Nie pamiętam już czy był 8 czy 9 sierpnia wieczorem. Wszyscy poszli do domów, a ja siedziałem sam obok przyczepy TIR-a załadowanej po brzegi dylami i deskami, które za kilka dni miały zamienić się w mój dom. Noga bolała mnie bardzo, ale starałem się nie zwracać na to uwagi. Czekałem, aż pojawi się kierowca z Jaświł, który zawiezie rozebrany dom wraz ze mną pod Warszawę, na naszą działkę. Ekipa budowlana, czyli dwaj stryjeczni bracia Mieczysław i Stanisław Feltowiczowie wraz z synami tego ostatniego Sławkiem i Bogdanem mieli wyruszyć w drogę nad ranem.
Słońce było już nisko nad horyzontem, kiedy na drodze pojawiła się buda ciężarówki „Scania”. Kierowca wjechał na podwórko, nie zwracając na mnie uwagi podczepił swój pojazd do przyczepy, otworzył drzwi i rzucił w moją stronę – wsiada pan, czasu nie ma. No i wsiadłem. Jechaliśmy szybko. Kiedy byliśmy w Tykocinie było jeszcze widno, ściemniło się na dobre dopiero w połowie drogi do Zambrowa. W tamtych okolicach właśnie, kiedy była już noc i dochodziła dziesiąta, zatrzymaliśmy się na krótki postój. Kierowca wypił kawę, ja czekoladę i rozmawialiśmy o jakichś głupstwach. Ten facet był, jak do tej pory jedyną osobą, która prawdziwie i szczerze nie interesowała się moim przedsięwzięciem. Ani razu nie zapytał mnie dlaczego chcę przenieść ten dom, czy mi się to opłaca, ani w jaki sposób zamierzam go wykończyć. Chciał tylko dojechać na miejsce, zwalić ładunek na trawę, zainkasować i ruszyć w dalszą drogę.
Skończyliśmy pić i gadać, a mój kierowca ruszył w kierunku drzwi z mosiężnym trójkątem przyczepionym na wysokości głowy. Chwytał już za klamkę kiedy podeszli do niego jacyś faceci o wyglądzie przedwojennych handlarzy mięsem, których oglądać możemy w starych filmach i serialach sensacyjnych o czasach okupacji. Zaczęli coś mówić, a kierowca pokiwał głową, też coś do nich powiedział, po czym wskazał ręką wprost na mnie i zniknął za drzwiami.
Mężczyźni nie podeszli jednak do mnie tylko patrzyli z daleka. Dopiero kiedy byliśmy na dworze jeszcze raz zbliżyli się do kierowcy i zaczęli wciskać mu jakieś papiery. Kierowca przyjął je z niechętną miną, po czym, zamykając drzwi samochodu, powiedział mi, że są to ludzie, którzy mają tu, pod Zambrowem takie same domy, jak ten, który kupiłem. Na kartkach, które wręczyli kierowcy były ich adresy i nazwiska, na wypadek gdybym znał jeszcze kogoś, kto chce przenieść dom. Liczyli na to, że skoro trafił się jeden wariat, co wiezie dom z Dolistowa, to może znajdą się inni, którzy zechcą przewieźć inne domy z bliższej nieco odległości. Schowałem kartki z adresami tych ludzi, ale zgubiłem je potem. Nie miało to jednak znaczenia, bo i tak nie znalazł się nikt, kto chciałby przenosić drewniany dom spod Zambrowa.
Żeby dojechać na naszą działkę musieliśmy przeciąć w poprzek Warszawę, była na szczęście głęboka noc i nie wzbudzaliśmy sensacji widokiem nowiutkiego TIR-a załadowanego starym drewnem. Na miejsce dotarliśmy około drugiej nad ranem. Wcześniej umówiłem się z Lucyną, że będzie na nas czekać i zabierze mnie do Warszawy, żebym mógł się trochę zdrzemnąć. Kierowca miał spać w samochodzie i czekać na przyjazd Feltowiczów. Lucyna przyjechała z lekkim opóźnieniem, powiedzieliśmy dobranoc panu kierowcy i pojechaliśmy do naszego mieszkania.
Na drugi dzień, jeszcze przed ósmą byliśmy z powrotem na działce. Ekipa już była, wszyscy byli gotowi do pracy, ale był pewien kłopot. Brakowało rusztowań i piły tarczowej. Piłę taką i rusztowania wypożyczyłem wcześniej od Józefa zwanego Józefem drugim. Nie miał on, choć mieszkał niedaleko, żadnej możliwości przytransportowania tego dobra na naszą działkę. Musieli to zrobić Feltowicze.
Trzeba wam wiedzieć, że robotnik umówiony na wykonywanie konkretnych zadań za określoną sumę, rzadko tylko daje się namówić na zrobienie czegokolwiek co wykraczałoby poza ramy tej umowy, szczególnie jeśli nie obieca mu się za to dodatkowych pieniędzy. Nawet jeśli chodzi o rzecz tak banalną, jak przewiezienie rusztowań i tarczowej piły na odległość dwustu metrów. Stasio zaczął się krzywić i marudzić, chodził po działce i wyglądał na takiego, co rzuci wszystko zaraz w diabły i wróci do domu. Miecio zaś, siedemdziesięcioletni majster ciesielski i prawdziwy mistrz tej wielkiej ceremonii, jaką było przenoszenie drewnianego domu, uśmiechnął się tylko i powiedział – jedź Stasiu, jedź. I Stasio pojechał. Józefa drugiego nie było akurat w domu, ale my nie mieliśmy zamiaru na niego czekać, załadowaliśmy rusztowania i piłę, która nie dawała się odkręcić od wrośniętych już prawie w grunt legarów i wróciliśmy. Stasio był niezadowolony. Musiał pojechać ze mną jeszcze do miasta i kupić ostrze do piły, czyli największą tarczę, jaką udałoby się znaleźć. Nie chciało mu się, ale okazało się, że zapomniał zapasowego łańcucha do swojej motorowej piły i pojechał bez szemrania.
W czasie, gdy robiliśmy ze Stanisławem niezbędne zakupy, pozostali Feltowicze rozpakowywali swoje rzeczy w obrzydliwym niebieskim baraku, który wynajęliśmy od Józefa drugiego. Barak ten o czym już pisałem, był własnością firmy zajmującej się remontem taboru policyjnych samochodów, ale Józef uparcie twierdził, że barak jest jego i policzył sobie za wypożyczenie go dwieście złotych. Zapłaciłem.
W powrotnej drodze z miasta Stanisław zmienił się tak jakoś w mgnieniu oka, przestał narzekać i patrzeć na mnie krzywo. Rozpoczął miłą pogawędkę o mleku i cenach które płacono za nie na skupach. Wiedział, rzecz jasna, że się na tym nie znam i wyjaśnił mi wszystkie tajniki produkcji mleka w kartonach, które różni się od tego, wyciekającego z wymion krowy, jak dzień od nocy.
- Mleko – mówił Stasio – ma strukturę granulatu, dlatego jest takie gęste i smaczne, a w mleczarni rozbijają te granulki w takich wielkich kadziach, gdzie mleko jest bez przerwy mieszane przez długi czas. Staje się wtedy płynne. Potem podgrzewają je, czyli pasteryzują i sprzedają w kartonach. Ale to, panie, nie jest już prawdziwe mleko, tylko ja sam nie wiem co.
Słuchałem tego wszystkiego z uwagą, bo człowiek uczy się przez całe życie, a doświadczenie nauczyło mnie, że każda informacja, nawet ta pozornie błaha i bez znaczenia, jest ważna i może się kiedyś przydać, a nawet zamienić w szeleszczącą gotówkę.
Kiedy przyjechaliśmy na działkę kierowca czekał jeszcze, bo zapomniałem mu zapłacić, a Mietek już zajmował się rozdzielaniem zadań dla Sławka i Bogdana. Na środku placu leżała bezładna i brzydka sterta drewna, która już niedługo miała zamienić się w mój dom. Kierowca odjechał wreszcie i rozpoczęła się budowa. Na początek okazało się, że sterczące z ław fundamentowych pręty są za długie i przebiją na wylot podwalinę, która miała się na nich wspierać. Bogdan Feltowicz wyciągnął więc z bagażnika kątową szlifierkę zwaną diaksem i rozpoczął skracanie ich do wysokości dwudziestu centymetrów. Potem, kiedy pręty były już gotowe, trzeba było odnaleźć belki, które miały stanowić podwalinę. Nie było to trudne, bo Miecio dobrze pooznaczał drewno, ale akurat te dyle trzeba było wyciągać z samego spodu sterty. Nikt nie chciał, żebym pomagał przy tej robocie. – Niech pan stoi i nie przeszkadza – powiedział śmiejąc się Miecio – my się do roboty wynajęli.
Stałem więc i patrzyłem. Podwalina położona została zadziwiająco szybko. Na niej zaś układano kolejno pozostałe dyle. Robiło to wrażenie ustawiania wielkich kloców lego. Nie obyło się oczywiście bez przycinania belek, bo jeden narożnik naszego domu został w całości zastąpiony narożnikiem z chlewika, który Marek Jaroszewicz rozebrał zeszłego lata. W czasie przycinania belek okazało się, że nasze – bardzo szerokie – o ile pamiętam, o półmetrowej średnicy – ostrze do piły tarczowej zapaliło się żywym ogniem. Ot, tak po prostu. Tarcie, które powstało w czasie przecinania nasączonej żywicą sosnowej belki było tak duże, że spod piły buchnął płomień. Na całej działce od razu zapachniało żywicą i był to zapach tak mocny i trwały, że dało się go wyczuć jeszcze pod koniec dnia.
Dom rósł na naszych oczach. W pewnej chwili Stanisław zapytał – a okna to państwo, na jakiej wysokości chcą mieć? Nisko czy wysoko? Nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć, bo obserwacja błyskawicznie „budującego się” naszego domu była tak fascynująca, że nie mogliśmy myśleć o niczym, tylko patrzyliśmy i patrzyli.
- Sam nie wiem – powiedziałem – chyba lepiej żeby były nisko.
- Ma pan rację – rzekł na to Stanisław – jak okna w domu wysoko są, znaczy się tak, jakby człowiek w okopie mieszkał. Po wygłoszeniu tej kwestii odszedł zadowolony do swoich mozolących się z jakimś dylem synów.
Kiedy belki ułożone były do połowy okien pożegnaliśmy się z Feltowiczami w wróciliśmy do Warszawy. Byłem właściwie całkiem spokojny. Dom powstawał, „robił się” na naszych oczach. Miałem tylko wątpliwości co do dalszego tempa pracy, mieliśmy przed sobą dwa dni świąteczne – niedzielę i piętnasty sierpnia. O tym, by nakłaniać Stanisława do pracy w dzień święty nawet nie myślałem. Miałem jednak nadzieję, że uda mi się namówić go do sprofanowania święta Matki Boskiej Zielnej i Cudu nad Wisłą. O, jakże byłem naiwny.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości