coryllus coryllus
344
BLOG

Sen malarza. Taka bajka.

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 8

Wiele się tutaj ostatnio pisze  o artystach. Pomyślałem sobie, że ja również dołożę coś od siebie do tej dyskusji. Formę wybrałem taką, że trochę mi wstyd, bo uważam produkowanie takich rzeczy, za szczyt pretensjonalności i złego smaku. Lepsze to jednak niż jakieś szyderstwo lub uczony wywód. Na to ostatnie zresztą mnie nie stać. Tak więc wyboru wielkiego nie mam. Jedziemy.

 
Zdarzało się czasem, że siedząc w fotelu przed sztalugami Pierre Auguste Renoir miast malować, przysypiał nieco. Modelka, która to zauważała nie śmiała go rzecz jasna budzić, zarzucała na siebie szlafrok i szła na chwilę do kuchni, do pani Renoir, żony mistrza i tam dostawała coś do jedzenia lub szklankę wina. Malarz, który już od dawna przykuty był do inwalidzkiego fotela drzemał zwykle jakieś pół godziny i w tym czasie dziewczyna zdążyła się trochę zagrzać, rozprostować kości i wrócić w sam raz w tym momencie, gdy obudzony Renoir próbował przekonać ją samą i wszystkie sprzęty w pracowni, że wcale nie spał, a jedynie głowa na chwilę opadła mu na pierś. Robił tak zawsze i wszyscy, którzy o tym wiedzieli czuli jak w ich sercach wzbiera fala czułości i ciepła. Był bowiem Pierre Auguste Renoir człowiekiem kochanym przez wielu, a przez własną żonę, synów i opłacane modelki wręcz wielbionym. On sam, choć wiedział o tym, nigdy nie nadużywał tej tkliwości, ciesząc się tym, że bliscy sami, bez zachęt sadzają go na fotelu w pracowni, że wożą go w tym fotelu tam gdzie chce i przenoszą do łóżka, kiedy robi się późno i trzeba iść spać.
 
Tym razem jednak było inaczej. – Miałem sen – rzekł niespodziewanie malarz do modelki – a ta nie wiedząc co zrobić wobec tak osobistego i zaskakującego wyznania powiedziała – O! – zbyt głośno może – i zasłoniła usta dłonią. – To był straszny sen – dorzucił jeszcze Renoir i wrócił do malowania.
 
Nikomu później, ani żonie, ani chłopcom nie mówił o swoim śnie. Myślał jednak o nim często, bo było o czym myśleć. Renoirowi bowiem przyśnił się sam diabeł. A było to tak.
Kiedy tylko malarz zamknął oczy poczuł jeszcze, że dziewczyna, którą malował wychodzi cichutko z pracowni. – To dobrze – pomyślał – to dobrze. Zaraz jednak usłyszał skrzypnięcie drzwi i szelest, tak jakby ktoś zjawił się przed nim na powrót. Renoir podniósł głowę i spojrzał przed siebie. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stała grubiutka Francin, której płacił dwa franki za pozowanie prężył się brzuch jakiegoś jegomościa w binoklach na perkatym nosku i krótkiej pelerynce.
 
- Co pan tu, u diabła, robi? – rzekł spokojnie malarz.
 
- U diabła! – wykrzyknął gość – a to dobre, a potem popatrzył na paznokcie swojej prawej dłoni i zdmuchnął z nich niewidoczny pyłek. U diabła, powiadasz mistrzu? To naprawdę świetne!
 
Niespodziewanie dla samego siebie Renoir podniósł się z fotela i ruszył w kierunku małego grubasa. Nie chodził od dwunastu lat, a pędzle przywiązywano mu do rąk szmatkami. Inaczej nie mógłby pracować. Teraz jednak szedł, tak jak za dawnych lat kiedy wysiadał z pociągu w Pontoise i ruszał drogą wśród pól „na motyw”. Popatrzył na swoje ręce, a one wcale nie były poskręcane, jak korzenie dziwnych dotkniętych chorobą drzew. Były, jak dawniej, sprawne i białe. Wtedy właśnie Renoir zrozumiał, że ma przed sobą nie byle kogo.
 
- Anioł by tak nie wyglądał – pomyślał, choć o aniołach wyobrażenie miał marne.
- Nie wysilaj się mistrzu – rzekł gość – odgadłeś poprawnie. A teraz szykuj się, zabieram cię w podróż.
 
- Po co?
 
- Pokażę Ci, jak nędzne i bez wartości jest to co robisz.
 
Renoir nic nie powiedział. Nie protestował również. No bo jak protestować może taki zawołany bezbożnik wobec sił, w których istnienie wątpił przez całe życie?
 
Wielkie okno pracowni otworzyło się nagle i gruby, czarny jak kruk, jegomość wraz z chudym malarzem wzbili się nad dachy Paryża. Minęli miasto i wiatr zniósł ich na północ, nad morze, a potem skręcili w prawo i pofrunęli w stronę krain, których istnienie Pierre Auguste Renoir przeczuwał zaledwie i którym nie poświęcił w życiu ani jednej myśli.
 
Nikt, a już na pewno nie Renoir, nie wiedział ile trwał lot, nie był to jednak czas długi. Malarz nie czuł zmęczenia, kiedy stanęli w wielkiej sali, oświetlonej jasno lampami zwisającymi spod sufitu. Stało tam kilku młodzieńców i dziewczyna, przed każdym z nich ustawione były sztalugi, a na rozpiętym płótnie rozwijały się różne motywy.
 
- Co on maluje? – zapytał Renoir diabła przytupującego lśniącym bucikiem.
 
- Jak to? Nie widać? To przecież kolumna koryncka!
 
- Ach kolumna! – zdziwił się na to Renoir, a ja myślałem, że postawiona w pionie kiełbaska frankfurcka.
 
- Wiele się zmieniło, co? – uśmiechnął się diabeł i poprowadził malarza do następnej sztalugi
 
- Tu zaś – diabeł machnął ręką tak, jak cyrkowy konferansjer zapowiadający występ tresera małp – mamy portret kobiety.
 
Renoir zajrzał malującemu przez ramię i zmarszczył brwi. – Ale to jest przecież – jakaś maszyna?!
 
- Nic nie rozumiesz mistrzu. Kiedy malarz mówi, że to portret kobiety, to znaczy, że jest to portret kobiety i koniec. Artysta robi co chce! Jest wolność. Pełna wolność! – podkreślił diabeł i wzniósł palec do góry.
 
A tamten? – Renoir wskazał trzeciego adepta sztuki.
 
-To tradycjonalista. Mozoli się nad pejzażem.
 
- W pracowni!? – nie mógł nadziwić się Renoir.
 
- A cóż w tym dziwnego. Po co ma jechać gdziekolwiek, jak nikogo nie interesuje to, co jest za oknem. Jego pejzaż przedstawia XIX dwór i wieśniaków, a także konie. Jako jedyny tutaj zarabia jakieś pieniądze. Tutejsi ludzie kochają bowiem tradycję i chętnie za nią płacą.
 
Renoir rozejrzał się bezradnie wokoło. Nie zerknął nawet na innych młodych malarzy i ich dzieła. – Wracajmy – zwrócił się do diabła z prośbą w głosie.
 
- O nie, to jeszcze nie koniec!
 
Wzbili się znów w powietrze i pofrunęli nad nieznanym Renoirowi miastem wprost w otaczającą aglomerację zieleń. Kiedy znaleźli się przed wielką willą nieudolnie naśladującą pałacyk Petit Trianon, Renoir uśmiechnął się z zażenowaniem.
 
- Kto tu mieszka?
 
- Tu? Tutaj mieszka prawdziwy mistrz.
 
Malarz pokręcił głową. Wydawało mu się, bowiem, że w takim domu może mieszkać co najwyżej plantator tytoniu, makler, albo właściciel kantorów skupujących bawełnę. Ktokolwiek, jednym słowem, ale nie mistrz.
 
W środku, w wielkiej Sali przypominającej salę balową stało dwóch energicznie gestykulujących mężczyzn. Rozmawiali i pokazywali palcami na ściany, na których wisiało coś dziwnego. Oprawione w ramy kawałki cynowej folii.
 
- Co to takiego?
 
- Nie widać- zaśmiał się diabeł – to obrazy. Najprawdziwsze i najdroższe obrazy, jakie można teraz kupić.
 
- To świństwo? Ten, ten…tu Renoir’owi zabrakło słów
 
- Podpowiem ci mistrzu - rzekł diabeł – tutejsi, nie rozumiejący sztuki profani, mówią na to syf, albo badziewie. Ty także możesz tak mówić.
 
- Jednak Renoir nie mógł wymówić słowa „badziewie’ kręcił więc tylko głową z dezaprobatą.
 
- Patrz co się będzie teraz działo – wykrzyknął diabeł i wskazał na dwóch rozmawiających mężczyzn. Renoir odwrócił się i zobaczył, że obaj siedzą teraz przy stoliku stojącym w kącie, a jeden z nich szatkuje prostokątnym kawałkiem nieznanej Renoir’owi substancji jakiś biały proszek. Po chwili obaj wciągnęli ów proszek do nosa.
 
- Co oni robią? – z niedowierzaniem zapytał malarz
 
- Jak to co? – odurzają się nielegalnymi substancjami po to, by móc tworzyć jeszcze wspanialsze dzieła mistrzu. Jeszcze wspanialsze niż te, które tu widzisz.
 
- Wracajmy – rzekł malarz
 
- O nie! Jeszcze nie teraz!
 
Kolejnym miejscem, które odwiedzili było mieszkanie pełne książek i bibelotów. Jego właściciel, człowiek, o wyglądzie profesora uniwersytetu  siedział przy olbrzymim biurku i pisał coś, stukając palcami w niewielką czarną klawiaturę.
- Kto to? – zapytał malarz
 
- Ten? To jest, uważasz mistrzu, największy tutejszy specjalista i znawca twojego malarstwa. Właśnie pisze o tobie artykuł, a może nawet książkę.
 
Renoir nachylił się nad dziwną klawiaturą i dopiero wtedy zauważył, że litery, które uderzał palcami piszący ukazują się na małym, błyszczącym ekranie. Układały się one w tekst w nieznanym Renoir’owi języku. Malarz jednak, o dziwo, doskonale rozumiał co tam było napisane. Nie było w tym nic dziwnego, zjawił się tutaj przecież w towarzystwie siły nieczystej, a ta wszak może wszystko. Renoir rozumiał więc i czytając ów teks robił się coraz bledszy, aż wreszcie jego twarz przybrała odcień zielonkawy.
 
- Co to za bzdury – wykrzyknął – wracajmy natychmiast.
 
- Ależ dlaczego mistrzu – obłudnie zapytał szatan – nie podoba ci się to, że tacy wybitni intelektualiści zajmują się twoją osobą?
 
Na dźwięk słowa „intelektualista” Renoir drgnął. Zawsze bowiem powtarzał swoim synom, by jak ognia unikali towarzystwa ludzi podających się za intelektualistów i czerpiących z tej przynależności jakieś dziwaczne satysfakcje. Intelektualiści byli dla Renoira gorsi niż robaki, gorsi niż złodzieje lub patentowani lenie. Zresztą myślał zawsze o nich wszystkich z jednakowym obrzydzeniem.
 
- Wracajmy – powtórzył po raz trzeci
 
Diabeł skinął głową i w mgnieniu oka, bez żadnych sztuczek, lotów i świszczącego w uszach wiatru znaleźli się w pracowni, którą opuścili nie tak dawno przecież.
 
Siedząc w swoim fotelu mógł Renoir zapytać wreszcie diabła o to, co nurtowało go od samego początku – jak mogło do tego dojść?
 
- To proste – rzekł książę ciemności – narobiliście nam sporego ambarasu, ty i tobie podobni. Wypędziliście malarzy z atelier w plener, zburzyliście hierarchię i ład, który tworzyliśmy. Co wam przeszkadzała akademia? Świat istniał sobie, a malarze sobie, oni zajmowali się przeszłością, a my teraźniejszością. I było – jak to się mówi w kraju, który właśnie odwiedziliśmy – git mielonka i majonez. A wy co? W pociąg i do tego całego Pontoise! Wiesz ile się musieliśmy namęczyć, żeby zapędzić was na powrót do akademii, żeby stworzyć nową kastę autorytetów, wyprodukować nowych durniów, którzy będą bełkotać głupstwa, pisać manifesty i sprzedawać się politykom ?! Kosztowało nas to wiele wysiłku. Mistrzu!
 
Diabeł zrobił się nieprzyjemny.
 
Całe szczęście byliście dość naiwni i udało nam się to całe przedsięwzięcie przeprowadzić przy pomocy waszych deklaracji i haseł o wolności sztuki i swobodzie artysty i takich tam bzdurach. Wszyscy ten kit kupowali. Tym łatwiej im mniej umieli. Ho, ho – zaśmiał się Zły – znaleźć dziś takiego co poprawnie narysuje kolumnę to, mój mistrzu, prawdziwa sztuka.
 
 Renoir pomyślał nagle, że diabeł musi czegoś od niego chcieć. A skoro już tak pomyślał przyszło mu do głowy, że może nie wszystko jest jeszcze stracone.
 
- Coś kręcisz – rzekł do diabła i uśmiechnął się – coś kręcisz i czegoś chcesz.
 
- E tam - rzekł na to szatan – nic wielkiego. Takie tam głupstwo.
 
- No?
 
- W zasadzie jesteś już stary. Po co ci to całe malarstwo. Nie chodzisz, nie możesz utrzymać łyżki w dłoniach, bez bliskich ci ludzi, jesteś już wrakiem, kompletnym śmieciem.
 
Renoir spojrzał na swoje ręce, które znów były powykrzywiane, brązowe i brzydkie, popatrzył na swoje chude, zwisające z fotela nogi i zamyślił się.
 
- No właśnie - ciągnął diabeł – gdybyś tak przestał malować. Czy coś by ci ubyło? Nic! A mogłoby się przecież zdarzyć, że znajdzie się gdzieś w Ameryce, jakiś cudowny specjalista, który zna cudowną metodę dzięki której znów będziesz chodził! Co ty na to?!
 
- Nie – rzekł twardo Renoir
 
- Ale ….
 
- Nie!
 
- Nie i nie- denerwował się diabeł – Skąd wiesz co się jeszcze wydarzy? Może akurat się zgodzisz? - Żegnaj – powiedział na koniec szatan i zniknął.
 
Minęło chyba z półtora roku od dziwnego snu Renoir’a kiedy jego syn Franciszek wprowadził do ich domu korpulentnego jegomościa w małych binoklach na nosie.
 
- Ojcze – powiedział – zobacz,  to jest doktor Hall, Amerykanin, wybitny specjalista od chorób reumatycznych. On cię wyleczy za pomocą prądów galwanicznych. Będziesz znów chodził!
 
Renoir popatrzył najpierw na syna, a potem na doktora. – Dobrze - powiedział – niech będzie.
Wszyscy poderwali się od stołu i aż zaklaskali w dłonie. Nikt bowiem nie mógł już patrzeć, jak co rano służąca przywiązuje do schorowanych rąk starego mistrza pędzel, jak Franciszek sadza go na fotelu i jak on pozbawiony władzy w całym ciele, maluje jakąś nieziemską siłą małą Francin, która stoi przed nim zupełnie goła. Chciało się od tego płakać.
 
Zabiegł odbył się nazajutrz. Po wszystkim cała rodzina i doktor Hall zebrali się w pracowni i czekali. Renoir siedział w fotelu. Nagle, opierając swoje schorowane dłonie na poręczach mebla podniósł się wolno i stanął na nogach. Za chwilę jednak zachwiał się i Franciszek rzucił się aby go podtrzymać. Renoir dał mu jednak znak, by pozostał na swoim miejscu. Stał tak chwilę chwiejąc się, a potem zrobił pierwszy niezdarny krok. Pierwszy krok od dwunastu lat. Potem drugi, a potem trzeci. Jego korpulentna, ciągle piękna, choć niszczona przez cukrzycę żona płakała, a Franciszek zasłonił sobie usta dłońmi. Renoir chodził.
 
Malarz przeszedł może z dziesięć kroków. Stanął na środku pracowni, odwrócił się i spojrzał na swój fotel, tak jak ludzie patrzą na starych i ciężko chorych przyjaciół. Potem zaś, krok za krokiem wrócił do podniszczonego mebla i opadł nań ciężko.
 
- Nie opłaca się – powiedział do najbliższych i amerykańskiego medyka. – Naprawdę kochani, nie opłaca się. I wszyscy to zrozumieli, wszyscy z wyjątkiem tego doktora.
Renoir zaś siedział w swoim fotelu aż do śmierci i aż do samej śmierci służąca, albo Franciszek przywiązywali mu pędzel do poskręcanych palców.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Kultura