Każde miasto ma swój niepowtarzalnych charakter, niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że jest on kształtowany również poprzez postawę zbiorową snujących się po ulicach stróżów porządku. Ich zaś zachowanie i relacje, które nawiązują w czasie wykonywania czynności służbowych z bliźnimi swymi zależą w całości od charakteru i temperamentu ich zwierzchnika, czyli komendanta miejskiego lub powiatowego policji.
Dla przykładu, w takim Grodzisku Mazowieckim pod Warszawą, policja zatrzymująca samochód z kierowcą płci żeńskiej, milczy najpierw chwilę, a potem uśmiecha się i zaczyna nawijkę w stylu – pani Barbaro to, pani Barbaro tamto, będzie pani łaskawa wysiąść z auta, czy możemy pani w czymś pomóc. Dla mężczyzn nie są tak uprzejmi, ale nie są także wulgarni. Trzeba być porządnie pijanym, żeby wywlekli człowieka zza kierownicy i nakopali mu do tyłka, ale nawet wtedy będą zachowywać wszystkie grzecznościowe formy i nigdy nie zwrócą się do tego śmierdzącego i wyrywającego się resztkami sił chama inaczej, jak – łaskawy pan będzie tak dobry i pozwoli z nami. Funkcjonariusze grodziscy zawdzięczają ten sznyt swojemu komendantowi, cichemu i stanowczemu młodzieńcowi, który nigdy nie podnosi głosu, nawet wtedy gdy rozmawia z najbardziej odrażającymi obszczymurami.
Co innego w takim Pruszkowie, tam lepiej już zaryzykować ucieczkę niż pozwolić się zatrzymać się miejscowym policjantom. Są to ludzie targani wewnętrznymi sprzecznościami i, jakby to rzec, niezrównoważeni służbowo. Wszystko przez to, że pruszkowskich komendantów wymienia się z częstotliwością pór roku i każdy kolejny wylatuje z roboty, jeśli nie z hukiem, to z huczkiem na pewno. Tak specyfika miejsca.
W takim zaś, z kolei Dęblinie, niewielkim miasteczku nas środkową Wisłą, w ogóle trudno odnaleźć policjantów, a jeśli już jakiś się trafi rozgląda się zwykle lękliwie dookoła i oczy jego przypominają oczy zwierząt żyjących na sawannie, które bez przerwy wypatrują czającego się w wysokiej trawie niebezpieczeństwa. Trudno dociec dlaczego tak się dzieje. Przypuszczam, że okolica jest więcej niż inne nasycona osobnikami przeszkolonymi wojskowo i mającymi luźny dość stosunek do przepisów obowiązującego prawa. Nie musi to być jednak wniosek prawidłowy, bo pobieżne nawet zapoznanie się z miejscowym rejestrem przestępstw i przestępców zdradzi nam, że zbrodnia ma tutaj charakter mało wyszukany i nacechowany młodzieńczymi emocjami. Jest przez to brutalna i nieprzewidywalna. Żadnych tam cynicznych morderców z wyniesionymi z wojska kałaszami w rękach. Młódź agresywna jeno ulicami się snuje.
W miasteczku położonym u stóp góry zamkowej, na szczycie której rezydował pan Samochodzik funkcjonariusze policji przypominali nieco charakterem postaci z filmów Sama Peckinpaha. Byli to, jeden w drugiego, niewychowani młodzi ludzie, którym przewodził – tak to trzeba nazwać – komendant imieniem Henryk, dawny znajomy Waldemara Batury. Człowiek ów nie ukrywał przed swoimi podwładnymi, że nie obce jest mu przesłuchiwanie podejrzanych dokonywane przy aktywnym udziale gumowej pałki, akumulatora i węża gumowego dokręconego do kraniku, z którego płynie jedynie zimna woda. Nie czuł się Henryk nic a nic zażenowany swoją przeszłością i snuł swoje historie, opowiadane w zaciszu komendy przy wódeczce, zawsze z głupawym uśmiechem niedorozwiniętego sadysty na ustach. W życiu pozasłużbowym hamował się trochę i unikał retorycznych popisów mogących zdradzić niepowołanym do tego uszom szczegóły jego dawnej służby. Kiedy się jednak zapomniał, a z wiekiem zdarzało mu się to coraz częściej, potrafił wrzasnąć na niepokornego podwładnego lub przesłuchiwanego tak strasznie, że tamten truchlał cały i drżał niczym osika.
Właśnie w chwili, gdy zachęcony przez łowczego, który okazał się wujem ślicznej Marysi Pan Samochodzik gasił umieszczony na zamkowym murze reflektor na drodze pojawił się policyjny samochód wypełniony ludźmi, których twarze w świetle poczwórnych lamp samochodowych wyglądały upiornie i złowieszczo.
Auto zatrzymało się i zaczęli zeń wychodzić powoli podwładni Henryka. Było ich trzech i wszyscy byli umundurowani. Liczba przybyłych zdradzała, że ich szef liczył się z jakimiś nieprzewidzianymi wypadkami, może nie ze zbrojnym lub choćby tylko fizycznym oporem, ale z obecnością kilku ludzi na pewno. Kilku mężczyznom w letnią, parną noc, na pewno nie zaimponuje widok samotnego policjanta, ani nawet dwóch. Henryk zgarnął więc z komendy i patroli wszystko co tam było i ruszył na zamek. Był pewien sukcesu, czyli tego że zastanie tutaj postarzałego muzealnika w towarzystwie młodej dziewczyny, który zechce z nim dyskutować dzierżąc w dłoniach nielegalną i niebezpiecznie zmodyfikowaną broń czyli znanego już nam obrzyna. Tak właśnie naświetlił mu całą sytuacje jego dawny kompan Waldek. Jakże zdziwił się komendant Henryk, gdy zamiast spodziewanego widoku ujrzał na drodze swojego prawie- sąsiada łowczego ze sztucerem w dłoniach, a jakby tego było mało jeszcze jakichś dwóch niedorobieńców w tandetnych marynarkach, którzy leżeli na drodze z minami sodomitów schwytanych in flagranti z młodym niedźwiedziem.
Ludzie Henryka rozglądali się niepewnie wokół, jakby szukając tego muzealnika, co to o nim komendant wspominał. Patrzyli przy tym uważnie na pana łowczego, którego znali dobrze, bo kiedy jeszcze byli dzieciakami dawał on im możliwość zarobienia paru groszy, jako naganiaczom. Jeden z policjantów kiwnął nawet niepewnie głową w kierunku łowczego, co miało oznaczać – dobry wieczór. Łowczy jednak w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Bez niepotrzebnych wstępów, wahań i lęków zwrócił się bezpośrednio do komendanta.
- Chyba cię Heniu dobry Pan Bóg opuścił, że o tej porze w gości się wybrałeś.
Komendant otworzył najpierw usta, potem je zamknął, potem znowu otworzył i znowu zamknął, a potem powiedział: - Ty mi tu Stefan nie pieprz. Dobrze wiesz po co przyjechałem. Przyznaj się lepiej, żeś sterroryzował tych niewinnych ludzi i zmuszałeś ich do czegoś, czego robić nie mieli zamiaru. Takie rzeczy są karalne.
Nigdy chyba nie dowiemy się na co liczył komendant Henryk przemawiając takimi słowami do pana łowczego, wuja pięknej Marysi. Znał go wszak dobrze i wiedział, że gdy kiedyś zdarzyło się, że stanął pan łowczy w obliczu trzech kłusowników uzbrojonych w niemiecką broń, jeszcze z czasów wojny, z dubeltówką jedynie w dłoniach, nie rzucił jej na ziemię, jak tego domagali się przestępcy, nie padł na kolana, choć był starszym już i świadomym konsekwencji głupich uporów człowiekiem. Co zrobił? Wygarnął z obydwu rur nad głowami bandytów, a ci popuściwszy w spodnie ze strachu na kolana padli i o życie pana łowczego błagać zaczęli. Struganie chojraka, nawet jeśli miało się na sobie mundur, a w kaburze pistolet nie mogło zrobić na marysinym wuju żadnego wrażenia, mogło co najwyżej wywołać uśmiech politowania na jego sinawej od alkoholu twarzy.
- Heniu - uśmiechnął się pan łowczy – a zabierz ty sobie tych śmierdzieli, razem ze swoimi aspirantami, co nie wiadomo do czego aspirują i zabieraj się stąd. Nic ciekawego tu nie ma i taka hiena, jak ty nie pożywi się tutaj na pewno. Jedź w bogatsze okolice.
Po tych słowach pan łowczy dyskretnie podniósł lufę sztucera nieco wyżej.
- A to co? – zapytał nagle komendant i wskazał stojący na urwistym poboczu wrak czarnego samochodu.
- Panie komendancie – wyrwał się do odpowiedzi jeden z leżących na ziemi kompanów Batury – to moje auto pani komendancie. Był tu taki jeden z obrzynem i o! Pan popatrzy co zrobił z moim samochodem…
W tym momencie zamilkł, a potem syknął cicho, bo pan łowczy nadepnął mu na palce i opuścił lufę sztucera tuż nad jego głowę. Komendant zaś, miast zaryczeć z oburzenia po wysłuchaniu tych rewelacji, przyglądał się leżącemu z odrazą i mrugał z niedowierzaniem powiekami.
- Żeś synu pozwolił na to, żeby ci tak beemwicę zdefasonowali?- rzekł z niedowierzaniem.
A do Stefana zwrócił się tak, jakby nie słyszał jego zaczepnych słów wypowiedzianych chwilę wcześniej – weź Stefek sturlaj te buraki na dół to będzie się lżej rozmawiało. Po tych słowach pan łowczy poczęstował leżących kilkoma solidnymi kopniakami, a oni poczęli zbiegać drogą w dół odprowadzani gwizdami i śmiechem policjantów.
W środku tej sceny na drodze, w świetle samochodowych reflektorów pojawił się Tomasz Samochodzik. Stał nieopodal komendanta, bez broni, bo tę zabrał przecież umykający w góry Czarny Franek. Sprawa wydawała się czysta, ale komendant miał przecież zadanie do wykonania i musiał coś zrobić, żeby wytłumaczyć się przed Baturą. Miał powód do takich tłumaczeń, bo nie oddawał nigdy nikomu przysług za darmo, a tym razem Waldek obiecał mu coś, co ludzi pokroju komendanta Henryka wprawia w nerwowe drżenie – całonocną wizytę w agencji towarzyskiej. I to nie byle gdzie, bo w samym Wrocławiu.
- A pan panie kustoszu – rzekł - to chyba jednak pojedzie z nami. Musimy coś wyjaśnić.
Pan Samochodzik milczał i ani myślał wsiadać do policyjnego wozu. Komendant już, już miał zamiar skinąć na swoich podwładnych by skuli Tomasza Samochodzika, gdy odezwał się łowczy.
- Przestań się Heniek wygłupiać – powiedział – siedzisz tu u nas już dwunasty rok i ciągle się z tymi warszawskimi ubekami wąchasz? Tu porządni ludzie mieszkają, ot choćby pan kustosz, co sobie tu na górce żyje nie wadząc nikomu. I – dasz wiarę – za darmo moją siostrzenicę do egzaminu na studia przygotowuje.
- A co ciebie Stefan obchodzi z kim się wącham – rzekł hardo szef policjantów – w duchu jednak przyznał łowczemu rację. Po co mu ta afera z tym głupim kabotynem Waldkiem. Tu człowiek dziecko na studia przygotowuje, a tamten po burdelach go ciąga. Co za głupoty?
- Ma pan broń? – zapytał komendant pana Samochodzika innym już głosem i nie czekając odpowiedzi ruszył do samochodu.
- Nie – usłyszał będąc w połowie drogi.
- To dobrze, bo broń jest bardzo niebezpieczna – rzekł Henryk komendant i zrobił w powietrzu taki ruch dłonią, jaki zwykle czynią rozbawieni weselnicy prosząc do tańca pannę młodą. Stojący nieruchomo trzej gliniarze z wyraźną ulgą i zadowoleniem zaczęli pakować się do wozu. Chwilę potem odjechali.
Na drodze pozostali tylko wuj pięknej Marysi pełniący w miejscowym kole łowieckim zaszczytną funkcję łowczego i pan Samochodzik.
Łowczy splunął na ziemię patrząc na znikające światła policyjnego wozu.
- Gdyby pan z nimi pojechał – powiedział cedząc słowa – to by panu Heniek z tymi niedomyłami taki łomot spuścili, żebyś pan na dupie przez miesiąc nie usiadł.
- Jak to! – oburzył się pan Samochodzik – mamy demokrację, jest wolność, to już nie są dawne czasy – wyrzucał z siebie słowa zdenerwowany wizją własnej osoby przewieszonej przez poręcz drewnianego krzesła. Łowczy go jednak wcale nie słuchał.
- Niech się panu nie zdaje – powiedział w końcu- że pomogłem panu tak za friko, albo ze względu na Marysię. To też, ale nie tylko.
Pan Samochodzik zamilkł i patrzył zdziwiony na łowczego.
- Interes mam – powiedział tamten – po drugiej stronie góry – tu pan łowczy machnął ręką w nieokreślonym kierunku – po tamtej stronie góry, nad rzeką rozbili się obozem ekologowie. Ja tu, widzi pan, chcę mieć spokój, jesienią myśliwych rozprowadzam, czasem z Niemiec, czasem ze Szwecji i nie chcę kłopotów. A ci się tu zjawili i transparentów nawieszali. Niby, że muflony strzelamy, a to takie piękne zwierzęta i trzeba je ocalić. Ja nic nie mam do ekologów – ciągnął łowczy – ale po co oni tu przyjechali? Nie mogą sobie protestować nad Rospudą? Albo gdzieś pod odkrywką węgla brunatnego? Muszą mi tu bruździć? Heniek mi tu nic nie pomoże, bo oni mają wszystkie pozwolenia, no i znają takich ludzi, że jak ten przygłup Heniek zobaczył ich nazwiska na kratce, to do tego pozwolenia zasalutował z wrażenia. Sam pan powiedz, czy nie dureń?
Tomasz Samochodzik musiał zgodzić się z opinią łowczego na temat komendanta Heńka. Nie rozumiał jednak co on, emerytowany historyk sztuki, były pracownik Ministerstwa Kultury, ma wspólnego z górskim obozem ekologów.
- Jak to co – rzekł łowczy z tajemniczym uśmiechem – przewodzi im pana znajomy. Wiesz pan, ten pedał, co go nazywają Winnetou.
Na dźwięk słów ”pedał” i „Winnetou” dłonie Tomasza Samochodzika zwilgotniały w jednej sekundzie.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości