Wiele lat po tym, jak wyprowadziłem się z naszego miasta, wiele lat po tym, jak skończył się peerel, ktoś pokazał mi okładkę magazynu „National Geographic”, na której znajdowało się zdjęcie przedstawiające dwóch umorusanych nieludzko chłopców w głupich, wełnianych czapkach, na tle wielkiej dymiącej fabryki. Fotografia ta zapowiadała tekst o dzieciach żyjących w krajach demokracji zwanej ludową. Nie czytałem tego tekstu, ale już po okładce mogłem zorientować się, że jest to tekst o nas, o mnie i moich kolegach. Nie było w naszym mieście, co prawda, wielkiej fabryki, ale nie zmieniało to faktu, że wyglądaliśmy wszyscy tak, jak ci chłopcy na zdjęciu.
Nie wiem co myślał o tych fotografowanych dzieciakach reporter „National Geographic” nie wiem czy współczuł im, czy może uśmiechał się i mówił cichutko do siebie – a dobrze tak, tym gnojkom, komunistom. Na pewno nie pomyślał o tym, że dzieci te, kiedy mama już wyszoruje im buzie i opatrzy poranione kolana klękają wieczorem, czyste do modlitwy, a w sobotnie popołudnie czytają powieść Juliusza Verne’a pod tytułem „Dzieci kapitana Granta” i utożsamiają się z głównymi bohaterami. W takie rzeczy ten reporter nie uwierzyłby na pewno. A było tak, możecie mi wierzyć.
Naszym udziałem były zresztą rzeczy o wiele bardziej fascynujące niż lektura książek Venre’a, bardziej fascynujące niż zabawa na śmietniku pod fabryką lub jednostką wojskową, albo kolejowym dworcem. Życie nasze było bowiem pełne cudowności i dziwów, tak samo jak dziwne było nasze miasto. No, bo czy potraficie wyobrazić sobie miejsce, w którym przez całe, upalne nieraz i duszne lato, nie spada ani jedna kropla deszczu? Możecie wyobrazić sobie nawałnice burzowe, które nadciągają ze wszystkich stron i mijają niewielki obszar położony u zbiegu dwóch dużych, leniwych rzek? A tak właśnie było. Nasze miasto nie było dobrym miejscem do życia dla ludzi chorych na serce. Niektóre lata były wprost koszmarne i tak suche, że ludzie na naszej ulicy, którzy hodowali gęsi, a było ich bardzo wielu, wystawiali na łąkach szafliki i miski pełne wody, żeby te biedne gęsi miały się w czym popluskać.
Czasem zdarzało się oczywiście, że nachodziła burza, ale wtedy była to taka burza, że wiatr rozwalał szczyty domów, a woda lała się z nieba, jak z tysiąca strażackich węży. Na łąkach powstawało wtedy mnóstwo kałuż, które błyskawicznie nagrzewały się w palącym słońcu, a woda, która je wypełniała miała temperaturę i konsystencję zupy. Zrzucaliśmy wtedy wszyscy buty i brodziliśmy w niej boso, biegając jak wariaci od kałuży do kałuży. Pamiętam, że przyszła raz taka burza, która wypełniła wodą wszystkie, najpłytsze dołki wokół naszych ulic. Nie było zagłębienia w gruncie, w które by nie stała. Najdziwniejsze było jednak to, że gdy chcieliśmy wskoczyć do kałuży i pochlapać się wodą, jak zwykle to czyniliśmy, okazało się, że dno porusza się, że pełne jest jakichś dziwnych stworów, które zjawiły się nie wiadomo skąd.
Pobiegliśmy do następnej kałuży, a potem do kolejnej i do jeszcze jednej. Wszystkie, dosłownie wszystkie doły i kałuże na obszarze otaczających nas pastwisk pełne były dziwacznych, stworzeń, które roiły się przy dnie. Wyglądały te dziwne zwierzęta wprost potwornie, z wierzchu przykrywał je pancerzyk, spod którego wystawały dwie długie witki, coś jakby podwójny ogon. Kiedy odwróciło się stwora na plecy był jeszcze straszniejszy. Pod spodem miał niezliczoną ilość ruchliwych nóżek, którymi przebierał groźnie domagając się postawienia go we właściwej pozycji. Bałem się brać te stworzenia do rąk, ale byli tacy, którym ich brzydota nie przeszkadzała. Kiedy dokładnie zbadaliśmy te dziwne istoty, których wielkość nie przekraczała wielkości ówczesnej monety pięciozłotowej, zauważyliśmy, że kałużach pływa coś jeszcze. Były to malutkie, wielkookie rybki. Tak sądziliśmy na początku, okazało się jednak, że rybki nie mają ogonów i płetw, a w wodzie poruszają się nieodgadnionym dla nas, dzieci, sposobem.
Ja, który miałem zawsze skłonność do podawania najbardziej nieprawdopodobnych i zaskakujących wyjaśnień wszystkich spotykających nas tajemniczych , orzekłem, że miliony tych stworów, a były ich rzeczywiście miliony i robiło to niesamowite wrażenie, musiały spaść z deszczem z nieba. Inaczej być nie mogło, bo przecież wcześniej, przez cały lipiec panowały tak potworne upały i susza, że trawa na pastwiskach zżółkła zupełnie i wyschła. Skąd miałby się w niej wziąć zwierzęta, których naturalnym środowiskiem była woda? One musiały spaść z deszczem, tak jak z deszczem spadały ryby i żaby w opowieściach mojego dziadka i innych dziadków, odznaczających się żywą wyobraźnią.
Prócz skłonności do stawiania kontrowersyjnych tez miałem także w domu coś, co pomogło mi ostatecznie wyjaśnić zagadkę dziwnych stworzeń zamieszkujących kałuże, był to atlas zwierząt, z wielkim tygrysem rozdziawiającym pysk na okładce. W tym wspaniałym atlasie, nie bez , odnalazłem fotografie owych tajemniczych istot, które pojawiły się po wielkiej burzy w naszych kałużach. Były to – o nieba! Skorupiaki! Nad środkową Wisłą, wraz z deszczem pojawiły się miliony skorupiaków, w dodatku w dwóch aż gatunkach. To brzydkie z podwójnym ogonkiem, przypominające nieco prehistorycznego trylobita, oznaczone było w atlasie nazwą przekopnica. To drugie zaś, przypominające malutką rybkę, bez płetw, ze szczątkowym ogonem nosiło nazwę dziwogłówka.
Jeszcze dwa dni chodziliśmy na łąki przyglądać się przekopnicom i dziwogłówkom, dwa dni obserwowaliśmy, jak mnożą się, w jaki monstrualny sposób poruszają się po dnie i jak bardzo chcą żyć. Później zaś nadeszła nowa fala upałów, kałuże zniknęły, a wraz z nimi ślad po najdziwniejszych stworach, jakie widziałem w życiu. Nigdy już potem nie dane było mi zobaczyć, ani przekopnicy, ani dziwogłówki.
Nie były to jedyne zamieszkujące nasze okolice tajemnicze zwierzęta. Dokładnie pamiętam człowieka, który przybywał do nas z regularnością bliską tej, jakie osiągały w owym czasie pociągi przybywające na nasz dworzec i zmierzające ku wschodniej granicy. Był to mężczyzna w średnim wieku, z wąsami, mocno łysiejący, który dźwigał ze sobą dziwną torbę, a w niej mnóstwo szklanych próbówek. Udawał się zawsze w to samo miejsce, na przedziwnie rozkopane piaszczyste wzgórze, które według mnie było widomym dowodem na to, że w miejsce to uderzył niegdyś meteoryt. Jak inaczej pagór ów zamieniłby się w wielki piaszczysty lej? Prawda?
Wzgórek ów był jednym z kilku w naszej okolicy drumlinów, dziwnych geologicznych tworów, które pozostawił po sobie lodowiec. Nikt oczywiście nie nazywał tej piaskarni – drumlin. Ja sam dowiedziałem się o istnieniu takiej nazwy dużo później. Mówiło się na to – grumno. Zawsze zastanawiałem się dlaczego? Dziś wydaje mi się, że ktoś, kiedyś dawno temu, wyjaśnił miejscowym, jak powinno się mówić na takie dziwaczne piaszczyste pagórki, ale brzmienie tej nazwy gdzieś zaginęło w zakamarkach zbiorowej pamięci i pojawiło się później znowu, już w zmienionej formie, odtworzone przez potomków tych, którym geolog amator, a może prawdziwy uczony, wyjaśniał na czym polegało działanie lodowca.
Wróćmy jednak do dziwnego przybysza z wąsami. Kiedy tylko pojawiał się na naszej ulicy, od razu wiedzieliśmy, że trzeba iść za nim, zawsze mieliśmy nadzieję, że może teraz, dziś właśnie uda nam się wyjaśnić zagadkę jego dziwnych zachowań. Mieliśmy także nadzieję, o jakże płonną, że któryś z nas odważy się w końcu i zapyta po prostu – proszę pana, a co pan robi? Nigdy się na to nie zdobyłem, ani ja, ani nikt z moich kolegów.
Człowiek z wąsami udawał się na nasz drumlin, zwany grumnem, który był miejscem uczęszczanym, albowiem rosły tam nieprzeliczone krzaki jeżyn, które zbieraliśmy wszyscy pod koniec sierpnia, po to by nasze matki mogły wyprodukować z nich soki i wino, na rozgrzanym piasku, w największym zagłębieniu rozkładał wąsacz swoje próbówki, i biegał na czworakach chwytając do tych szklanych fiolek małe pajączki, które uszłyby naszej uwadze, gdyby nie ten dziwak. Fiolka z dziwnym pajączkiem zatykana była kawałkiem watki. Mężczyzna chwytał do każdej fiolki tylko jednego pajączka, a następnie wracał uśmiechając się tajemniczo i spoglądając dyskretnie na nas, którzy towarzyszyliśmy mu prawie do samego dworca.
Kiedy wyjeżdżał sami próbowaliśmy schwytać takiego pajączka, a potem odnaleźć jego wizerunek w atlasie zwierząt z tygrysem na okładce. Były jednak te nieszczęsne pajączki tak dalece pozbawione jakichkolwiek wyróżniających cech, że nie sposób było je odnaleźć na zdjęciach w tej przemądrej księdze. Do dziś nie wiem, po co ten dziwny człowiek łowił u nas te stworzenia. Pamiętam tylko, że miał nie najlepszą opinię i co starsze kobiety bały się go. Taka, na przykład, stara Jaworska, to za nic nie poszła na zbieranie jeżyn, jak widziała że wąsacz tam jest i skacze na czterech po piachu. Myślała, że będzie chciał ją zgwałcić. No bo cóż innego mogło takiemu przyjść do głowy.
CDN
Kochani, w tę okropną zimę, postanowiłem pokazać wam fragment prawdziwego lata. To jest letni widok z mojego okna. Na to patrzę kiedy siadam codziennie do pisania. Pozdrawiam wszystkich serdecznie i proszę jeszcze raz najpokorniej o wysyłanie sms o treści G00605 pod numer 7144. Dziękuję.
Inne tematy w dziale Rozmaitości