coryllus coryllus
637
BLOG

Wesoła opowieść o pewnym pogrzebie. Opowiadanie (długie)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 6

 
Kiedy zbliża się koniec jakiejś gazety, ot takiej choćby jak nasza lokalna, w redakcji zaczyna krążyć, ponury i stary jak świat, dowcip. Porównuje się w nim redakcję gazety do domu publicznego, który miast przyciągać klientów, świeci pustkami, a pointa jest taka, że upadający lupanar może uratować jedynie wymiana obsługi, a nie przesuwanie łóżek z kąta w kąt i przewieszanie obrazków na ścianach. Kawał ten opowiadają sobie dziennikarze, graficy i fotografowie. Wszyscy śmieją się zeń udając bohaterów, choć jasne jest, że owa obsługa przeznaczona do wymiany to właśnie oni. Każdy jednak liczy na to, że wywalać z roboty będą pojedynczo i on akurat wyleci ostatni. Na czym ludzie opierają takie przekonanie, dalibóg nie wiem, bo sam nigdy nie karmiłem się takimi złudzeniami. Może przez to, że zawsze wyrzucali mnie jako pierwszego.
 
Opisany wyżej dowcip jest pierwszą oznaką, że zbliża się koniec. Wszyscy się jeszcze śmieją, podają sobie ręce i udają, że pracują, ale tak naprawdę każdy myśli już tylko o tym, gdzie by tu się zaczepić na kolejne miesiące. Kłopot w tym, że gdy źle działo się w naszej gazecie o zaczepieniu się gdziekolwiek nie mogło być mowy. Schładzano bowiem właśnie gospodarkę, frank szwajcarski kosztował prawie cztery złote, a ludzie żyjący z wynajmowania się do pracy fizycznej potrafili tyrać od świtu do nocy za dwadzieścia złotych. W redakcji nastrój był jednak ciągle jeszcze dobry, to znaczy ironicznie złośliwy i diabolicznie wisielczy, czekaliśmy na pierwsze posunięcia pana wydawcy, który nie chciał przecież, póki co, likwidować pisma, choć liczył się z taką możliwością. Opowiadaliśmy kawały i paliliśmy dużo papierosów. Coś mówiło nam, że jeszcze trochę tu posiedzimy, a pierwszym, który wyleci, będzie nasz naczelny. Kawał o domu publicznym występował bowiem w dwóch wersjach. W pierwszej wyrzucano dziewczyny, a w drugiej burdel-mamę. W naszym przypadku zrealizowana została ta druga wersja.
 
Obserwując przez lata redaktorów naczelnych dochodzę do wniosku, że jest to najbardziej niewdzięczna funkcja na świecie. Oto bowiem człowiek przez długie miesiące chodzi w glorii i chwale, jest dla swej trzódki alfą i omegą, mistrzem i nauczycielem, guru i pośrednikiem pomiędzy ziemią a niebem niemal. Wszyscy chcą sobie zaskarbić jego względy, donoszą mu bez żenady na swych najlepszych przyjaciół, przez co pozycja naczelnego umacnia się, bo jak pamiętamy - człowiek dobrze poinformowany, to człowiek potężny i wpływowy. Redaktorzy szukają w oczach naczelnego akceptacji dla swoich pomysłów, graficy oczekują, że wskaże im błędy w makiecie, a fotograf popisuje się przed nim swoimi zdjęciami, które odrzucono w którymś tam etapie konkursu World Press Photo. I nagle przychodzi koniec. Zjawia się dnia pewnego wydawca, bierze naczelnego na stronę lub zamyka się z nim sam na sam w pokoju i długo rozmawiają. Potem z pokoju wybiega gwałtownie pan wydawca, uśmiecha się, szybciutko podaje wszystkim rękę i zbiega ze schodów, niknąc zaraz w drzwiach swojego Passata. Za nim wychodzi naczelny. Jest blady, na czole perli mu się pot, no w ogóle i wygląda, przepraszam Państwa bardzo, jak wytrzebiony ogier.
 
Wszyscy już oczywiście wiedzą, co się stało i nikt nie podchodzi do naczelnego, tak jakby był on nosicielem jakiejś strasznej i nieuleczalnej choroby. Ludzie chowają się po kątach i szepczą coś pomiędzy sobą, usiłując sobie przypomnieć czym też naczelny mógł się im narazić w przeszłości, jakich to upokorzeń doznali z jego strony. Czynią to po to, by usprawiedliwić przed sobą samym zimną obojętność, a nieraz wrogość wobec człowieka, którego do niedawna wielbili i całowali po rękach. A obojętność i wrogość okazywać mu muszą, taka jest żelazna zasada przetrwania w tych nieludzkich warunkach, w drzwiach bowiem za chwilę pojawi się nowy naczelny, któremu trzeba będzie okazać względy i przywiązanie.
 
Widok naszego naczelnego po rozmowie z wydawcą był szczególnie przygnębiający, bo był to mężczyzna inteligentny, wesoły i znający się na robocie. Posiadał także jedną bardzo ważną, a niezwykle rzadką wśród naczelnych cechę – dobierał sobie dobrych autorów i nigdy nie poprawiał w sposób znaczący ich tekstów. Każdy, kto pisze, powie wam, że to jest najważniejsze - umiejętność docenienia cudzej pracy. Reszta to barachło. Patrzyliśmy na niego ze smutkiem, a on świadom wszystkich uwarunkowań, którym podlegamy jako pracownicy - ciągle jeszcze –redakcji, pożegnał się z nami bez emocji i poszedł sobie do domu. Nowego naczelnego oczekiwaliśmy z niepokojem. W czasie takiego oczekiwania zawsze lepiej milczeć. Zaczyna się bowiem w zespole kształtować nowy układ sił i każde wypowiedziane słowo może być potem użyte przeciwko nam.
 
Kiedy okazało się, że nowym naczelnym będzie kobieta, niektórym zaświeciły się oczy. Nie ma bowiem takiej redakcji, gdzie nie znalazłby się dureń, który marzy o tym, by przespać się z naczelną. Nie ma naczelnej, która nie próbowałaby wodzić za nos swoich podwładnych zakładając krótkie kiecki i bluzki z dekoltami po pępek. Wszystko po to, by utrzymać władzę nad zespołem, co w przypadku kobiety mającej rządzić mężczyznami nie jest wcale łatwe. Nasza nowa naczelna nie była jakąś tam sex-bombą, raczej szarą myszą, ale i tak – dało się to zauważyć od razu – kilku kolegów zaczęło jej nadskakiwać. Pomyślałem o tym, jak trudno będzie mi się odnaleźć w tych nowych warunkach. Nie zamierzałem adorować tej pani, a wiedziałem dobrze, że ci którzy będą to robić, chcąc nie chcąc pogrążać będą obojętnych czyli mnie. Okazało się jednak także, na moje szczęście, że nasza naczelna pracowała wcześniej w prasie kobiecej i o prowadzeniu lokalnego tygodnika pojęcie ma mgliste, a do tego nie jest jakoś szczególnie bystra i nigdy – sprawdziliśmy to kilka razy – nie dyskutuje swoich pomysłów z nikim, od razu wciela je w życie. – Nie pociągnie tu dłużej, jak miesiąc – pomyślałem i myśl ta okazała się myślą proroczą.
 
Nowa naczelna miała swoją wizję prowadzenia gazety, była to wizja tak dynamiczna i nowatorska jak dynamiczny i nowatorski był w XIX stuleciu wynalazek Alfreda Nobla. Obawiałem się nawet, że dynamika jej pomysłów może ją kiedyś zabić. Zapytała mnie dnia pewnego, na przykład, czy znam jakąś wróżkę w okolicy. Oczywiście, że znałem wróżkę, ponieważ staram się zawsze poznać wszystkich i ze wszystkim zaprzyjaźnić. Fach tego wymaga. Na jednej z ulic w naszym mieście wisiał nawet szyld z napisem – Wróżka Michalina. Usługi dla ludności.
 
Nikt oczywiście nie widział w tym nic zabawnego. Wszyscy chodzili do Michaliny i słuchali co ich spotka w przyszłości, potem płacili jej pięć dych i odchodzili szczęśliwi. Ja jednak nie chciałem, by moja naczelna poznała wróżkę Michalinę. Poznałem ją z zupełnie inną wróżką.
 
Była to kobieta niemłoda już, ale taka, którą określić można by słowem – nietuzinkowa.  Prócz wróżenia zajmowała się pani owa także malarstwem. Była drobna, o urodzie gotyckiego anioła i włosach splecionych w warkocz. Każdy kto zdecydował się spędzić w jej towarzystwie choć kilkanaście minut, wychodził na świat Boży jak odurzony jakimś cudownym zapachem. Wróżka słuchała z uwagą i opowiadała ciekawie, potrafiła ująć każdego swoją dobrocią i ciepłem. I doprawdy niewielu wiedziało, że ma owa pani potężny problem, ponieważ nadużywa alkoholu i pije go tyle, że zupełnie nie pasuje to do jej emploi gotyckiego anioła. Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że nigdy nie wróżyła na bani. Po pijanemu malowała jedynie obrazy, paliła przy tym jak smok i obrzucała swojego męża, również pijaka, wyzwiskami tak straszliwymi, że nawet nasz pan wydawca, który niejedno w życiu widział, nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
 
Nie miałem zamiaru informować naczelnej o tym, że wróżka ma dwa oblicza, postarałem się, by do redakcji dojechała trzeźwa i spokojna, w szalu – mimo lata – narzuconym na ramiona. Naczelna była szczęśliwa. – Wiesz - powiedziała – zrobimy takie nowe otwarcie gazety. Wydawca już się zgodził. Wydrukujemy ulotki, mamy na to duży budżet – uśmiechnęła się – i będą to jednocześnie zaproszenia dla ludzi z miasta by przyszli i zobaczyli naszą redakcję od środka. W drzwiach zaś będzie witać ich nasza wróżka! I każdemu wywróży szczęśliwą przyszłość! Co ty na to? – zaśmiała się perliście.
 
- Znakomity pomysł – powiedziałem.
 
Naczelna przykazała mi jeszcze, bym nikomu na razie nie opowiadał o tym projekcie, a ja zgodziłem się skwapliwie, wiedziałem bowiem, że gdyby ta informacja rozeszła się po pokojach, wszyscy natychmiast rzuciliby się do ucieczki, nie bacząc na to, że gospodarka się schładza, a frank kosztuje prawie cztery złote. Milczałem więc jak grób.
 
O wszystkim ludzie dowiedzieli się dwa dni przed nowym otwarciem pisma. Naczelna biegała po korytarzach i śmiała się jak panna młoda przed pierwszym w życiu ślubem. Każdy z nas dostał do ręki plik kartek, na których napisane było, jak wspaniała i interesująca jest nasza gazeta. Były tam także nasze zdjęcia, które nie wiadomo kiedy zrobił nam redakcyjny fotograf. Wyglądaliśmy, jak banda oszustów sprzedających szarą maść na szczury i właśnie nimi chyba byliśmy w tamtym czasie. Może gdyby te ulotki wręczała nam tylko ta nieszczęsna kobieta, może wtedy zbuntowalibyśmy się i odeszli, ale w redakcji pojawił się także pan wydawca i powiedział, że pomysł, by zrobić taki lifting pisma, w dodatku kobiecą ręką, bardzo mu się podoba.
 
Kiedy tylko wyszedłem na miasto, od razu wyrzuciłem swoje ulotki do rzeczki, która płynęła przez park, a potem poszedłem na pizzę. Musiałem się najeść i odpocząć przed tą traumą, która czekała mnie jutro. Wiedziałem bowiem dobrze, że wróżka przyjedzie do nas nawalona jak przecinak, że prócz wróżenia będzie chciała pewnie sprzedać jakiś swój obraz, żeby mieć na wódkę, a może nawet przywiezie ze sobą swojego męża degenerata. Jeśli „lifting dokonany kobiecą ręką” skończy się jedynie awanturą, a nie bójką, dzień będzie należał do udanych.
 
Ku mojemu zdziwieniu inni koledzy nie wykazali się, jak ja instynktem samozachowawczym i zdrowym rozsądkiem i ulotki roznosili. Na ich usprawiedliwienie mam to jedynie, że byli to wszystko ludzie ze stolicy, których schładzająca się stopniowo gospodarka wyganiała na coraz to dalsze peryferie w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Trafili oni w końcu do naszego miasta i tu usiłowali się jakoś zaaklimatyzować. Wręczali więc te nieszczęsne ulotki kobiecinom wracającym z targu, uczniom, którzy szli zapalić w krzakach i wszystkim tym zabieganym ludziom, którym one, podobnie jak nasza głupia gazeta nie były wcale potrzebne.
 
Na drugi dzień stawiliśmy się w pracy, jak zwykle. Tuż przy drzwiach ustawiono stolik, przy którym siedzieć miała wróżka. Za stolikiem zaś stał cały zespół i nasz pan wydawca, człowiek poważny i wpływowy, ale momentami naiwny jak dziecko. Jak on mógł przypuszczać, że ta impreza podniesie sprzedaż pisma, tego nie wiem, ale wyglądał w tamtym dniu na osobę pełną wiary i zapału.
Zgasł ten jego zapał dopiero wtedy, gdy drzwi redakcji otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich nawalona jak messerschmitt 109 wróżka, dzierżąca pod pachą ledwie podeschnięty olejny obraz przedstawiający ją samą, nagusieńką, w miłosnym uścisku swego męża alkoholika. Trzeba przyznać, że obraz namalowany był z dużą znajomością rzeczy.
 
Wróżka chwiała się na nogach, szal zsuwał jej się z ramion, a na twarzy pojawił się głupawy uśmiech. – Coś się wam nie podoba? – wychrypiała – może to! W tym momencie wyciągnęła spod pachy obite listewkami płótno i trzymając je przed sobą, tak by nasz pan wydawca dokładnie widział co tam jest namalowane, rechotała lubieżnie. Miałem nadzieję, że pan wydawca, jak to czynił wielokrotnie, w mojej obecności z ludźmi, którzy mu się sprzeciwiali, złapie wróżkę, za tak zwane orzydle i odwróciwszy ją twarzą w stronę drzwi, da potężnego kopniaka w chudy tyłek. Nic takiego się jednak nie stało, bo właśnie zaczęli schodzić się zaproszeni przez dziennikarzy goście. Wróżka zajęła więc swoje miejsce i zaczęła rozkładać na stoliku karty do tarota. Śmiała się przy tym i przeklinała nie zwracając uwagi na odwiedzających. Na nasze nieszczęście w redakcji pojawili się ludzie ważni. Jeden z kolegów bowiem, chcąc zapewne zasłużyć się czymś u naczelnej i nie rozumiejąc zupełnie absurdu w jakim kazano mu uczestniczyć, rozdał swoje zaproszenia-ulotki urzędnikom samorządowym naszego miasta. Ci zaś postanowili potraktować całą sprawę poważnie, gazeta bowiem, według nich, było to coś ze wszech miar poważnego.
 
Patrząc na wróżkę i tłoczących się w wejściu urzędników, obróciłem się na pięcie i niespodziewanie dla samego siebie znalazłem się na zewnątrz. Chwilę potem byłem już w parku, gdzie ocierając pot z czoła i chłodząc rozpalone policzki wyciągniętą ze sklepowej lodówki butelką coli, przypalałem papierosa. Było już po naczelnej, a to oznaczało, że redakcja nasza, a co za tym idzie także nasze stanowiska istnieć będą jeszcze przynajmniej przez dwa miesiące i przez cały ten czas wydawca wypłacać nam będzie pensje i wierszówki.
 
Kolejny naczelny, którego zatrudnił nasz pan wydawca był idealistą. Rozpoczął on swoją pracę od przemowy, która – o czym człowiek ten nie wiedział – jest zawsze jednym z dwóch najbardziej wyraźnych symptomów nadchodzącego końca. Opowiadał nasz nowy naczelny o niesprawiedliwości społecznej, która pleni się w kraju jak chwasty, o niedoli samotnych matek oraz o roli prasy w kształtowaniu opinii publicznej, a także o zaufaniu, jakie ludzie, zwykli ludzie, winni pokładać w dziennikarzach. Nie wiem dlaczego, ale nowy naczelny od razu skojarzył mi się z policjantem. Zważywszy na osobę naszego pana wydawcy było to jednak niemożliwe. Nie mógł być gliną. W czasie swojej przemowy używał ten człowiek słów takich jak: zajebiście, cool, a także super-sprawa i extra- pomysł, czym od razu zraził sobie wszystkich, nawet największych wazeliniarzy i przypieczętował swój los. Musieliśmy jednak chwilę przed nim i przed naszym panem wydawcą poudawać, że pracujemy. Przynajmniej do momentu, gdy wydawca zorientuje się w końcu kogo zatrudnił, cofnie mu kredyt zaufania i wywali za drzwi.
 
Sytuacja w zespole osiągnęła wysoki stopień niepewności i pojawił się ostatni symptom nadchodzącego krachu – w powietrzu zawisło pytanie – kto donosi? Kiedy pojawia się takie pytanie, możecie być pewni, że sytuacja w której się znajdujecie, to same krańce absurdu, a wy sami przemierzacie właśnie krainę nigdy-nigdy znajdującą się pod drugiej stronie lustra.
 
Spróbuję omówić tu te skomplikowane przecież i niełatwe sprawy na tyle dokładnie, na ile zdołam. Chodzi o to, że kiedy pojawia się pytanie – kto donosi? od razu znamy na nie odpowiedź – donosi ten, kto postawił takie pytanie. Stawiając je bowiem próbuje oddalić od siebie podejrzenia. Zaleźliśmy się bowiem właśnie w tym punkcie, kiedy to wydawca zaczyna ustalać kolejność redukcji i ten kto będzie donosił najdłużej i najbardziej uporczywie wyleci ostatni. Po drugie, w takiej sytuacji każdy chciałby donosić i każdy próbuje, ale nie każdy potrafi i nie każdy obdarzony jest łaską i zaufaniem pana wydawcy. Jeśli ktoś spróbuje popisać się donosem nie w porę lub, nie daj Panie Boże, jakimś nieświeżym, znanym już pryncypałowi, ten przypieczętuje swój los. Tak więc pytanie – kto donosi? – pojawić się musi. Nie jest bowiem prawdą, że donoszą wszyscy.
 
Absurd, o którym mówimy ma jeszcze trzecie dno. Nawet jeśli nie pojawi się takie pytanie i tak wiadomo, kto jest kapusiem – jest nim fotograf. W każdej redakcji kapusiem jest zawsze fotograf. Ja miałem to nieszczęście, że jeździłem z tym fotografem robić materiały w terenie. Gawędziliśmy sobie wesoło i swobodnie, on wypytywał mnie o różne rzeczy, a ja mu odpowiadałem szczerze i bez ogródek. Jestem bowiem człowiekiem bezpośrednim i nie lubię krętactw. Poza tym, jak każdy młody, naiwny pracoholik, parający się pisaniem. uważałem, że największymi kapusiami są ludzie z marketingu. Ci co sprzedają powierzchnię ogłoszeniową. Zwierzyłem się nawet ze swych podejrzeń fotografowi. – Wiesz – powiedział, patrząc na mnie z troską – w tym co mówisz musi być jakiś sens, ja także im nie wierzę. Potem popatrzył na mnie jeszcze bardziej życzliwie i dodał – bystry z ciebie facet, wiesz.
 
O tym, że to on, a nie te głupki z marketingu, był głównym kapusiem zorientowałem się dużo później, zaraz po tym, kiedy nasz naczelny-idealista wdrożył w życie pomysł, który położył naszą redakcję na łopatki.
- Musimy pozwolić ludziom wypowiedzieć się na łamach naszego pisma – powiedział pewnego dnia nasz szef.- Wpadłem na pomysł, byśmy ogłosili konkurs na najśmieszniejszą historię z życia wziętą! Ludzie będą pisać nam swoje dowcipne historie i ilustrować je zdjęciami, a my będziemy to drukować. Świetne, co? –zapytał i popatrzył na nas swymi niebieskimi jak chabry oczami obłąkańca. – Jasne, znakomite – potwierdziliśmy.
 
Głęboko wierzę w to, że światem rządzą tajemnicze zasady wypływające z jeszcze bardziej tajemniczych źródeł. Ludzie, zwracający zwykle uwagę na głupstwa i sprawy nieistotne przechodzą obok tych odwiecznych prawd obojętnie lub je lekceważą. Niesłusznie. Niektóre z tych zasad dają się sformułować prostymi zdaniami. Jedna, a sam ją zauważyłem i chyba byłem pierwszy, brzmi – jeśli kazać ludziom, by opowiedzieli coś śmiesznego, natychmiast zaczną mówić o pogrzebach. Tak jest zawsze i tak było i tym razem.
 
Do redakcji zaczęły przychodzić listy, mnóstwo listów. Może jeden, a może dwa dotyczyły, jakichś pogodnych wypadków z udziałem dzieci i psów. Pozostałe były opisami zdarzeń, które zaszły w czasie pochówku, stypy lub przygotowywania nieboszczyka na ostatnią drogę. Zapamiętałem jeden opis. Chodziło o jakiegoś biednego staruszka mieszkającego w małej chatce, któremu obstalowano trumnę dużo szerszą niż otwór drzwiowy, przez co nie można było wyprowadzić ciała z domu i żałobnicy musieli wybijać okna, także zbyt wąskie, a potem przepychać ciało w trumnie przez jeden z tych otworów. Nikomu nie przyszło do głowy, by nieboszczyka wyjąć z trumny i przenieść oddzielnie, a potem tak samo zrobić z trumną. Jakby mało było korowodów z wyprowadzeniem ciała, na cmentarzu również zdarzył się wypadek, który autor listu uznał za bardzo zabawny. Niosący trumnę mężczyźni pośliznęli się na gliniastej cmentarnej ziemi i zmarły wypadł ze skrzyni tak nieszczęśliwie, że znalazł się w przygotowanym dla niego dole stojąc sztywno głową w dół. Na dodatek źle przytwierdzony po sekcji czerep odkleił mu się i potoczył gdzieś w kąt. Autor uznał to wszystko za rzecz w sam raz pasującą do naszej gazety, zaś opowieść swą zilustrował fotografią przedstawiająca jego samego obok biednej mogiłki owego dziadka, na której stał skromny, drewniany krzyż z odlanym w metalu i błyszczącym w słońcu ciałem zbawiciela.
 
Nasz naczelny także uznał tę opowieść za wartą druku. Po ukazaniu się gazety, w której znalazła się historia biedaka z trumną była akurat sobota, potem zaś przyszła niedziela. Kiedy, jak zwykle przyszedłem w poniedziałek do pracy zauważyłem coś, co ani mnie zdziwiło, ani zaskoczyło. W miejscy gdzie wcześniej wisiał szyld z nazwą naszej gazety, ktoś powiesił teraz tablicę z napisem – biuro pośrednictwa w handlu nieruchomościami.
Koniec
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Rozmaitości