Nie ma mowy o spaniu, kiedy człowiek ma świadomość, że gdzieś tam, wcale niedaleko, jakieś trzydzieści kilometrów od jego łóżka, budują mu dom. W dodatku taki dom. Drewnianą chałupę ściągniętą znad Biebrzy. Przez całą noc nie zmrużyłem więc oka. Lucyna chyba także nie, bo zerwaliśmy się o świcie, zjedliśmy coś szybciutko i pędem ruszyliśmy na parking, gdzie stał nasz samochód. Lucyna siadała za kierownicą, ja obok. Zgrzyt kluczyka w zamku i cisza. Jeszcze raz. Zgrzyt kluczyka i cisza. Polonez nie zapalił. Silnik zgrzytał, ale słychać było wyraźnie, że nie ma dziś ochoty pracować. Jeszcze jedna próba i jeszcze jedna. Ten sam efekt. Wylazłem na zewnątrz i otworzyłem maskę.
Żadne z nas nie miało pojęcia o samochodach i nie wiedzieliśmy co z tym zrobić. O odstawieniu auta do warsztatu nie było mowy. Mieliśmy nadzieję, że nasz odrapany, biały trupcio sam się jakoś naprawi, a w warsztacie trzeba by go zostawić na kilka dni, o tym zaś nie mogło być mowy, bo w te kilka dni miał „się zbudować” nasz dom.
Stałem nad otwartym przodem samochodu i gapiłem się na silnik, jak żaba na piorun. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak zadzwonimy na działkę do naszych robotników, przecież Bogdan Feltowicz syn Stasia jest mechanikiem samochodowym. Może potrafi coś z tym zrobić. Lucyna jeszcze kilkanaście razy próbowała zapalić silnik. Bez skutku.
Wziąłem telefon, nie bez obaw, bo przecież Stanisław, szef ekipy, miał na dzisiejszy dzień inne plany. Robota miała być skończona szybko, a tu nagle przerwa i to z mojej winy. Zadzwoniłem jednak. – O matko – jęknął Stasio, który nigdy nie wzywał imienia pana Boga swego na daremno – dam panu Bogdana.
Wyjaśniłem Bogdanowi coś się dzieje z samochodem, a on z odległości trzydziestu pięciu kilometrów postawił diagnozę – to gaźnik – powiedział. – Wie pan, tam jest taka mała szajbka, która musiała wyskoczyć i jak leży gdzieś na wierzchu w gaźniku to ją znajdę i po kłopocie, ale jak wpadła gdzieś do środka, to koniec. Zamarłem. Potem, kiedy odzyskałem głos przez pół godziny tłumaczyłem Bogdanowi, jak dojechać na nasze osiedle przy Puławskiej. W końcu wskoczyłem w tramwaj i pojechałem na Łopuszańską, żeby złapać ich przy wjeździe do Warszawy i pokazać drogę. Jakoś mi się to udało. Bogdan przyjechał ze swoim starszym bratem Sławkiem. Rozkręcili gaźnik, podłubali w nim śrubokrętami i Bogdan stwierdził, że jest tak jak przypuszczał. Potem zaś pokazał mi tą malutką część, przez którą nasz samochód nie chciał zapalić. – Mamy szczęście – powiedział – ale gaźnik musi pan niedługo wymienić. Na razie pojeździ, ale może rozwalić się w każdej chwili.
Było już dobrze po dwunastej kiedy wyruszyliśmy z osiedla, na działkę dotarliśmy około wpół do drugiej. Stasio z Mietkiem mieli skwaszone miny. Okazało się, że nic nie mogli zrobić przez czas naszej nieobecności, bo akurat dziś trzeba było przenosić największe dyle, potrzebowali każdych rąk, także moich. Okazało się także, że ściany domu są wyciągnięte bardzo wysoko do góry, jeszcze jedna, góra dwie belki i będą gotowe.
- Jutro będziemy ocapy nakładać – powiedział Mietek – musisz pan znaleźć jakichś ludzi do pomocy, bo nie damy sobie rady.
Ocap to była najdłuższa trzynastometrowa belka, która spinała dyle składające się na ścianę w ten sposób, że się nie rozchodziły na boki. Była to oczywiście belka najcięższa i czterech Feltowiczów, z których najwyższy był Bogdan, nawet przy mojej pomocy nie dałoby sobie z tym rady. Miecio miał przecież około siedemdziesiątki, Stanisław pewnie z sześćdziesiąt, Sławek był o głowę albo więcej niższy ode mnie, a Bogdan był najmłodszy i słuchał właściwie tylko poleceń ojca i stryja.
Odpowiednia ekipa znalazła się szybko, bo akurat na działce sąsiada trwała budowa, panowie zgodzili się przyjść rano i pomóc w narzuceniu obydwu ocapów na szczyt ściany. Było ich ośmiu, obiecałem im za to piwo.
Już, już wydawało się, że dzień skończy się dobrze i może nawet dziś uda się zakończyć budowę ścian, kiedy poczułem narastający ból w zębie. Nie był to zwykły ból zęba, żadne tam ćmienie, czy jakieś inne bzdury. Był to porządny, prawdziwy ból zęba, który ma swoje źródło gdzieś zakamarkach żuchwy, a sięga aż do czubka czaszki. W kilka chwil było po mnie. Usiadłem na belce i chwyciłem się za policzek.
- O masz ! – powiedział na to Stanisław i zsunął sobie czapkę na tył głowy – ni cholery dziś nie zrobimy.
Lucyna zawiozła mnie do dentysty. Ząb był do usunięcia i pozbyłem się go bez żalu. Na budowę wróciłem z gębą pełną opatrunków i od razu chwyciłem za największy dyl, żeby Mietek ze Stasiem nie myśleli, że wymiguję się od pomocy. – Daj pan spokój – rzekł widząc mój zapał Miecio – jeszcze pan krwotoku dostaniesz.
- Przecież zębami nie będę tego przenosił – próbowałem strugać gieroja. On jednak machnął rękę i kazał Sławkowi szukać dyla długości cztery metry sześćdziesiąt centymetrów. Sławek nie myśląc długo wskazał jakiś leżący na wierzchu. – Ten ma cztery osiemdziesiąt – rzekł na to Miecio – i tak było w rzeczywistości, co obaj – ja i Sławek odnotowaliśmy z pewnym zdziwieniem. No, ale Miecio całe życie był cieślą, pracował w Ameryce, krył dachy w Chicago i był majstrem co się zowie, najprawdziwszym z prawdziwych.
Było już pod wieczór, kiedy wreszcie Mietek uznał, że mogę pomagać w dźwiganiu dyli i wzięliśmy się za robotę. Nie trwało to długo, bo i tak nic więcej nie dałoby się już zrobić tamtego dnia. Umówiliśmy się na rano, że będziemy wrzucać ocapy na ścianę.
W nocy, o dziwo, pomimo emocji, pomimo bólu szczęki i nogi, która ciągle była opuchnięta, zasnąłem. Był to pierwszy spokojny sen od wielu dni, a może nawet tygodni. Budowałem dom, straciłem pracę, przebiłem sobie nogę gwoździem i wyrwali mi trzonowy ząb, po zsumowaniu tego wszystkiego saldo ostatnich miesięcy wydawało się ujemne. Ja jednak uważałem się za szczęśliwego człowieka, mogłem zasnąć spokojnie ze świadomością, że robię teraz to co należy robić i nie podjąłem, póki co, żadnej fałszywej decyzji, nie zrobiłem nic co mogłoby być nazwane cwaniakowaniem lub łatwizną. Niczego nie żałowałem i niczego nikomu nie zazdrościłem. Nową pracę miałem rozpocząć od września, a do tego czasu dom, w stanie surowym będzie już gotowy. Może nawet uda się odeskować dach.
Następnego dnia rano obydwie ekipy; mali i ruchliwi Feltowicze i faceci z sąsiedniej budowy, z których każdy wyglądał, jak właściciel niemieckich delikatesów, chwycili pierwszy trzynastometrowy ocap. Coś jęknęło w powietrzu. Najwyższy z nich zarzucił sobie belkę na ramię i ruszył pierwszy w kierunku ściany, reszta, wszyscy niżsi, sunęli za nim podpierając ten długi kloc, tak jak mrówki podpierają sosnową igłę ciągniętą po piasku. Przy ścianie ustawili się szeregiem i podnieśli ocap nad głowy. Ich wąsy i górne wargi poruszały się miarowo, jak wargi morsów pokazywanych w filmach o podboju obszarów podbiegunowych. Postali tak chwilę i nagle, na komendę podrzucili belkę do góry osadzając ją na szczycie ściany. Zaraz wskoczył tam Bogdan Feltowicz i zaczął miarowo i mocno uderzać w belkę obuchem siekiery, tak żeby jak najmocniej wbiła się w zastrzały sterczące ze ściany. Walił tak mocno, że ścina drżała, zeskoczył po chwili i wszyscy razem chwycili za drugi ocap. Z tym było trochę trudniej, bo trzeba było zanieść go za dom, na przeciwległą ścianę. Udało się jakoś jednak i Bogdan znów znalazł się na górze z obuszkiem. Najtrudniejsza cześć roboty związanej ze wznoszeniem ścian było gotowa. Teraz pozostało już tylko postawić krokwie i całą więźbę dachową. Można było to zrobić w jeden dzień, ale akurat następnego dnia wypadał piętnasty sierpnia, święto kościelne, a potem była niedziela.
Podszedłem do Stasia z nadzieją, że może chociaż jutro popracują, przecież jeśli uda im się wcześniej skończyć, to wcześniej pojadą do domu i wcześniej dostaną pieniądze. Stasio, który miał w sobie coś z jezuity nawracającego dzikich popatrzył na mnie tak, jakbym zaproponował mu obrabowanie miejscowego kościoła. – Nie panie – powiedział stanowczo – jutro i pojutrze żadnej roboty nie będzie. – No dobrze – przytaknąłem, bo co miałem robić. Zauważyłem jednak, że to co mówi Stasio nie za bardzo podoba się Mieciowi i stasiowym synom.
Sławek wziął mnie na stronę – Możemy się dogadać – powiedział cicho, tak żeby ojciec nie słyszał – my we trzech będziemy robić, może nawet to skończymy jutro. Może byśmy się dogadali co do ceny? Może coś opuścimy? Spojrzał na mnie licząc, że zgodzę się wystawić do wiatru Stanisława i zapłacę im trochę mniej. Wszyscy mogliśmy na tym skorzystać, wszyscy z wyjątkiem Stanisława, który był człowiekiem zasad i w święta nie potrafił pracować.
- Nie ma mowy Sławek – powiedziałem i zrobiło mi się trochę wstyd, że ta niezgoda rodzinna, która widocznie i głęboko dzieliła synów i ojca ujrzała światło dzienne – umawiałem się z waszym ojcem i z nim tę robotę skończymy.
- W porządku – on na to. Jak taka jest pana wola? My możemy poczekać.
Stasio chyba domyślał się o czym rozmawiamy, bo chodził po działce i patrzył na nas niespokojnie. Kiedy odjeżdżaliśmy powiedziałem mu, że są dwa dni przerwy, ale my – ja i Lucyna - przyjedziemy na budowę i jutro i pojutrze i będziemy świętować razem z nimi. Budowę domu dokończymy w poniedziałek.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości