coryllus coryllus
295
BLOG

O moim domu (15)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 6

Kiedy wszystko zwala się na głowę, człowiek nie powinien siadać, ani tym bardziej kłaść się do łóżka. Musi cały czas chodzić, myśleć, coś robić po prostu. Jeśli klapnie na fotel lub tapczan to przepadł. Nie podniesie się już. Wiedziałem o tym dlatego przez całą drogę z firmy do domu spędziłem stojąc mimo, że autobus był pusty i mogłem rozsiąść się wygodnie. Pomyślałem jednak, że lepiej będzie, jak postoję. Trząsłem się cały, bo to przecież nie byle co. Napożyczałem właśnie pieniędzy, dogadałem terminy wykonania robót, opowiedziałem znajomym, jak cudownie będzie gdy przeniesiemy sobie drewniany dom ze wsi i nagle wielkie Bum! W jednej chwili człowiek zostaje sam z długami i bez realnych perspektyw. Myślałem o tym, że kiedy dojadę do mieszkania, usiądziemy w spokoju z Lucyną i policzymy ile jesteśmy winni i komu, a potem zastanowimy się w jaki sposób można będzie to pospłacać.

 
Nic z tego nie wyszło. Moja waleczna, ale niezwykle delikatna żona była w tak kiepskim stanie psychicznym, że nie dawała się uspokoić. Szlochała przez cały czas. Nie mogła mówić, drżała i przechodziła bez przerwy z kąta w kąt, jakby nie mogła znaleźć sobie miejsca, które nadawałoby się do odpoczynku. Ona chyba także pomyślała o tym, że lepiej jest nie siadać w takiej sytuacji, lepiej chodzić i myśleć.
 
Klęska była całkowita. Zaciągnęliśmy przecież kredyt na zakup działki w wysokości szesnastu tysięcy złotych., potem wzięliśmy dwadzieścia tysięcy z dużego komercyjnego banku, a na koniec pożyczyliśmy jeszcze pięć tysięcy w mojej firmie. Ta ostatnia wierzytelność została już w części spłacona, ale tylko w części. Pozostało nam jeszcze trochę do spłaty. Od razu jednak zdecydowaliśmy się na to, by tego akurat długu nie oddawać. Przynajmniej przez rok. Nie mieliśmy zamiaru rezygnować z budowy domu. Trzeba było jakoś wybrnąć z sytuacji i walczyć. Bywają w życiu człowieka sytuacje, gdy wszelkie skrupuły należy schować do kieszeni i po prostu o nich zapomnieć. Kiedy zastanawialiśmy się, co też mogą nam zrobić za nie płacenie doszliśmy do wniosku, że nic. Dług mieliśmy zamiar uregulować, ale w dogodnym dla nas terminie. Zrobiliśmy to dokładnie w rok po jego zaciągnięciu.
 
Pozostawały jeszcze dwa duże kredyty. Gdybyśmy porzucili nasze plany moglibyśmy spłacić jeden kredyt drugim i wegetować nadal w wynajętym mieszkanku szukając nowej pracy. Nic by jednak nie zostało z naszych marzeń, nie wiem także jakby taka decyzja wpłynęła na nasze małżeństwo. Nikt nie lubi przegrywać, a my dwoje nie lubiliśmy tego szczególnie. Obawiałem się, że postawieni wobec alternatywy – pieniądze albo dom – wybierając ten pierwszy wariant spowodowalibyśmy rozpad naszej rodziny. Spłacilibyśmy działkę kredytem komercyjnym i mozolnie regulowalibyśmy później tę wierzytelność. Ale co z tego? Nie było żadnej gwarancji, że znajdę pracę, jednym zajęciem mojej żony w tamtym czasie było udzielanie korepetycji. Musieliśmy przecież płacić także za wynajem naszego mieszkania – tysiąc dwieście złotych miesięcznie i do tego jeszcze opłaty w spółdzielni mieszkaniowej. Razem jakieś tysiąc sześćset złotych. Nie było z czego regulować tych zobowiązań. Wypowiedzenie, które przyjąłem w firmie było tak skonstruowane – o czym nie wiedziałem, bo go po prostu nie przeczytałem, byłem zbyt zdenerwowany  – że pozbawiało mnie odprawy i ekwiwalentu urlopowego. Obydwie te sumy pozwoliłby nam spokojnie uregulować jeden z kredytów. Przez pewien czas liczyliśmy nawet na to, że coś jednak nam wypłacą. Przynajmniej odprawę.
 
Pan księgowy, uprzejmy starszy jegomość, do którego czułem nawet pewną sympatię powiedział mi jednak wprost – w przypadku porozumienia stron odprawa i ekwiwalent się nie należą. Wtedy właśnie zdecydowaliśmy się nie oddawać im pieniędzy.
 
Kilka dni później listonosz przyniósł nam pismo z banku, w którym wzięliśmy kredyt na działkę. Było tam napisane, że musimy do września dostarczyć zaświadczenie o moim zatrudnieniu. Jeśli tego nie zrobimy bank będzie egzekwował od nas spłatę całej wierzytelności od razu. List ten był ostatnim gwoździem do trumny. Moja żona z miejsca stwierdziła, że ktoś życzliwy z firmy musiał na nas donieść do banku, ale ja nie mogłem w to uwierzyć. Wiadomość była zła, ale miała także dobre strony - ktoś podjął najtrudniejszą decyzje za nas. Musieliśmy spłacić przede wszystkim kredyt zaciągnięty na zakup działki. No i oczywiście kontynuować nasze zamierzenia. Musieliśmy przenieść dom.
 
Zacząłem dzwonić po rodzinie i prosić kogo tylko mogłem o pożyczenie mi pieniędzy. Odmówiono mi, z różnych, przeważnie poważnych powodów. Nie miałem żalu, ani pretensji do nikogo. Nie wiedziałem jednak co robić dalej. I wtedy pomyślałem, że jest przecież Guga.
 
Guga jest ode mnie starsza o całe pokolenie. Jest samotna i hoduje koty w starym mieszkaniu na Górnym Mokotowie. Ma tych kotów bardzo dużo, kiedy niektóre umierają, na ich miejsce Guga przynosi nowe kocie nieszczęścia zbierane po osiedlach i piwnicach. Koty Gugi to legenda. Mieszkało ich kiedyś u niej grubo ponad dwadzieścia. Dziś jest tylko piętnaście. Guga jest osobą niezwykłą, wewnętrznie piękną i bardzo szlachetną. Kiedy zaraz po studiach rozpoczynałem pracę posadzono mnie przy biurku tuż koło Gugi. Tak się poznaliśmy.
 
Pracowałem z nią w jednym miejscu zaledwie trzy miesiące. Ktoś obserwujący nas z boku nie znalazłby w naszych postaciach ani jednej cechy, która pozwoliłaby na sugestię, że możemy się przyjaźnić. Drobna, uśmiechnięta, lekko siwiejąca pięćdziesięciolatka ( wtedy gdy zaczynałem pracę, dziś to już emerytka) i chudy, tyczkowaty student, któremu nie zamyka się gęba, choć już po piętnastu sekundach słuchania jasne jest, że nie ma on zbyt wiele do powiedzenia. Dziwaczna para.
 
Kiedy skończyłem staż i musiałem szukać sobie innego miejsca, nie wiedziałem jeszcze, że będę przychodził do Gugi regularnie, żeby opowiedzieć jej o tym co tam u mnie się wydarzyło i posłuchać historii o jej kotach, ich chorobach i zabawach. Kiedy poznałem Lucynę zaczęliśmy przychodzić do Gugi oboje. Nigdy nie nudziliśmy się z Gugą i nigdy niczyje towarzystwo nie było dla nas milsze i sympatyczniejsze niż właśnie jej pogodna obecność. Siedzieliśmy po prostu i gadaliśmy.
 
W tamtym ponurym dniu kiedy poszukiwałem pieniędzy na spłatę długu Guga wydała mi się jednym ratunkiem. Zadzwoniłem.
- Ile potrzebujesz?
 
- Piętnaście tysięcy
 
-Dobra, bądźcie jutro pod bankiem na Puławskiej o dwunastej, później nie mogę, bo idę do pracy.
 
Tak wyglądała cała nasza rozmowa. Na drugi dzień po prostu tam pojechaliśmy, a ona po prostu pożyczyła nam pieniądze. Była to dla nas oszałamiająca kwota. Od razu spłaciliśmy nasz kredyt. Zrobiło się trochę lżej.
Pozostała jeszcze sprawa kontynuacji budowy. Trzeba było szybko załatwić nową ekipę, która zrobi wylewki betonowe pod posadzki, bo nasz dom miał być pozbawiony podpiwniczenia. Trzeba było także wbić w fundament zbrojone druty długości mniej więcej pół metra, tak aby dwadzieścia centymetrów wystawało nad ławę. Na tych prętach Feltowicze mieli osadzić podwaliny naszego domu. Póki co jednak trzeba było rozmówić się z właścicielem naszego mieszkania i wynegocjować sprawę przesunięcia płatności czynszu. Pozostał także oczywiście kredyt z komercyjnego banku, który postanowiliśmy spłacać. Na razie pieniędzmi przeznaczonymi na budowę. Potem – miałem taką nadzieję – znajdzie się jakaś praca.
 
Człowiek, od którego wynajmowaliśmy mieszkanie nosił takie samo nazwisko, jak pewien znany jazzowy muzyk. Początkowo wydawało mi się nawet, że być może to on jest tym muzykiem, bo poruszał się z jakąś taką artystyczną nonszalancją i rozmawiał z nami w sposób dalece odbiegający od kanonów przyjętych w kręgach kamieniczników i najemców.
 
- Ach ci kamienicznicy – mawiał na przykład chowając do kieszeni moje z trudem zarobione pieniądze – krwiopijcy i wyzyskiwacze.
 
Na imię miał ów człowiek Krzysztof i był z wykształcenia chemikiem. W życiu jednak zajmował się czymś zupełnie innym. Był mianowicie inwestorem giełdowym, posiadaczem kilku nieruchomości i mieszkań pod wynajem. Reprezentował także znaną firmę zajmującą się produkcją materiałów fotograficznych.
 
Miał jeszcze Krzysztof jedną charakterystyczną cechę, której mu zazdrościłem ponad wszystko w świecie – poczucie humoru. Przenigdy nie chciałbym stanąć na jego drodze i narazić się na drwinę z jego ust. To było zabójcze i niszczące. Swoje szyderstwa o mocy dziesięciu bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę wypowiadał Krzysztof z kamienną powagą lub intonacją tak mylącą interlokutora, że ten bardzo długo jeszcze brał Krzysztofa za swojego sprzymierzeńca, a kiedy już odkrył, że wszystko wygląda zgoła inaczej, było za późno na reakcję. Nie wiem dlaczego, ale Krzysztof lubił nas. Płaciliśmy mu regularnie i nie sprawialiśmy kłopotów. Przyszedł jednak dzień, kiedy okazało się, że jakiś kłopot jest. Nie było sensu kręcić i wymyślać jakich niestworzonych historii, trzeba było powiedzieć Krzysztofowi wprost, jak wygląda sytuacja. I tak właśnie zrobiliśmy.
 
- Możecie na razie w spokoju dysponować moimi pieniędzmi – rzekł na to nasz kamienicznik mając na myśli nasze pieniądze, które kiedyś tam miały mu być wypłacone tytułem czynszu – mam jeszcze gotówki na parę godzin, a potem coś wymyślę – dorzucił.
 
Po tej rozmowie wydawało nam się, że już jesteśmy uratowani.
 
CDN
 
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Rozmaitości