Każdy, kto był kiedyś zatrzymany przez policje, wie jak okropne jest to uczucie. Mamy niby tą wolność i nie ma się właściwie czego bać, ale kiedy nagle, z pobocza na jezdnię, wkracza mundurowy i macha lizakiem, coś się zaczyna człowiekowi gotować w czaszce. Dzieje się tak nawet wtedy kiedy z samochodem wszystko jest w porządku i nie mamy strachu, że policjant wlepi nam mandat za zepsuty reflektor czy brak ważnego przeglądu.
Zupełnie inaczej do spraw zatrzymania przed drogówkę podchodzi spora część kobiet. Lekceważą one policjantów i zawsze próbują z nimi negocjować, robiąc to, co nazywane jest potem „robieniem z siebie kotki-idiotki”. Okazuje się, że wielu policjantów daje się na to złapać i nawet jeśli taka pani nie ma ważnego ubezpieczenia, odjeżdża wolna i szczęśliwa. Są oczywiście kobiety, które zachowują godność i powagę podczas kontroli drogowej, ale one nie mają co liczyć na pobłażliwość funkcjonariuszy. Takich kobiet policjanci nie lubią i one najczęściej zostają ukarane mandatem. Można by tutaj snuć rozmaite teorie z seksem w tle, ale nie o tym jest nasza opowieść, pozostawmy więc te sprawy pasjonatom. Kobiety, które nie ulegają pokusie kokieterii, płacą co prawda mandaty, ale policja rzadko proponuje im łapówki. Inaczej jest z mężczyznami, którzy mają jakiś feler w samochodzie lub papierach i zatrzyma ich policja. Wtedy mogą, na przykład, usłyszeć coś takiego;
- Ha! Nie ma ubezpieczenia! Rysiek! Chodź no tu, gość nie ma ubezpieczenia. No to wpadłeś chłopie. Dlaczego nie ubezpieczyłeś samochodu?
W tym momencie mężczyzna zaczyna się tłumaczyć opowiadając o swojej trudnej sytuacji materialnej, konieczności zapewnienia bytu żonie i dzieciom, o tym że zabrakło mu pieniędzy akurat przed terminem zapłacenia ubezpieczenia. Celowo nie buduję tutaj dialogu pomiędzy stróżem prawa a tym nieszczęśnikiem, bo zwykle są to rozmowy tak żenujące i na tak niskim poziomie, że nie sposób myśleć o tym bez palącego wstydu w ustach.
Policjant słucha tych wyjaśnień z miną pogodną i znamionującą wewnętrzny spokój oraz równowagę ducha. Zagląda przed okno do samochodu, tak, jakby nie było w nim właściciela, a on tylko sprawdza czy auto nie nadawałoby się czasem dla niego. Patrzy i oczom nie wierzy.
- Ty? Co ty tu ściemniasz, że kasy nie masz, jak tu z tyłu laptop leży? Na laptop to cię stać, a na ubezpieczenie nie? Do samochodu!
Rozkaz wydany jest z jak największą stanowczością i mężczyzna najpierw zaczyna płakać, licząc na to, że wzruszy tym policjanta, a potem powoli wysiada z auta i idzie za funkcjonariuszem do radiowozu. Jego sytuacja rzeczywiście jest niewesoła. Zabiorą mu prawo jazdy, odstawią samochód na policyjny parking, skąd trzeba będzie go odebrać po odzyskaniu dokumentów i opłaceniu ubezpieczenia. A przecież mężczyzna dojeżdża codziennie do pracy. Bez samochodu nie zarobi więc na konieczne opłaty i jego sprawy będą wyglądać jeszcze gorzej. Być może nawet wyrzucą go z pracy.
Nie myśli on wcale o tym, że wszystko to jest jego winą, bo mógł ubezpieczyć samochód, ale powodowany opacznie rozumianą oszczędnością zrezygnował z tego. Jak wielu z nas uwierzył, że policja w naszym kraju ma co innego do roboty niż sprawdzanie dokumentów kierowcom, że w policji siedzą ludzie ospali umysłowo i tacy, którzy za pięćdziesiąt złotych łapówki wypuszczą wolno faceta, co ma bałagan w papierach samochodu.
Całe to rozumowanie, było naiwne, żeby nie powiedzieć idiotyczne. Policjanci w Polsce bowiem, zajmują się przede wszystkim szukaniem durniów, którzy nie płacą w porę ubezpieczenia, a kiedy już decydują się wyciągnąć od nich łapówkę, zwykle odbywa się to po wcześniejszym upokorzeniu delikwenta. Nie są to bowiem prawie nigdy ludzie, których naiwne charakterystyki oglądamy w filmach typu „Złotopolscy”.
Na przykład ten facet, co zatrzymał naszego bohatera pod supermarketem w naszym, nie największym przecież mieście, kupił kiedyś żonie na urodziny ośrodek szkolenia kierowców. Cały. Z placem manewrowym, z sekretarkami, flotyllą aut, z budynkami. Nie był to duży ośrodek, ale mały to też zawsze coś. No właśnie, a zarabiał miesięcznie zaledwie jakieś dwa tysiące złotych. Dziwne prawda?
Przy tych możliwościach, człowiek ten nie zrezygnował z poszukiwania naiwnych kierowców w listopadowy wieczór, przy huraganowym wietrze, na wylotowej trasie z miasta. Wiele to mówi o jego charakterze i hierarchii wartości, wokół której organizowało się jego życie. Był to facet dramatycznie wprost różniący się od wyobrażeń, jakie o policjantach miała jego ofiara, nieszczęśnik, który nie ubezpieczył w porę samochodu.
W radiowozie siedziało jeszcze trzech policjantów. Wszyscy oni uśmiechali tak, tak jak Irokezi na widok schwytanych jeńców, w zapomnianym już, ale bardzo pięknym filmie pod tytułem „Czarna suknia”. Nie wróżyło to nic dobrego naszemu kierowcy, który ciągle jeszcze ocierał łzy. Nie starał się ich ukryć, bo jego ułomny rozum podpowiadał mu, że może obłaskawi w ten sposób swoich prześladowców. Nie ma się w sumie czemu dziwić, ten sam rozum podpowiedział mu przecież, że może nie zapłacić za ubezpieczenie.
- Możesz się uchować – rzekł bez wstępów ten, który go przyprowadził do radiowozu. Dajesz tysiaka i jesteś wolny.
Mężczyzna nie miał pieniędzy i zaczął jeszcze głośniej pociągać nosem. A policjanci zacisnęli usta i zsunęli czapki w tył głowy.
- Dobra – powiedział szef – zostawisz nam laptopa, a jutro przywieziesz tego tysiaka na parking pod marketem. A teraz wynoś się.
Mężczyzna idąc do samochodu drżał cały i nie wiedział sam czy wierzyć swojemu szczęściu. Udało mu się. Może odjechać do domu. Wolny. Trzeba co prawda zapłacić ten tysiąc, ale przecież ma samochód. Pojedzie jutro do pracy, no i w ogóle życie będzie biegło znów normalnie, od wypłaty do wypłaty. A tysiąc złotych się przecież gdzieś pożyczy. Po powrocie do domu mężczyzna zadzwonił najpierw do swojego szwagra, który nie okazał jednak zrozumienia dla jego trudnej sytuacji. – Czyś ty głupi? –wysyczał w słuchawkę – a gdzie skąd ja ci teraz tysiąc złotych wezmę?!
Potem mężczyzna zadzwonił do swojego najlepszego przyjaciela. Ten z kolei wymówił się chorobą i koniecznością wydawania dużych sum na lekarstwa. Na koniec, kiedy już zrozumiał wreszcie nasz bohater, że laptop jest dla niego tak samo ważny, jak samochód, a tysiąc złotych to jednak duża suma, udał się po pożyczkę do sąsiada.
Sąsiad ten, o czym niefortunny kierowca nie miał pojęcia, sam był emerytowanym policjantem i wszystkie chwyty swoich braci w służbie znał jak pięć palców własnej ręki.
Miał on również, co jest oczywiste, prawidłowe wyobrażenie o sposobach działania policji oraz o mentalności poszczególnych funkcjonariuszy.
- Nic pan nie płać – powiedział – masz pan tu telefon na Puławską do chłopaków z wewnętrznego. Zadzwoń pan tam i powiedz im wszystko.
O wydziale wewnętrznym słyszał nasz kierowca co prawda, ale mówili o nim jedynie w filmach takich, jak „Nowojorscy gliniarze”. Nie traktował on więc tej wiedzy z jakąś szczególną powagą. Myślał, jak wielu, że wydział taki istnieje tylko na papierze, a nawet jak istnieje w rzeczywistości, to nie działa. Mylił się, rzecz jasna.
Policjanci z wewnętrznego przygotowali zasadzkę bardzo starannie. Obstawiono cały parking pod marketem, a jeden niepozorny Polonez stał tuż przy wyjeździe z parkingu. Ograbiony z laptopa kierowca trzymał w ręku kopertę z ośmioma jedynie stuzłotowymi banknotami posypanymi starannie luminolem. Policjanci z wewnętrznego doszli bowiem do wniosku, że człowiek, który wypłakuje się głupio przed patrolem drogówki i w dodatku twierdzi, że nie ma pieniędzy, nie może ot, tak na szybko wziąć skądś tysiąca. Osiem stówek wyglądało bardziej prawdopodobnie.
Akcja odbywała się na terenie naszego miasta, więc całość ubezpieczana była przez policjantów z naszej komendy, brał w tym udział także prokurator Grzesiek. Wszystko przebiegało tak, jak zaplanowali to faceci z wewnętrznego. Radiowóz nieuczciwych funkcjonariuszy podjechał na parking, otworzyły się tylne drzwi, kierowca z kopertą wszedł do auta i usiadł na ławeczce przy ścianie. Siedzący w środku mężczyźni odwróceni byli odeń tyłem, albowiem wszelka niesprawiedliwość i podłość dokonuje się na tej Ziemi bez udziału zmysłów. Rzeczy mają dziać się same. Uczestnicy nie widzą i nie słyszą co się wokół wyrabia.
Kierowca poinformował swoich prześladowców, o tym, że ma jedynie osiemset złotych.
- Dawaj – powiedział ten, który kupił żonie na imieniny ośrodek szkolenia kierowców – no i mężczyzna wręczył mu pieniądze patrząc na jego dziane w czarną kurtkę plecy. Potem jeden z policjantów, nie odwracając się podał mu laptop. Mężczyzna wysiadł bez pożegnania z samochodu, a radiowóz ruszył wprost ku wyjazdowi na ruchliwą wylotową trasę.
Kiedy był już przy wyjeździe ruszyły za nim cztery Polonezy, w których siedzieli funkcjonariusze z wewnętrznego. Radiowóz jechał spokojnie, może nawet trochę zbyt spokojnie, choć na to akurat nikt, nawet ludzie w Polonezach nie zwrócili uwagi. Po przejechaniu mniej więcej trzystu metrów jeden z Polonezów zajechał drogę tym złodziejom z drogówki. Reszta obskoczyła radiowóz, jak sfora obskakuje odyńca w głębokim śniegu. Na dookoła jeździły samochody, zapadał wieczór. Pobocze było puste i nagie, nie rosła tam trawa ani nie było żadnych śmieci. Ot, goła ziemia po prostu.
Prokurator Grzesiek wraz z towarzyszącym mu policjantem rozpoczął rewizję radiowozu. Przeszukano kieszenie siedzących w nim mężczyzn, przeszukano każdy zakamarek auta, przeszukano wszystko. Nie znaleziono oczywiście nic. Ani kawałka tego charakterystycznego sztywnego papieru, z którego robi się stuzłotówki, ani odrobiny luminolu, który rozświetliłby wnętrze auta bladym, świętojańskim blaskiem. Nie było nic.
Błędem prokuratora Grześka było to, że pozwolił, by aresztowanych eskortowali na dołek nasi gliniarze, a nie ci z wewnętrznego. Tak się bowiem złożyło, że nie było wśród nich tego wieczora tych, którym prokurator Grzesiek ufał najbardziej. Błędem było to, że pozwolono nieuczciwym policjantom w ogóle ruszyć z parkingu. Na odcinku trzystu metrów, nawet jeśli droga jest bardzo ruchliwa, a pobocze puste i nagie, jak skały w Patagonii, wiele może się wydarzyć.
Aresztowanych udało się przez trzy miesiące przetrzymać w areszcie, ale nie wiem co się potem z nimi stało. Przestałem już bowiem prowadzić kronikę kryminalną w naszym mieście. Ciekawiło mnie jednak i nadal ciekawi co się wtedy stało z tymi ośmioma stówkami posypanymi luminalem.
- Ale panie prokuratorze – zapytałem Grześka – czy to możliwe, żeby je po prostu zjedli?
- A co pan myśli? To tylko osiem banknotów – odpowiedział – A cała ich kariera zależała wtedy od tego czy my to znajdziemy czy nie.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości