coryllus coryllus
270
BLOG

Dzieci peerelu (5)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Ponieważ nikt przez całe nasze dzieciństwo nie powiedział nam, że żyjemy w ubóstwie, uważaliśmy że wszystko dookoła nas jest takie, jakie być powinno. Nigdy nie zapomnę dnia kiedy w telewizji pokazali po raz pierwszy kostkę Rubika. Była niedziela i jakiś facet gadał o tej kostce, tak jakby jej zakup był możliwy w każdym sklepie z zabawkami. Po obejrzeniu tych rewelacji, następnego dnia po szkole, drżąc z niepokoju i ciesząc się w duchu ruszyłem wraz z kolegą do oddalonego o jakieś trzy kilometry sklepu, w którym sprzedawano zabawki, papier i artykuły potrzebne wędkarzom. Chcieliśmy, rzecz jasna, kupić kostkę Rubika. Po drodze jednak zapomnieliśmy jak się ta kostka nazywa i długo zastanawialiśmy się co powiemy w sklepie, w jaki sposób zapytamy o ten dziwny przedmiot.

 
- Wiesz – powiedział mój kolega – wydaje mi się, że oni to nazywali magiczną kostką.
 
- Możliwe – rzekłem na to – normalna by się przecież tak nie obracała na wszystkie strony.
 
Do sklepu doszliśmy uspokojeni i radośni. W tamtych czasach każda wizyta w sklepie innym niż spożywczy była dla nas, dzieci, wydarzeniem, które należało celebrować. Nikt nie wpadał do sklepu, nie wołał od progu – poproszę pluszowego misia i grabki – nie płacił w pośpiechu i nie wylatywał z rozwianym włosem na ulicę.
Do sklepu należało wejść, rozejrzeć się dookoła. Powiedzieć –dzień dobry – paniom ekspedientkom i rozpocząć oglądanie tego co było wystawione na półkach. Celowo nie nazywam tych rzeczy towarem, bo z towarem w dzisiejszym znaczeniu tego słowa niewiele to wszystko miało wspólnego. W każdym sklepie były te same plastikowe zabawki, których nikt nie kupował. Blakły one na słońcu i zmieniały kolory na coraz bledsze i bledsze, aż w końcu stawały się całkiem białe i zdejmowano je z wystawy. Nie wiem co się potem z nimi działo.
 
W sklepie, gdzie zamierzaliśmy kupić kostkę Rubika było prócz zabawek także trochę papieru, który w latach osiemdziesiątych miał już tak podłą jakość, że rozłaził się w rękach. Okładki zeszytów odpadały, tasiemki teczek urywały się, jak tylko ktoś próbował je zawiązać. A jeszcze kilka lat wstecz można było przecież kupić całkiem niezły towar, artykuły szkolne były raczej dobrej jakości, jeśli za jakość uznać rzeczy produkowane w Chinach. W każdym razie służyły nam te piórniki i zeszyty jakiś czas, zanim całkiem je zdewastowaliśmy. To co pojawiło się na stoiskach papierniczych na początku lat osiemdziesiątych nie nadawało się już do niczego.
 
Wiele lat później, jako dorosły już człowiek spotkałem pewnego Rosjanina. Był to prawdziwy światowiec, który większość życia spędził jeżdżąc po różnych egzotycznych krajach, bo jego ojciec był jakąś szychą w dyplomacji. Opowiadał mi o Moskwie, gdzie pomieszkiwał czasami. Mówił, że w sklepach była polska szynka, piwo żywieckie i inne specjały.
 
- A u was co było rosyjskiego do kupienia? –zapytał w pewnej chwili
 
- Kupiłem sobie kiedyś rosyjski zeszyt – odpowiedziałem – ale się zepsuł.
 
O ile dobrze pamiętam ironia tej wypowiedzi nie przebiła się przez jego samozadowolenie.
 
Najlepiej zaopatrzonym stoiskiem w naszym sklepie był dział wędkarski. Nie było co prawda wędek, bo te pojawiły się nieco później i były to wędki tak kuriozalnie niskiej jakości, że dziś kręcono by chyba o nich filmy, które potem moglibyśmy oglądać na youtube. W stoisku wędkarskim było za to dużo sztucznych przynęt i żyłek różnej grubości. Towar wyglądał tak, jakby przywieziono go do sklepu przed naszym przyjściem na świat. Szpule żyłek miały wyblakłe naklejki, były zakurzone i rzucone byle jak w gablotce, będącej jednocześnie ladą. Obok żyłek leżały duże przynęty na szczupaki i sandacze, które w naszym, położonym na Wisłą, mieście cieszyły się największym wzięciem.
 
Celebrowanie wizyty w sklepie rozpoczynaliśmy zawsze od stoiska wędkarskiego. Tak również zrobiliśmy tym razem. Długo staliśmy gapiąc się na wszystkie te błystki typu „Gnom” i „Alga” oraz żyłki produkowane w Gorzowie Wielkopolskim, chociaż doskonale wiedzieliśmy, że leżą one w tej samej konfiguracji już trzeci rok. Przychodziliśmy do tego sklepu przynajmniej dwa razy w tygodniu obiecując sobie, że jak już kiedyś będziemy mieli prawdziwe wędki to kupimy sobie połowę tego dobra i będziemy z tym chodzić nad wielką rzekę i łowić wielkie ryby.
 
Staliśmy przed tą oszkloną ladą i wstydziliśmy się zapytać ekspedientkę o tę kostkę. Zaczęliśmy więc oglądać inne przedmioty i szliśmy wzdłuż stoisk, a pani sprzedawczyni szła równolegle z nami po drugiej stronie lady. Jej zachowanie było dla mnie niezrozumiałe. Doskonale za to rozumiał je mój kolega. Jak mi później wyjaśnił sprzedawczyni bała się, że jesteśmy parą małoletnich złodziei, którzy przyszli do sklepu zwędzić szpulkę żyłki, klej albo jakieś inne pożądane przez dzieci badziewie.
 
Informacja ta zasmuciła mnie. Nigdy w życiu nie ukradłbym niczego ze sklepu, a fakt, że ktoś mógł mnie o to podejrzewać budził moje zdumienie i wywoływał smutek.
 
Póki co jednak staliśmy przed ladą, jak te niedorozwoje i nie wiedzieliśmy jak tu zapytać o kostkę Rubika. Co innego bowiem nazwać ją „magiczną kostką” w rozmowie z kolegą, a co innego powiedzieć to głośno do obcej całkiem kobiety.
Atmosfera w sklepie zaczynała gęstnieć. Ona po jednej stronie lady, a mu po drugiej. Ona dyskretnie patrzy nam na ręce, a mu gapimy się na towar, który nas wcale nie interesuje. W pewnej chwili zacząłem się zastanawiać, że te kostki muszą być gdzieś pochowane, najpewniej przed ludźmi, żeby ich nie wykupili, bo przecież na półkach i gablotach wcale ich nie było widać. Być jednak musiały, skoro pokazywano je w telewizji.
 
- Czy są magiczne kostki? – zapytał nagle mój kolega, a pani ekspedientka popatrzyła na niego tak, jakby złożył jej jakąś nieprzyzwoitą propozycję.
 
- Magiczne kostki? Nie mamy magicznych kostek – powiedziała i nawet do głowy jej nie przyszło, żeby zapytać nas czym też są lub być mogą owe magiczne kostki. Tak, jakby magiczne kostki przywożono do sklepu dwa razy w miesiącu i sprzedawano na pniu ludziom wyciągającym po nie pożądliwie ręce, tak jakby obecność magicznych kostek w sklepie z zeszytami i przynętami wędkarskimi były czymś najnaturalniejszym na świecie. Wyszliśmy ze sklepu smutni i rozczarowani. Nie było kostek Rubika. Ne rozumieliśmy dlaczego. Przecież były w telewizji. Chyba więc – tak wtedy myśleliśmy – pokazywali je po to, by sprzedać ich jak najwięcej? Dlaczego w takim razie ich nie ma?
 
Wracaliśmy do domu milcząc i nie rozmawialiśmy już o kostce Rubika. Nie rozmawialiśmy o niej chyba już nigdy do chwili, gdy nędzne podróbki tej wspaniałej zabawki pojawiły się we wszystkich sklepach, a także na odpustowych straganach. Wtedy można już było gadać do woli o kostce, o sposobach jej układania, o dwóch pierścieniach i innych frapujących rzeczach. Dla mnie jednak kostka Rubika pozostała na zawsze przedmiotem tajemniczym i pochodzącym z innego świata. Nie ułożyłem jej nigdy mimo, że jeden z moich kolegów, akurat nie ten, z którym wybrałem się po zakup kostki, zdradził mi wszystkie jej sekrety. Mało tego – na moich oczach ułożył ją kilka razy i mogłem śledzić jego demonstracyjnie powolne ruchy. Na nic mi się to nie przydało. Nie potrafiłem ułożyć kostki. Mogłem tylko bezmyślnie przekręcać ścianki i patrzeć na coraz większy chaos wśród kolorowych kwadratów. Nie przejmowałem się tym, bo była to jedna z wielu rzeczy, których nie potrafiłem zrobić lub takich, których nie dane mi było nigdy doświadczyć. Nigdy, na przykład, nie potrafiłem dostrzec nic w tych iluzyjnych obrazach, które z pozoru wydają się tylko dziwacznie poukładanymi, drobnymi motywami geometrycznymi lub fraktalnymi. Nie widziałem tam nic i już. Ani razu nie udało mi się zobaczyć siedzącego Buddy i innych cudowności. Nigdy także nie śniło mi się, że latam. 
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Rozmaitości