okazało się, że jest jedynym wolontariuszem, wśród tych co rozdają strzykawki i kondomy. Zeźliło go, że inni dostają, za swój altruizm jakieś pieniądze co miesiąc. Zanim jednak przestał bawić się w anioła stąpającego po błocie i krwi, opowiedział mi pewną historię.
Na Dworzec Centralny przyjeżdżają pociągi z całego świata. Nie ma tu jednak połączeń z Pekinem, tak więc jeśli ktoś z Chin chciałby dostać się do Warszawy, albo dalej, do Berlina, a nie ma pieniędzy na samolot, musi jechać przez całą Azję do Moskwy i tam szukać połączenia z Warszawą, a kiedy już znajdzie się w stolicy naszego kraju, na jej reprezentacyjnym dworcu, musi jak najszybciej znaleźć odpowiedni peron, z którego odjeżdżają pociągi do Berlina. Połączenia z Pekinu do Berlina via Moskwa i Warszawa, można sobie wyguglać w komputerku w Chinach i człowiek z zapisanym na kartce schematem oraz godzinami odjazdów może raźno i bez lęku wsiadać do pociągu, który po bezdrożach kontynentu azjatyckiego dowiezie do Moskwy.
Zrobiła tak właśnie pewna studentka z Pekinu, która jechała na jakiś szalenie dla niej ważny kongres odbywający się w stolicy Niemiec. Wyruszyła z Pekinu, miasta pełnego policji i służb mundurowych, dojechała do Moskwy, miasta pełnego tajniaków i gangsterów, a stamtąd do Warszawy – miasta pełnego obojętnych ludzi i łapczywych alfonsów. Powiedzmy, że dziewczyna miała na imię Quin, co po chińsku wymawia się ponoć, jak Czy, choć w rzeczywistości nazywała się zupełnie inaczej. Na centralnym musiała czekać dwie godziny na pociąg odjeżdżający do Berlina. Jednak nikt z jej przyjaciół, którzy wyszli po nią na dworzec ZOO w stolicy Niemiec, nie zauważył Quin wśród pasażerów wysiadających z pociągu przyjeżdżającego z Warszawy. Dlaczego?
Otóż życie małej Chinki Quin zatrzymało się tamtego dnia na Dworcu Centralnym w Warszawie. Dwie godziny zaś, które miała spędzić czekając na pociąg zamieniły się w dwa lata. Nikt, ona sama zapewne również, nie potrafi wyjaśnić, jak to się stało, że młoda, ładna, nie rozumiejąca języka polskiego, pochodząca z przyzwoitej rodziny, dziewczyna z Chin, pozostawała w tym syfie przez dwa lata. Nie możemy wskazać ani opisać człowieka, który podszedł do niej pierwszy i zaproponował jej dragi. Nie wiemy co to były za świństwa i nie możemy odgadnąć dlaczego zgodziła się je wziąć. Może była narkomanką na głodzie, ale w takim przypadku, nie decydowałaby się chyba na długą i wyczerpującą podróż przez pół świata w warunkach uniemożliwiających zakup narkotyków. Poza tym nie miała zbyt wielu pieniędzy – oszczędziła na samolocie, żeby pojechać pociągiem.
Tak jednak było. Ktoś sprzedał jej działkę, a potem dziewczyna została wielokrotnie zgwałcona. Przez kogo? Także nie wiadomo. Najprawdopodobniej przez te wszystkie brudne stwory, które żyją w czeluściach centralnego i wyłażą na perony w nocy, kiedy jest niewielu pasażerów, żeby żebrać o dwa złote.
Alfonsy z dworca bardzo szybko zorientowały się, że taka Chinka to w warunkach centralnego prawdziwy skarb – żyła złota niemal. Kto tam będzie wydawał pieniądze na te przechodzone kurwy, co śmierdzi od nich wódką i niemytym ciałem. Taka malutka, czysta Chineczka, to jest dopiero rarytas! Na taką poleci każdy. Może nawet senator, kto wie?
O istnieniu małej Chinki, którą można sobie kupić na centralnym za parę złotych wiedziało bardzo wiele osób. Musiała wiedzieć o tym policja, na pewno wiedzieli o tym ludzie z Monaru, wiedzieli o tym przestępcy z różnych grup kontrolujących prostytutki. Nikt jednak przez dwa lata nie pomógł małej Quin, która mieszkała na centralnym. Alfonsy dbały o nią, Quin była regularnie szprycowana dragami, żeby nie przyszło jej do głowy uciec i powiadomić o swoim losie innych Chińczyków. Dziewczyna nie znała polskiego więc o tym, by poszła na policję nie było mowy, a zresztą jak twierdzili wówczas ludzie z Monaru policja najpewniej oddałaby ją z powrotem w ręce naganiaczy, żeby nie psuć chłopakom biznesu. Czy tak być mogło? Nie wiem. Trzeba jednak przyznać, że Alfonsy dbały także, by Quin była zawsze czysta i odżywiona. W końcu przynosiła im dochód i to nie mały. Nie zarzyna się, jak to mówią, kury znoszącej złote jajka.
Po dwóch latach życia wśród narkomanów, dziwek i sutenerów z centralnego mała Chinka Quin, była studentka pekińskiego uniwersytetu, została uwolniona. Z podziemi dworca wydobyli ją ludzie z Monaru, którzy nie mieli ani czasu ani ochoty, by wyjaśniać jak to się odbyło. Nie potrafili także odpowiedzieć na pytanie dlaczego dziewczyna siedziała w tym gnoju aż dwa lata, skoro wiedziano o niej i dobrze znano jej prześladowców. Dlaczego policja, niekoniecznie policja z dworca, nie przyszła tam, nie wpieprzyła prewencyjnie tym bydlakom po nerach i nie uwolniła tej niczego nie rozumiejącej, otępiałej od narkotyków istoty? Nie dowiedziałem się także, gdzie przewieziono małą Chinkę, pracownicy Monaru próbowali wmówić mi, że wyjechała do Chin. Nie uwierzyłem w to oczywiście, bo wiedziałem, z innego źródła, że znajduje się w jednym z monarowskich ośrodków odwykowych gdzieś w Polsce.
Nie wiem czy Quin wróciła do Pekinu i jak dalej potoczyły się jej losy. Wiem jednak, że człowiek siedzący w letni upalny dzień w samochodzie pod hotelem Mariiott i odpowiadający na zaczepki obcych kobiet musi mieć świadomość tego co dzieje się w tym, niewielkim przecież kwartale ulic pomiędzy Akademią Medyczną a hotelem Holliday. Musi także wiedzieć, że kobiety, które zaplanowały sobie na ten akurat dzień spotkanie biznesowe w Marriocie na pewno nie zaczepiałyby obcych mężczyzn.
Fellini mawiał, że kiedy jesteśmy już na dnie i przyłożymy do niego ucho możemy usłyszeć chrobot świata chrząszczy. Ponurego i okrutnego świata zaludnionego przez istoty, które nie mieszczą się w ramach kreślonych przez naszą wyobraźnię.
Inne tematy w dziale Rozmaitości