coryllus coryllus
208
BLOG

Pitaval prowincjonalny. Zdzisław. (uwaga! długie)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Z mojego punktu widzenia Zdzisław był jedynym prawdziwie niezastąpionym człowiekiem, jakiego udało mi się poznać. Wyobraźcie sobie, bowiem, życie w okolicy, w której przybysze z miasta budują swoje domy na ziemi odkupionej od miejscowych rolników. Rolnicy owi, chłopi po prostu, stali się z dnia na dzień ludźmi zamożnymi lub wręcz krezusami. Tylko dlatego, że sprzedali swoje liche piaseczki, podzieliwszy je uprzednio na działki budowlane. Ci którzy je od nich kupili, choć początkowo wydawali się rolnikom ludźmi interesującymi, może nawet godnymi zazdrości i podziwu, szybko stracili swą pozycję i czar. Okazało się, bowiem, że są zwyczajnymi groszorobami, uwikłanymi w kredyty i mnogie finansowe zobowiązania, które zaciągnęli, by zbudować sobie dom pod wielkim miastem i mieć wreszcie swój kąt, duże podwórko oraz żółtego psa. Mają to wszystko, ale nie cieszą się z tego tak, jakby chcieli, bo każdego ranka wsiadają w samochody i jadą wlokąc się w korkach do pracy, którą wykonują w wielkim mieście od rana do nocy, czyli – jak to się mówi w niektórych okolicach – od skowronka do żaby.

 
Rolnicy patrzą na miastowych, gładzą się rękami po kieszeniach, w których leży spokojnie grubsza gotówka, oglądają swoje nowe samochody i dochodzą do wniosku, że to oni, a nie miastowi są prawdziwą śmietanką towarzyską w okolicy. Mają, rzecz jasna rację, bo kim może być dla człowieka sprzedającego piaszczysty grunt o powierzchni piętnastu arów – takie mamy tu działki – za dwieście tysięcy, kim może być dla niego jakiś miastowy urzędas, doktorek czy nawet copywriter z agencji reklamowej? Nikim.
 
Kiedy prawda ta dotrze do mózgu wzbogaconego rolnika staje się on innym człowiekiem. Nie ma potrzeby zadawać się z miastowymi, nie musi ich słuchać, ani nawet starać się rozumieć po jakie licho oni tak harują o dlaczego wydali tyle forsy na ten nędzny kawałek gleby, gdzieś pod lasem. Jego to wszystko nie obchodzi. Obchodzi go za to co innego. To na przykład czy jego dziecko ma iść po szkole do roboty od razu czy może opłacić mu jakieś studia. Patrząc na miastowych, którzy mordują się codziennie z dojazdami wybiera oczywiście to pierwsze wyjście i dobrze robi, bo oszczędza dziecku pasma stresów i upokorzeń.
 
W miarę jak przybywa bogatych, byłych już rolników, oraz pracujących w mieście inteligentów z kredytami rośnie zapotrzebowanie na siłę roboczą. Okazuje się bowiem, w dodatku okazuje się nagle, że wystarczy mieszkać pięć kilometrów od miasteczka, wśród malowniczych pól i lasów, żeby wpaść w poważne kłopoty. Dom i działka bowiem, o czym miastowy dowiaduje się ostatni, wymaga nieustannej pracy i gotowości do czynu. Niemal bojowej gotowości. Jeśli zepsuje się prąd, albo pęknie rura, to w normalnym środowisku dzwoni się po Cześka z przeciwka, który przerywa oglądanie ulubionego serialu i przychodzi do nas rurę albo prąd naprawić. Dostaje za to piwo lub na piwo, flaszkę lub na flaszkę, w zależności w jakiej strefie ekonomicznej mieszkamy i wraca przed telewizor szczęśliwy.
 
Kiedy człowiek mieszka w okolicy, gdzie są sami doktorzy, urzędnicy lub copywriterzy z agencji reklamowych, a do tego mnóstwo tu pogardzających tą całą hałastrą wzbogaconych gwałtownie rolników, ludzie mogą co najwyżej przyjść popatrzeć, jak płonie nasz dom, ogarnięty wesołym płomieniem w wyniku zwarcia w instalacji, którą próbowaliśmy naprawić sami lub jak zalewa nas woda z rury nieumiejętnie zatkanej przez nas szalikiem żony. Nikt nie pomoże niezaradnemu miastowemu. Bo niby dlaczego? Pieniędzy on nie ma, bo kupił działkę i zbudował dom, jedzie na kredycie, a w dodatku okazuje się kompletnie głupi i nie zaradny, bo prostej rury nie umie zatkać, ani gniazdka naprawić. Po co się z takim w ogóle zadawać?
 
Zresztą awaria prądu czy rury z wodą to już wyższa matematyka. Wystarczy, że pochłonięty pracą w mieście właściciel działki nie skosi jej latem w odpowiedniej porze. Teren porośnie trzcinnikiem wysokim na półtora metra, którego nie ruszy nawet kosiarka z silnikiem Briggsa o mocy sześciu KM. Nie ma czasu na koszenie, tak jak nie ma go na cięcie i rąbanie drewna na opał, co trzeba robić latem, by drewno do zimy trochę przeschło i nadawało się do palenia. Nie ma czasu na nic. Potrzebny jest człowiek, który zająłby się wszystkimi nieskomplikowanymi pracami gospodarskimi i brał za to skromne wynagrodzenie.
 
Dawniej robiła to po prostu służba, a dziś ludzi do takich prac zwyczajnie nie ma. Są za to inni. Oni – ci inni – bardzo chętnie podejmą się koszenia i rąbania, policzą sobie jednak za robotę, jak Cygan za matkę. Skoszenie metra kwadratowego działki – 15 groszy. Skoszenie czyli przejechanie kosiarką w jedną stronę na odległość jednego metra. Cofnięcie kosiarki to kolejne piętnaście groszy. No, a potem metr do przodu i następne piętnaście groszy. Czysty interes, mówię wam. Nic tylko kupować kosiarkę i szukać frajerów. Ludzie, którzy zarabiają po pięćset złotych za dwie godziny przy koszeniu trawy są zwykle emerytowanymi milicjantami, policjantami lub podoficerami na solidnych emeryturach. Nie mają jednak nic przeciwko kilku dodatkowym groszom, bo niby dlaczego nie? Czasu mają dużo, chętnych aby ich wynająć także nie brakuje. Czegóż chcieć więcej?
 
Ktoś mógłby zapytać; a co z biednymi, chcącymi sobie dorobić, ojcami rodzin wielodzietnych, albo z bezrobotnymi poszukującymi pracy? Co? A nic. Ci pierwsi mają w dupie swoje rodziny, bo wolą pić wisienkę lub nalewkę babuni pod sklepem, którą kupili za pieniądze pracującej przy sprzątaniu po domach miastowych, żony. Bezrobotnych zaś w naszym kraju nie ma wcale. Są tylko ludzie pobierający zasiłki i udający bezrobotnych. Łatwo to sprawdzić wybrawszy się do pośredniaka z propozycją pracy dla ludzi oczekujących tam w kolejce na odfajkowanie się na liście.
- Do koszenia!? Za sto złotych dniówki?! Coś pan ocipiał, panie?!
 
To standardowa odpowiedź, jaką zwykle otrzymuje człowiek, który chciałby, wzorem zachodnich, etosowych kapitalistów podać potrzebującemu wędkę, a nie gotową rybę.
 
Oczywiście zdarzają się sytuacje gdy nagle przed płotem pojawia się jakiś uśmiechnięty osobnik, który deklaruje chęć podjęcia prostej pracy w obejściu za niewielkie wynagrodzenie. Do mnie przyszedł taki, akurat wtedy kiedy potrzebowałem kogoś do cięcia drewna przy pomocy piły spalinowej. Znałem go, rzecz jasna, bo znam tutaj już wszystkich. Był to miejscowy schizofrenik, który propozycje takie składa wszystkim dookoła i za każdym razem zostaje grzecznie poproszony o opuszczenie podwórka. Nikt przecież nie da wariatowi piły spalinowej do ręki, bo nawet jak powie wcześniej, że będzie ciął drzewo, to po odpaleniu tej maszyny z pewnością pobiegnie rozradowany przed siebie pozałatwiać kilka zaległych i ciągnących się latami spraw.
 
Wszystkie te opisywane wyżej okropności nie dotyczyły mnie i moich sąsiadów przez długi czas. Działo się tak dlatego, że był Zdzisław. Kiedy dziś o nim myślę, łapię się na tym, że uważam go za kogoś w rodzaju anioła. Istotę, którą zesłał dobry Bóg, abyśmy tu sobie wszyscy nie zrobili krzywdy łopatami, grabiami, kosiarkami i widłami.
 
Wystarczyło porozmawiać ze Zdzisławem przez kilka minut, by zorientować się, że coś jest z nim nie tak. Zdzisław nie miał typowego dla naciągaczy słowotoku, nie przedstawiał swojej osoby, jako skrzywdzonego przez system i złych ludzi nieszczęśliwca, potrzebującego na szybko dwudziestu złotych dla głodnych i spragnionych dzieci. Zdzisław nie biegał za butelką wina, jak kot z pęcherzem i nie leżał w rowie bez przytomności, a także nie przychodził do pracy pijany. Powinienem właściwie jego charakterystykę rozpocząć od opisu wyglądu zewnętrznego. Zdzisława nie sposób było przeoczyć, nawet gdy stał w tłumie. – Wuj Tom – pomyślałem, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu. Tak właśnie wyglądał, tak jak zwykle dzieci wyobrażają sobie wuja Toma ze znanej amerykańskiej powieści. Nigdy, na przykład nie mógł naciągnąć na uszy czapki. Trzymała się ona na poskręcanych włosach, których Zdzisław miał tyle, co pamiętany przez nas wszystkich lider zespołu Boney M. Karnację miał Zdzisław ciemniejszą niż niejeden mulat, myślę że Obama mógłby uchodzić przy nim za białasa. Głos miał Zdzisław taki, jakby ktoś grał na tubie w głęboko ocembrowanej studni. Mówił zawsze wolno i nigdy nie kłamał, co nie przysparzało mu przyjaciół. Przeciwnie – uważany był za dziwaka i odmieńca.
 
Po raz pierwszy wynająłem go do kopania rowu pod kabel. Zdecydowałem się zaangażować do tej roboty właśnie jego, bo zobaczyłem, jaki rów wykopał u sąsiada. Był to najlepiej i najstaranniej wykopany rów, jaki zdarzyło mi się oglądać w życiu. Zdzisław nie spieszył się, pracował powoli, ale dokładnie, wyrównywał ściany rowu i starał się, aby na całej długości miał on tę samą głębokość. Na koniec wydeptał jego dno, tak że wyglądało, jak ścieżynka i można było po nim spacerować. Za swoją robotę, niełatwą przecież i bardzo ciężką, bo rowy pod kabel mają ponad metr głębokości, Zdzisław życzył sobie zaledwie 130 złotych. Pracował zaś cały dzień – od skowronka do żaby – jak mawiają w niektórych okolicach.
 
Wkrótce wszyscy przekonali się, że do prostych prac, wymagających uwagi i dokładności najlepszy jest Zdzisław. Ma on co prawda skłonność do filozofowania w czasie pracy, co niektórych, a szczególnie ruchliwych nerwusów trochę denerwowało, ale jest po prostu najlepszy i już. No bo kogóż można było zatrudnić poza Zdzisławem? Amatorów wisienki i nalewki babuni? Schizofrenika? Byłych milicjantów? Rzekomych bezrobotnych? No kogo?
 
Niektóre zachowania Zdzisława mogły sugerować, że ma on trochę nierówno pod sufitem. Po świecie poruszał się bowiem rowerem Wigry 3, co przy jego posturze sprawiało wrażenie komiczne. Zdzisław jeździł tym rowerem wszędzie, bo – jak przypuszczam – był urodzonym sportowcem stworzonym do rywalizacji. Myślę, że lubił zmagać się ze słabościami, bo jak inaczej nazwać wyczyn, którego dokonał kiedyś w maju. Miał jakąś sprawę do załatwienie w urzędzie, gdzieś na Białołęce. Od nas to będzie ze 40 kilometrów. Zdzisław wstał rano dosiadł swojego blaszanego rumaka i założył czapkę z daszkiem na swoją afro-fryzurę. No, a potem ruszył pedałując cały czas w jednym, bardzo szybkim i bardzo równym tempie. Dojechał na Białołękę, załatwił co miał załatwić i wrócił.
 
- Dlaczego pan – zawsze tytułowałem go panem Zdzisławem – dlaczego pan, panie Zdzisławie nie pojechał tam pociągiem?
 
- Żebym musiał za bilet płacić w pociągu? A potem jeszcze w autobusie? W jedną i w drugą stronę?
 
Trudno było mu odmówić słuszności.
 
Zdzisław, mimo czterdziechy na karku, nie miał żony. Wobec jego życiowej postawy było to w jakiś sposób oczywiste. Mieszkał z matką staruszką w domu z pustaków, który, biorąc pod uwagę jego dokładność w pracy, zbudowany był wyjątkowo niechlujnie. Zachodziło więc podejrzenie, że budował go ktoś inny, nie Zdzisław.
Zdarzyło się kiedyś w styczniu, kiedy wieją najsilniejsze wiatry, że wichura zerwała mi papę z części dachu. Ja sam za nic na świecie nie wlezę na dach, mam lęk wysokości i rozsądek podpowiada mi zawsze, że lepiej zapłacić komuś parę groszy niż ryzykować połamanie rąk, a może nawet kręgosłupa.
 
Papa złowieszczo łopotała na dachu, a ja poszedłem do Zdzisława, żeby dogadać się z nim co do ceny. Zgodził się wejść na dach za trzydzieści złotych. To była rozsądna cena, bo przecież nie mógł siedzieć tam dłużej niż czterdzieści minut. Papę zerwało tylko w jednym miejscu.  Zdzisław, całkowicie nie a propos swojej postury wskoczył lekko na dach i szybko poprzybijał nową papę. Zabrakło jednak kawałka i w jednym miejscu na dachu świeciły gołe deski. Była sobota, tuż przed zamknięciem składów budowlanych.
 
- Panie Zdzisławie – zaproponowałem – pojadę teraz po nową rolkę, a pan wpadnie jutro rano i dokończy, co?
 
- Nie pracuj w niedzielę, bo się nie wzbogacisz, coś zrobił w niedzielę, to w tygodniu stracisz – rzekł na to Zdzisław
 
- No to w poniedziałek, najlepiej z rana, tak o ósmej?
 
- W poniedziałek z rana nie mogę, szefie.
 
- Dlaczego?
 
- Bo wtedy lecą po kolei odcinki moich ulubionych brazylijskich seriali, a ja tylko to oglądam w telewizji i nie chcę żadnego opuścić.
 
- No dobra, to kiedy?
 
- W poniedziałek, ale po południu.
 
- Zgoda.
 
Dialog ten, pozornie dziwaczny i obnażający komiczne obsesje i upodobania Zdzisława, świadczy w rzeczywistości o czymś innym. O tym mianowicie, że był Zdzisław człowiekiem z zasadami, być może jednym z nielicznych w naszych okolicach.
 
Czasem zdarzało się, że Zdzisław pił alkohol. Nigdy jednak nikt nie widział go pijanego lub awanturującego się pod sklepem z innymi pijanymi mężczyznami. Zdzisław wypijał jakieś winko, wsiadał na rower Wigry 3 i jechał do domu, gdzie walił się na łóżko i spał. Nie było to zachowanie naganne, biorąc pod uwagę to, co potrafią wyprawiać u nas ludzie po pijanemu.
 
Popijając jednak winko w sobotę zetknął się Zdzisław z mężczyznami, dla których winko było ważniejsze niż dokładność, ważniejsze niż wyprawa do Białołęki na rowerze Wigry 3, ważniejsze nawet niż kolejne odcinki brazylijskich seriali. Ważniejsze niż wszystko. Ludzie ci degenerowali się w sposób mało malowniczy. Byli po prostu zwykłymi obrzygańcami co nie szanują nikogo i niczego. Rozumiem jednak trochę Zdzisława, każdy od czasu do czasu ma ochotę posiedzieć w jakimś towarzystwie, nawet jeśli jest to towarzystwo pijaków spod sklepu. Nie da się cały czas jeździć rowerem, kopać rowów i oglądać seriali. Człowiek jest przecież zwierzęciem stadnym.
Ludzie, z którymi pił Zdzisław, cieszyli się zawsze kiedy do nich przychodził, bo potwierdzało to ich wizję świata i życiową filozofię. Każdy musi się napić. Nawet taki świr jak Zdzisiek ma momenty, kiedy przychodzi pod sklep i ciągnie wińsko. Nie ma mocnych, a skoro nie ma mocnych, to nie może być także wyrzutów sumienia. Gdyby Zdzisław był ciut mocniejszy i nie pił, nasi wsiowi alkoholicy pewnie by go znienawidzili, a tak zyskał on ich sympatię. Jego towarzystwo zaś uważali oni za cenne i pożądane. Zdzisław stawał się bowiem jednym z nich.
 
Wkrótce okazało się jednak, że stopni pijackiego wtajemniczenia jest wiele i niełatwo jest stać się prawdziwym ochlapusem. Niesie to ze sobą ryzyko i koszta. Otóż pijacy nasi żyli w pewnej dość dziwnej symbiozie z policją.
Jak wiadomo gliniarze w całym kraju nabijają sobie statystyki wykrywalności przestępstw zatrzymując pijanych rowerzystów. A gdzie najłatwiej złapać pijanego rowerzystę, jak nie w okolicy wiejskiego sklepu? Ustawili się więc policjanci w pobliżu sklepu, przy cmentarnym murze i czekali spokojnie, aż pijacy zaczną rozjeżdżać się do domów na swoich bicyklach. Wystarczyło ich potem tylko zatrzymać spisać i wystawić mandat. Proste i genialne.
 
Alkoholicy traktowali tę sprawę lekko, a niektórzy z nich, szczególnie przed zimą wystawiali się sami na łup gliniarzy. Wszedł bowiem w życie przepis w myśl którego pijak zatrzymany na rowerze po raz drugi musiał iść do więzienia na trzy miesiące. Dla żyjących wódką, bez jedzenia i opału ochlapusów perspektywa spędzenia trzech najzimniejszych miesięcy w ciepłej celi była nie do pogardzenia. Wszyscy byli więc zadowoleni – policja miała wykrytego przestępcę, a pijak siedział w celi, palił, jadł i leczył się z alkoholizmu u więziennego psychologa. Żyć nie umierać.
 
Zdzisław o tym wszystkim nie wiedział. Kiedy gliniarze zatrzymali go po raz pierwszy nie przejął się tym wcale. Pogawędził z nimi, powiedział, że nie ma pieniędzy na zapłacenie mandatu, a oni ostrzegli go, że pójdzie siedzieć, kiedy jeszcze raz wsiądzie pijany na rower. Zdzisław jednak im nie uwierzył. No bo niby dlaczego ktoś taki, jak on, ktoś kogo wszyscy znają i szanują miałby iść do więzienia?
 
Nawet po drugim zatrzymaniu Zdzisław nie wierzył, że pójdzie siedzieć. Nie mogło mu się to pomieścić w głowie. Dopiero, gdy przyszła do niego powiastka z sądu, że ma stawić się do odbycia kary spłynęła na niego groza. Nie wiadomo czego Zdzisław przestraszył się najbardziej, trzech miesięcy odosobnienia, czy tych wszystkich makabrycznych historii o więziennych gwałtach dokonywanych przez mężczyzn na innych mężczyznach. A może po prostu bał się, że ktoś go tam pobije. Nie wiem. Faktem jest, że zniknął mi z oczu.
 
Jakiś czas później, kiedy już długo go nie widziałem, poszedłem do sąsiada zapytać co się z nim dzieje.
- To pan nic nie wiesz?- zdziwił się sąsiad – powiesił się. Do pierdla nie chciał iść. Ambicja, panie, ambicja. Mówię panu, tak się przejął tym pismem z sądu, że człowieka nie można było poznać. Stał i powtarzał – to ja mam iść do więzienia, ja mam iść do więzienia…ambicja, panie, ambicja mu na to nie pozwoliła.
 
Wracałem do domu zły. Dlaczego, kurwa, właśnie on. Kto mi teraz drewno porąbie, kto trawę skosi, kto zrobi wylewki pod garaż, kto pomaluje płot, kto wyrówna drogę, kto poprawi fundament. Przecież nie żaden z tych śmierdzących śmieci co piją codziennie pod sklepem i nawet nie pomyślą o tym, że mogliby się powiesić. Dlaczego, kurwa, on.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości