coryllus coryllus
349
BLOG

O moim domu (16)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 27

W lipcu zaczęło niespodziewanie padać. Lało mocno, ale my nie mogliśmy odkładać terminu wykonania wylewek wypełniających fundament, bo umówiliśmy się z Feltowiczami, że w początkach sierpnia przeniosą nasz dom. Za resztki pieniędzy, które nam pozostały wynajęliśmy ekipę, którą polecił mi mój szwagier. Byli to ludzie z Mazur, potomkowie polskiej ludności autochtonicznej. Małomówni i konkretni. Ich rodzice i dziadkowie chodzili jeszcze do niemieckich szkół. Niektórzy z nich mówili z charakterystycznym akcentem wtrącając co jakiś czas słówko „jo”. Dogadanie się co do wynagrodzenia trwało pół sekundy, a umówienie terminu wykonania prac, kolejne pół. Przyjechali z rana i pracowali dwa dni w strugach ulewnego deszczu. Nie chcieli od nas nic, ani ciepłego picia, ani ubrań roboczych na zmianę, ani jedzenia.

 
Zanim jednak przystąpili do pracy musieliśmy renegocjować naszą umowę dotyczącą zapłaty.
Pan Wiesław, który był szefem ekipy podszedł do mnie zwijając wężyk wodnej poziomicy, zwanej wasser-wagą.
 
 – Wszystko krzywe szefie – powiedział.
 
Nie zrozumiałem z początku o co mu chodzi, po chwili jednak sprawa stała się jasna. Wujek Rajmund, który chciał trafić nas na całe cztery tysiące, razem ze swoim przygłupim kumplem wylał nam ławy fundamentowe tak, że różnica pomiędzy jednym dłuższym bokiem fundamentu, a drugim wynosiła jedenaście centymetrów. To duża różnica. Fachowiec nigdy by nie popełnił takiego głupstwa, ale fachowiec nie domagałby się także czterech tysięcy za robotę wartą dwa tysiące.
- Co robimy panie Wiesławie? – zapytałem
- Równamy, ale musi pan coś dorzucić. Dwieście złotych najmarniej.
 
To było mało i zgodziłem się bez wahania. Deszcz lał, a nasi nowi pracownicy podnosili fundament i wylewali beton pomiędzy ławy. Wszystko szło, jak najlepiej, ale w pewnej chwili pan Wiesław znów zaczął kiwać na mnie ręką.
 
- Co znowu – zapytałem, gdy podszedł.
 
- A fundament pod komin gdzie?
 
- A powinien być?
 
- No co pan, dom budujesz czy, jak? Pewnie, że powinien! Teraz już za późno, żebyśmy go wylali, ale wzmocnimy wylewkę w miejscu, gdzie ten komin będzie stał.
 
No i wzmocnili. Na koniec wywiercili jeszcze dziury w ławach fundamentowych, włożyli tam pręty z karbowanego drutu i zalali dziury szybkoschnącym cementem. Wyjechali szybko i cicho, tak samo, jak przyjechali. Na wszelki wypadek wzięliśmy od nich numery telefonów.
 
Teraz musieliśmy tylko czekać, aż wylewki wyschną i uporządkować nieco teren, na którym walały się nabite gwoździami deski pozostałe po zerwaniu szalunku z fundamentów. Do przeniesienia domu zostało nam około dwóch tygodni. Mogłem zająć się rozsyłaniem swoich papierów do firm poszukujących pracowników. Robiłem to bez przekonania, bo nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś odpowiedział na moje CV, choć nie było ani słabe, ani ubogie. Pracę zawsze znajdowałem sobie w ten sposób, że polecano mnie gdzieś i już. Przychodziłem i pracowałem. Tym razem także tak było. Najpierw zadzwonił jeden z moich kolegów, z branży, w której pracowałem dotychczas. Poszedłem na pierwszą rozmowę i nawet mi się podobało. Cos jednak mnie tknęło. Przede mną siedziały prawie identyczne trzy gracje a la Manson, jak te które wyrzuciły mnie na bruk w poprzedniej firmie. Niby się zgodziłem, ale coś mi tam w głowie szeptało, że lepiej nie, lepiej poczekać.
 
Potem zgłosił się do mnie inny kolega, który zaproponował mi coś zupełnie nowego; zrobienie katalogu książek, dla pewnego znanego wydawnictwa. Nie musiałem się zajmować grafiką, o której nie miałem pojęcia, a jedynie opisać kilkadziesiąt tytułów w interesujący sposób. Dostarczono mi książki i zabrałem się za robotę. Termin wykonania był całkiem barbarzyński – dwa dni, a książek aż siedemdziesiąt. Jak się później dowiedziałem, ktoś, nie wiem kto, liczył, że ja te książki najpierw przeczytam, a potem opiszę. Doprawdy, ludzie są dziwni.
 
Kiedy około siódmej rano, po całej nocy pisania, kończyłem robotę, moja kochana i zdenerwowana ostatnimi wypadkami żona podeszła do wetkniętej w gniazdko złodziejki, w której tkwiły kable od komputera. Podeszła i potrąciła tę nieszczęsną złodziejkę tak niefortunnie, że komputer się wyłączył, a połowa opisów wyleciała w powietrze, bowiem nie zdążyłem w porę przycisnąć klawiszy z oznaczeniami – „control” i „s”.
 
Lucyna znowu zaczęła płakać, a ja nic nie mówiąc zabrałem się od nowa do pracy. Pod wieczór wszystko było gotowe. Zapłacono mi za to skandalicznie mało, bo zaledwie siedem stówek, ale pomyślałem, że to takie frycowe, na wejście do nowej firmy.
Moja praca spodobała się i za kilka tygodni zaproponowano mi pracę copywritera w dużym wydawnictwie. Przedtem jednak odbyłem rozmowę z panią, która miała być moją szefową, a która piastowała odpowiedzialną funkcję dyrektora działu marketingu. Była to jedna z najdziwniejszych rozmów jakie były moim udziałem.
 
- Czy może pan ocenić okładkę tego katalogu – powiedziała moja przyszła szefowa wpatrując się w moją osobę spojrzeniem uporczywym, w którym dało się jednak bez trudu zauważyć znudzenie.
Trzymałem w ręku katalog, a na jego okładce widniała prawie cała postać Huberta Urbańskiego, który uśmiechał się do mnie pełnym garniturem lśniących, białych zębów, w dłoni zaś dzierżył swoją nową książkę. Na jej kartach zdradzał ponoć Urbański wszystkie tajemnice fascynującego teleturnieju zatytułowanego „Milionerzy”. Tajemniczość programu podkreślało jego logo, umieszczone na książce, które żywo przypominało zestawiony przypadkowo zbiór różnych masońskich symboli. 
Popatrzyłem na Urbańskiego, przewertowałem katalog i powiedziałem, że jest bardzo interesujący jednakowoż estetyka tego wydania przypomina nieco pismo wydawane przez Świadków Jehowy, które nosi tytuł „Strażnica’. Nie każdy zaś czytelnik w Polsce pała sympatią do Świadków Jehowy, co może mieć niebagatelny wpływ na ocenę tego katalogu, a co za tym idzie także na ilość zamówień prezentowanych na jego kartach książek.
 
Moja nowa szefowa patrzyła na mnie dłuższy czas bez słowa. Ciężki demon nudy opuścił jej spojrzenie, które stało się teraz wyraziste i przytomne. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyłem. Milczała tak i patrzyła. Po czym rzekła – wie pan, to zależy od kiedy ci Świadkowie Jehowy są na rynku.
 
Zrozumiałem w jednej chwili, że jestem w innym świecie, w świecie ludzi, dla których jedyną rzeczywistością jest wielka korporacja, poza którą nic nie istnieje. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka, a wewnętrzny głos, którego prawie nigdy nie lekceważę szeptał uporczywie – uciekaj, uciekaj, uciekaj! Nie uciekłem jednak, bo zaproponowano mi dobre pieniądze, których bardzo potrzebowałem. Pracę miałem rozpocząć od września. Moja decyzja nie była ani dobra, ani zła. Nie było miejsca i czasu na rozmyślania, co się bardziej opłaca, poczekać aż trafi się coś innego czy brać to co jest.
 
Moja nowa praca, w której póki co nie dostrzegałem niczego kuriozalnego, miała polegać na wykonaniu opisów książek do nowego katalogu. Było tych książek około siedmiuset, na ich opisanie i, rzecz jasna, przeczytanie dostałem miesiąc. Zanim jednak zasiadłem do tej pouczającej roboty przenieśliśmy dom.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (27)

Inne tematy w dziale Rozmaitości