coryllus coryllus
594
BLOG

Dzieci peerelu (6)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 26

Moim najlepszym kolegą był Czarny. Nasze losy splotły się na skutek nieszczęść, które dotknęły Czarnego mocno, a mnie tylko trochę. Czarny, jako dziecko zaczął tracić wzrok, a ja jak już wspomniałem, byłem pozbawionym ruchowej koordynacji lewusem, który biegnąc przypominał zerwany ze sznurka latawiec skrzynkowy. Dzieci nie lubią odmieńców, tak więc w niektórych zabawach, skazani byliśmy wyłącznie na własne towarzystwo. Ponieważ obydwaj zapisani byliśmy do naszej biblioteki i czytaliśmy dużo książek, bardzo lubiliśmy bawić się w odtwarzanie sytuacji z naszych lektur. Nie to jednak sprawiało nam największą frajdę. Najbardziej lubiliśmy poszukiwanie kamieni szlachetnych. Tej rozwijającej i pouczającej czynności potrafiliśmy poświęcać długie godziny, a czasem całe dnie. Fakt, że dookoła rozciągały się głębokie torfowiska i bagna, gdzie znalezienie zwykłego kamienia było prawdziwym wyczynem, nie frustrował nas zupełnie.

 
Najwięcej kamieni szlachetnych i ozdobnych leżało zawsze przy torach. Miasto nasze, prócz tego, że pełne było wojskowych i różnego specjalistycznego sprzętu służącego do wyprawiania na tamten świat bliźnich, miało także jeden z większych na wschodzie kraju węzłów kolejowych. Pociągi z Warszawy, Lublina, Radomia, Wrocławia, Gdańska, a nawet ze Szczecina i Odessy zatrzymywały się w naszym mieście, po czym ruszały dalej w świat. Prócz pociągów osobowych na dworcu i położonych w pobliżu naszych domów bocznicach, stały również składy towarowe. One były znacznie ciekawsze niż osobówki. Najciekawsze zaś były te które zmierzały ku wschodniej granicy. Nie było tygodnia, żeby ktoś z otaczających nasze miasto wiosek nie otworzył przynajmniej jednego z przetaczanych bo bocznicach wagonów. Dokonywano tego, rzecz jasna nielegalnie, pod osłoną nocy, po to by zrabować przewożone w wagonach dobro. Część tego dobra wysypywała się zawsze na tory, gdzie czekaliśmy już my – ja i Czarny.
 
Najbardziej pożądanym łupem były dla nas wielkie bryły rafinowanej siarki, które jechały wprost z kopalni odkrywkowej Tarnobrzeg-Jeziórko, która dziś zamieniła się w wielkie sztuczne jezioro. Bywały takie dni, że tory prowadzące na wschód mieniły się w słońcu połyskliwą żółcią. Bryłki siarki leżały wszędzie, można je było zgarniać garściami. Nikt nam tego nie zabraniał, nikt nie zbierał tych kawałków i nikt nie martwił się tym, że coś marnuje się bezpowrotnie. To wszystko było tylko dla nas. Gromadziliśmy te żółte skarby na strychu, po to, by później wyrabiać zeń prawdziwy strzelniczy proch według recept znalezionych w starych popularnonaukowych książkach dla młodzieży.
 
Prócz siarki na torach leżały także inne kamienie szlachetne. Pewnego dnia pojawiły się dziwne, ciemnozielone bryły, których nie potrafiliśmy nazwać. W czasach kiedy kupienie gazety lub kawałka kiełbasy było poważnym problemem, bez kłopotu można było kupić w księgarni różne ciekawe, specjalistyczne książki. Rodzice kupili mi kiedyś bardzo fajny poradnik pod tytułem „Vademecum zbieracza kamieni szlachetnych i ozdobnych” książka ta inspirowała nas przez ładnych kilka lat i tam właśnie szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, czym też mogą być owe dziwne, twarde, zielone bryły leżące wokół szyn. Patrząc na niewyraźne zdjęcia minerałów, na których z trudem dało się rozpoznać ich charakterystyczne cechy, doszliśmy do wniosku, że to co wysypuje się z wagonów jest minerałem o nazwie tektyt, występującym w Meksyku. Aż zatkało nas z wrażenia. Taki fajny meksykański minerał leży sobie beztrosko pod naszym nosem i nikt prócz nas o tym nic nie wie. Odkrycie brył tektytu było jedną z największych tajemnic naszego dzieciństwa. Nie mówiliśmy o tym nikomu. Czarny miał co prawda jakieś wątpliwości co do słuszności tej tezy, ale dla mnie wszystko było jasne. Ktoś przewoził w wagonach towarowych nieznany bliżej zwykłym śmiertelnikom kamień i przeznaczał go do jakichś tajemniczych celów. Nawet nie próbowaliśmy odgadywać do jakich. Zbieraliśmy bryłki tektytu, który miał ostre krawędzie i połyskiwał szkliście, bryłki te rwały nam kieszenie spodni i przecinały skórę na nogach, co okropnie denerwowało nasze matki. Nie mogliśmy jednak przestać, bo tektyt był dla nas prawdziwym skarbem.
 
O dziwo, kiedy prawda wyszła na jaw nie czuliśmy się wcale rozczarowani. Rozpoczęła się bowiem wtedy dla nas nowa przygoda. To co uważaliśmy za meksykański minerał okazało się bryłami szlaki, która jest ubocznym produktem wytopu rud miedzi. Wkrótce po tym, jak z torowisk zniknęły zielone bryły szlaki pojawiły się tam malutkie brunatne kuleczki czystej miedzi. Było ich mnóstwo. Nasze kieszenie znów pękały, tym razem pod ciężarem mnóstwa miedzianych kulek. Zbieraliśmy je ponieważ znakomicie nadawały się, jako amunicja do procy. Były znacznie lepsze niż zwykłe kamyki, których w naszych okolicach było tyle co kot napłakał.
 
Proce, jak każdy pamięta, wyrabia się z gałązek bzu, gumki zaś w naszych czasach produkowaliśmy ze starych dętek rowerowych, choć żywo mieliśmy w pamięci czasy, gdy starsi koledzy używali do tego celu podwójnych wentylów rowerowych. Kiedy jednak my dorośliśmy do wieku, gdy człowiek zaczyna wyrabiać proce, w sklepach nie było już wentylów. Trzeba było sobie radzić inaczej.
 
Proce z gumkami z dętek były dużo słabsze, ich estetyka także pozostawiała wiele do życzenia. Zamiast pięknych, pomarańczowych, okrągłych w przekroju gumek, wisiały przy nich szaro-czarne frędzle, zakończone kawałkiem fibry wyciętym ze starego, szkolnego tornistra. Jakoś się jednak z tego strzelało i niejednemu wróblowi czy żabie odebraliśmy życie przy pomocy tych pomysłowych zabawek.
 
Prócz siarki i miedzi gromadziliśmy także ołów. Zdobywaliśmy go w sposób niezwykle prosty, choć trochę niebezpieczny. Ołowiu nie przewożono pociągami do Rosji, leżał on na licznych w naszej okolicy wysypiskach odpadów, gdzie wyrzucano zużyte akumulatory z kolejowych wózków napędzanych prądem pochodzącym z tych właśnie urządzeń. Akumulatory były ciężkie, jak cholera i leżały w stercie jeden na drugim. Łatwo było przez nieuwagę upuścić sobie na nogę taką wypełnioną ołowiem skrzynkę. Łatwo było również wylać na ręce lub buty znajdujący się w akumulatorach kwas. Zdarzało się to dosyć często i powodowało nieodwracalne zniszczenia w naszej garderobie. Nasze matki, co oczywiste, były niezadowolone, kiedy łaziliśmy w poszukiwaniu ołowiu po śmietnikach, bo zawsze trzeba było potem kupować któremuś nową koszulkę albo spodnie. W tamtych czasach nie było to proste i zakup pary nędznych portek z tkaniny zwanej „just”, a imitującej dżins, wymagał nie lada zapobiegliwości.
 
W akumulatorach znajdowały się delikatne ołowiane kratki, które należało wyciągnąć rozbiwszy uprzednio kamieniem plastikową obudowę. Ołowiane kratki wyłamywało się bardzo łatwo, były przecież miękkie. Potem nieśliśmy całe ich naręcza na pobliski śmietnik, gdzie rozpalaliśmy ognisko i kruszyliśmy naszą zdobycz na malutkie kawałeczki. Wrzucaliśmy to potem do zwykłej puszki po konserwie znalezionej na wysypisku i stawialiśmy ją na ogniu. Już po kilku minutach w puszce przelewał się błyszczący, płynny ołów. Wylewaliśmy go na denka pustych aerozoli, które były wklęsłe i półokrągłe. Wyrabialiśmy w ten sposób ciężkie, okrągłe, ołowiane sztabki, które obciążały nasze kieszenie o wiele bardziej niż lżejsze miedziane kulki. Nie służyły one nam do niczego konkretnego. Po prostu były i cieszyły oko swoim, krótkotrwałym połyskiem, matowiały bowiem szybko i cieszyły dłoń przyjemnym ciężarem.
 
Pociągi pełne siarki, miedzi i produktów przemysłowych odjeżdżały w kierunku wschodnim, stamtąd zaś przyjeżdżały do naszego miasta i zatrzymywały się na dworcu i bocznicach pociągi pełne radzieckich żołnierzy jadących pełnić służbę w NRD. Każdy taki transport był dla nas wydarzeniem. Rosjanie – ruscy – jak ich nazywaliśmy zachowywali się wobec nas przyjacielsko i zawsze starali się nawiązać z nami kontakt, na tyle na ile pozwalali im na to przełożeni.
 
Najczęściej i najłatwiej dogadywali się z nami żołnierze z Ukrainy i Białorusi. Rozumieli bowiem po polsku i łatwiej było im porozumieć się z Polakami niż rdzennym Rosjanom. Chłopcy ci byli przekonani, że w Polsce żyje się biednie i źle. Współczuli nam i oddawali w nasze ręce wyfasowane porcje twardych wojskowych sucharów. Oddawali nam swoje jedzenie po prostu, wierząc w to, że nam jest ono bardziej potrzebne niż im.
 
My zaś w swej bezbrzeżnej, dziecięcej łapczywości braliśmy od nich wszystko co zechcieli nam dać. Wiedzieliśmy rzecz jasna, że suchary, które dają nam żołnierze radzieccy to polskie suchary. Takie same bowiem można było kupić w wojskowych sklepach położonych na terenie zamkniętych osiedli wojskowych w naszym mieście. Mieliśmy także pewność, ze po powrocie do domu nasze matki naleją nam do talerzy dymiącej, tłustej zupy, a na drugie danie podadzą kotlet z mięsa, które nasi ojcowie kupili na wsi, od zaprzyjaźnionego gospodarza. Widzieliśmy obszarpane mundury żołnierzy, ich stare buty i przedpotopowe ciężarówki, które wieźli na platformach. Do głowy nam jednak nie przyszło, by powstrzymać się przed tym żebraniem. Nigdy nikt z nas nie powiedział – chłopaki weźcie sobie te suchary, będziecie jechać jeszcze z tysiąc kilometrów w śmierdzących wagonach bez ogrzewania, wam przydadzą się one bardziej, kto wie czy dostaniecie coś ciepłego do żarcia. Nikomu z nas nie przyszło także do głowy przy przynieść tym obdartym dzieciakom w mundurach coś w zamian.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (26)

Inne tematy w dziale Rozmaitości