Życie Jurka było pasmem sukcesów. Czegokolwiek się bowiem tknął Jurek, natychmiast zamieniało się to w pieniądze. Jego sława zaś była tak wielka, że słyszeli o niej nawet ludzie z branży działający na dalekim Bemowie, w dzielnicach zaś bliższych centrum Jurek był po prostu legendą. Mało, że zarabiał, to jeszcze potrafił tak ułożyć sobie stosuneczki z policją i strażą miejską, że patrol tej ostatniej, na widok Jurka, zawsze schodził nieco na bok chodnika, a prowadzący go podoficer kłaniał się i mówił – dzień dobry panie Jurku. I nie było w tym drwiny, szyderstwa, ani zapowiedzi szykan. Był w tym prawdziwy szacunek.
Byli oczywiście także tacy, którzy widząc go krzywili się z niesmakiem lub odwracali głowy myśląc, że oto zaraz doleci do nich fala smrodu z niemytego jurkowego ciała. Nic takiego się jednak nie działo, nic nigdzie nie dolatywało, bo Jurek mimo nieciekawego wyglądu był zawsze czysty, a łachy które nosił to był, rzec można, strój organizacyjny. Nie może bowiem człowiek wykonywać zawodu śmieciarza w garniaku i białej koszuli. To jest po prostu niestosowne, a zachowania niestosowne nie przysparzają człowiekowi zwolenników. Przeciwnie, czynią go zawsze osobą niepożądaną i prędzej czy później –zachowując się niestosownie – trafi człowiek na margines. Jurek zaś za nic w świecie nie chciał trafić na margines. Jego marzeniem było być na szczycie i póki co, marzenie to miało szansę się spełnić, ponieważ szczyt aspiracji, który Jurek zamierzał zdobyć był tuż, tuż.
Inni, tacy, którzy dopiero zaczynali pracę w zawodzie, lub tacy, którzy swój fach traktowali lekko, nie myśleli ani o sukcesach, ani o tym, by coś w życiu osiągnąć. Chcieli tylko coś tam posprzedawać, kupić winko, napić się i spać. Tacy właśnie najbardziej nienawidzili Jurka. Uważali, że kaleczy on rzemiosło. Śmieciarz, to śmieciarz, nie ma mowy o tym, żeby zbierał sobie na telewizor, na pralkę, albo udzielał wywiadów prasie. Śmieciarz buszuje po kontenerach, oddziela drewno od szkła i plastik od papieru, a potem sprzedaje jedno i drugie w różnych miejscach. Kto to słyszał, żeby jakiś śmieciarz gadał coś dziennikarzom.? A Jurkowi się to zdarzyło i inni, nie wszyscy co prawda, ale wielu, nie mogli mu tego darować.
Gdyby oni, ci inni, znaleźli wtedy te talerze i sosjerkę dali by je może jakiejś lekko prowadzącej się pani, co lubi wypić i zakąsić, żeby przytuliła ich na dwie noce. Może potłukliby to w cholerę, jako rzeczy małowartościowe lub wzięli sobie do noclegowni, ośrodka dla bezdomnych lub jakiejś nory gdzie mieszkali i przerobili na miskę dla psa, albo po prostu jedli w tym zupę, a z sosjerki popijali denaturat lub brzozową wodę. A Jurek nie! Jak tylko zobaczył co jest narysowane na dnie talerza, od razu wiedział, że to nie jest zwykłe naczynie i na miskę dla psa się nie nadaje, poszedł z tym do gazety, (wyobraźcie sobie, w tych łachach!) i pokazał to tam takiemu jednemu z działu „Kultura”.
Ponoć Jurek tłumaczyć mu jeszcze musiał, że to poważna sprawa, a tamten wierzyć nie chciał i tylko głową kręcił. Młody to był chłopak i wiele jeszcze rzeczy musiał się w życiu nauczyć. Potem przyszedł ktoś starszy i Jurkowi rację przyznał. A jeszcze później zadzwonili po takiego grubego profesora od historii sztuki i ten, patrząc zza takich grubych, jak on sam, okularów, powiedział, że to jest talerz z muzeum zamkowego w miejscowości Łańcut pod Rzeszowem. A Jurek miał przecież jeszcze cztery takie talerze i sosjerkę! Dacie wiarę! A wszystko wygrzebał w kontenerze, co go nie dawno na Pilickiej ustawili! No i po tym wydarzeniu z Jurkiem zrobili wywiad w gazecie. Ten profesor co prawda myślał, że może Jurek to ukradł, ale wszyscy kręcili głowami, że nie. No bo jak on mógł to ukraść, przecież nigdy w tym Łańcucie nie był.
Powiecie może, że Jurek miał szczęście? Nie. To nie chodzi o szczęście. Jurek był po prostu bardzo dobrze przygotowany do zawodu. On miał doświadczenie i wiedzę, a nie żadne tam szczęście. Szczęście to miał taki Heniek, jak go policja pod mostem Grota nakryła, kiedy jakiemuś facetowi w garniaku, co tam leżał, nie wiadomo czemu, kieszenie przeszukiwał. Okazało się, że gość nie żył i chcieli Heńka oskarżyć o zabójstwo. Miał on jednak szczęście i wsadzili go jedynie za kradzież. To się nazywa, że miał szczęście. A Jurek nie, on był po prostu mistrzem. Inaczej przecież nie zaniósłby tego talerza do redakcji. Prawda?
Było jeszcze coś, co dawało Jurkowi przewagę nad innymi. On miał tak dobrze zorganizowaną robotę, że to się po prostu nie mieściło w pale. Fakt, że Jurek miał podwórko, taki kawałek podwórka zasranego przez gołębie, ale to też zawsze coś. Było gdzie położyć i posegregować towar. Nikt nie wiedział, jak Jurek do tego doszedł, ale każdy, dosłownie każdy rodzaj towaru, który wpadał Jurkowi w ręce znajdował odbiorcę. Tylko szkła z okien Jurek nie zbierał. Drewno z ram, ze starych mebli, z podłóg rąbał sobie taką siekierczeką małą wieczorami, wiązał w takie paczuszki i sprzedawał tym co mieli w domu kominek, albo nawet centralne ogrzewanie, w którym trzeba było rozpalać w zimowe ranki.
Pukał więc Jurek do drzwi i sprzedawał te eleganckie wiązki. Miał odbiorców, miał towar, miał sukces. Jak każdy, kto uczciwie pracuje. Butelki i słoiki schodziły, każdy wie, jak. Złom wiadomo. Szmaty i obicia z mebli odbierał od Jurka taki brudas, co woził to podobno potem do papierni, ale tak naprawdę, to nikt nie wiedział, gdzie on to wozi i nikt go o to nie pytał. Jurek dawał mu towar, inkasował i zabierał się za swoją pracę.
Dom miał Jurek urządzony, tak że lepiej by tego wszystkiego kobieta nie urządziła. Czysto, schludnie, obrazki powyciągane z kontenerów na ścianach wisiały. Bardzo ładne były te obrazki. Meble jeszcze niezłe, też skądś powyciągane. Opału pod dostatkiem, w piecyku ogień buzuje, prawdziwe dom. Światła tylko Jurek nie miał, bo mu odcięli, ale twierdził, że nie będzie zakładał od nowa, bo pieniędzy szkoda, a on i tak nie korzysta z tego, bo spać wcześnie chodzi. Trzeba by też Jurkowi oddać, że do roboty wstawał wcześniej niż inni. Czwarta rano i on już był na nogach. To także czyniło go lepszym człowiekiem i lepszym śmieciarzem.
Kiedy jednak człowiek zbyt mocno wyróżnia się spośród innych, kiedy ma wiedzę, aspiracje i doświadczenie, których inni mu zazdroszczą, powolutku, powolutku zaczyna rosnąć w nim pycha, powolutku zaczyna przekonywać sam siebie, że nie jest tym kim jest w rzeczywistości, powolutku we własnych oczach zamienia się w kogoś innego.
Nie wyczuwa niebezpieczeństwa, które w takich chwilach zbiera się niczym gradowa chmura nad każdą ludzką głową, nie tylko nad głowami śmieciarzy takich, jak Jurek, ale także nad głowami grubych profesorów, dziennikarzy z gazet i Internetu, a także blogerów. Człowiek bowiem, w którym wzbiera pycha, jest jak wyłażący po letnim deszczu, ze skorupy ślimak. Dookoła mokro, raj dla ślimaków, wilgotne listki, może nawet trafi się jakiś grzyb, ślimak wyłazi więc i pełznie, pełznie, napawa się tą wilgocią, wielkością własnego cielska i potęgą skorupy i nie widzi głupie stworzenie, że wylazło ze skorupy na środku Alei Niepodległości, że obok jest budynek Polskiego Radia, że zejście do metra w pobliżu, o samochodach nie wspominając. Pełznie i pełznie i czułkami rusza. I nagle trzask! Taksówka z Tele-taxi się przed radiem zatrzymała i już po ślimaku! Nawet się głupi nie zorientował co się stało. Tak samo właśnie jest z człowiekiem, nad którym zapanuje pycha.
Jurek, powiem od razu, bo mi go szkoda,( was zresztą też), nie dał się, ale przeżył rzeczy straszne. Odmienił się po nich i nigdy już nie był taki jak wcześniej.
Pewnego dnia Jurek zaczął wyciągać z kontenera przy Malczewskiego, tam koło policji, butelki. Taką drucianą pętelką to robił, jak zwykle. Na patyku wiąże się kawałek drutu z pętlą na końcu. Wpuszcza się to przez otwór kontenera i łowi się flaszki, jak ryby. Jak ktoś jest sprawny i ma dużo godzin treningu za sobą, to nawet się przy tym nie zmęczy. No i tak właśnie było z Jurkiem. Łowił i łowił. Sześć flaszek po winie wyjął i cztery po szampanie. Znowu sukces. Jak znów kolejny raz włożył kij z pętelką do kontenera poczuł, że zahaczył o coś ciężkiego. Na pewno nie szkło. Wiadomo, jak to jest z tymi kontenerami, niby są na szkło, papier i plastik, ale ludzie wrzucają tam wszystko co im się podoba.
Jurek poderwał pętlę i coś metalowego stuknęło o blachę pojemnika. Jurek jeszcze raz szarpnął i jeszcze raz stuknęło, a potem spadło z pętli. Inny może by odpuścił, ale nie Jurek. Ciekawość w nim taka wezbrała, że o mało nie wlazł do tego kontenera. Łowił i łowił, aż wreszcie wyjął. A kiedy wyjął to po prostu zaniemówił. W ręku trzymał okrągły w przekroju, płasko wypolerowany kamień, do kamienia, nie wiadomo jakim sposobem przytwierdzony był kawałek mosiądzu, w kształcie obłym i długim. Miało toto ze czterdzieści centymetrów wysokości i było wygięte w łuk. Tak właśnie, przypominało trochę taki metalowy łuk bez cięciwy.
Jurek patrzył na to i patrzył, a potem odwrócił ten dziwny przedmiot podstawką do góry i zauważył tam wżarty w kamień napis. – Ar-chi-pen-ko – przeczytał szeptem ten napis. Potem zaś, już znacznie głośniej powiedział do siebie – Ty to masz Jurek szczęście, kurna raz, teraz to się na wywiadzie do gazety nie skończy – i uśmiechnął się. Nikomu, ale to nikomu nie powiedział Jurek o swoim znalezisku. Wiedział, bowiem dobrze kim był Archipenko. Był on wielkim rosyjskim artystą, robił rzeźby i malował obrazy, żył w czasie Wielkiej Rewolucji i znał samego Lenina. Jurek wiedział, bo przeczytał to kiedyś w znalezionym tygodniku, że prace tego Archipenki można teraz sprzedać w Ameryce za setki tysięcy dolarów. Nie był rzecz jasna na tyle głupi, żeby wybierać się ze swoją rzeźbą do Ameryki. – Sprzedam ją za jakieś grosze, powiedzmy na sto tysięcy, tutaj, a ten co kupi odbije to sobie i tak, bo sprzeda w Ameryce – tak kombinował Jurek i już rozpytywał wśród śmieciarzy ze Śródmieścia, gdzie też może mieszkać, ten gruby profesor co go posądzał o kradzież talerzy z Łańcuta.
Tak to już jest, że śmieciarz warszawski, jak chce się czegoś dowiedzieć, to na pewno się dowie. Dowiedzieli się więc dobrzy śmieciarze, że profesor mieszka na Ochocie i Jurek przebrawszy się w swoje najlepsze łachy, w tę koszulę z flaneli w czarną kratę i zielony krawat, bo innego nie miał, stanął przed drzwiami mieszkania tego uczonego człowieka. Zadzwonił. Drzwi otworzyły się i gruby staruszek w okularach oniemiał widząc kto zamierza przekroczyć jego progi. – Pan do kogo - zapytał niepewnie, bo różni do niego przychodzili i każdy chciał coś załatwić.
Jurek nie myśląc wiele i jeszcze mniej mówiąc odwinął z papieru rzeźbę, pokazał ją najpierw profesorowi przysuwając mu ją pod same oczy, a potem odwrócił do góry podstawą i wskazał napis. Uczony pochylił lekko głowę, odczytał co tam było napisane, popatrzył na Jurka, popatrzył jeszcze raz na sygnaturę tego wielkiego dzieła i uśmiechając się smutno, zrozumiał bowiem w lot o co Jurkowi chodzi, wpuścił go do środka.
Wychodził Jurek od profesora gorzej niż wściekły. – To jest profesor – syczał do siebie – to profesor jest? To szmaciarz jakiś. Nic się na sztuce nie zna. Archipenko jest dla niego nikim! Taki wielki artysta, wybitny, rzec by można. A ten, co? Tandeciarz. I jak to mieszkanie urządzone – zrzędził Jurek sam sobie – co za kicz! Jaka tandeta! Jak u dziada jakiegoś, a nie profesora od sztuki. Teraz wiem dlaczego on mnie o kradzież podejrzewał – Jurek zaczął mówić do siebie coraz głośniej czym wzbudził zainteresowanie patrolu straży miejskiej – on się w ogóle nie zna na ludziach, tak samo jak i na sztuce się nie zna.!
Strażnicy z Ochoty, nie znali Jurka tak dobrze, jak ci z Mokotowa postanowili go więc zatrzymać, bo wydawało im się, że jest człowiekiem potrzebującym pomocy. Jak to zwykle gadający do siebie samego wariat. Przestraszyli się jednak trochę kiedy Jurek wyjął zza pazuchy rzeźbę Archipenki i zaczął nią wymachiwać krzycząc, że to jest prawdziwa sztuka. Na wszelki wypadek skuli go więc, zawiadomili patrol policji i odstawili na dołek.
Kiedy się Jurek wytłumaczył, a starszy aspirant spisujący protokół, obejrzał sobie rzeźbę i pośmiał się z jego frajerstwa, przypomniał sobie że profesor dał mu przecież adres do swojego asystenta, który miał się ponoć zajmować sztuką najnowszą i, jak zapewniał go uczony, na pewno będzie zadowolony, że Jurek przyniósł mu tego Archipenkę.
Nie wiedział biedny Jurek, bo i skąd, że ludzie uczeni, to złośliwcy i zgrywusy. Stary profesor zaś należał do największych szyderców w całej ferajnie warszawskich akademików. Wpadł on na diaboliczny wręcz pomysł. Nie od wczoraj bowiem wiedział ów doświadczony człowiek, że ludzie zajmujący się sztuką nowoczesną, robią z siebie pośmiewisko, a w miarę jak się starzeją i jak starzeją się dzieła które wzbudzają w nich emocje, pośmiewisko jest większe i szydera straszniejsza. Pomyślał więc złośliwy strzec, że wysłanie Jurka w czerwonej koszuli i zielonym krawacie z węzłem, jak pięść, do młodego asystenta, który napisał doktorat o Archipence, z rzeźbą Archipenki pod pachą to dowcip nad dowcipy.
- Ciekawe co on zrobi – myślał profesor chichocząc w duchu, kiedy zamykał za Jurkiem drzwi.
Nie świadomy niczego Jurek szedł do domu asystenta jak w dym. Miał w ręku argument nie do podważenia, piękną i wartościową rzeźbę, której sprzedaż przyniesie mu pieniądze i sławę. Zmieni się, nie będzie już śmieciarzem, założy sklep, gdzieś pod miastem i może się nawet ożeni. Będzie pięknie. Przed drzwiami denerwował się nawet, że asystent nie otwiera ich tak szybko, jak to Jurkowi się marzyło. Czekanie zaczynało go denerwować, ale nie miał wyjścia, trzeba było stać i sprawę załatwić.
Zza drzwi, które otworzył asystent profesora, niski ostrzyżony na jeża człowiek, dobiegał płacz dzieci. Jurek nie zważając na to wyjął rzeźbę z wewnętrznej kieszeni marynarki i pokazał ją bez słowa asystentowi. – Pan patrzy - rzekł z ogniem w oczach – Archipenko! Oryginał!
Asystent wziął rzeźbę do ręki. Zważył ją, jakby to była siatka śmierdzących ryb, a nie światowej klasy dzieło sztuki i powiedział – albo się stąd człowieku zaraz zabierzesz, albo dzwonię po policję! Ten stary – tu padło niecenzuralne słowo – cię przysłał i obaj chcecie ze mnie głupa robić? Tak? Nie ze mną te numery. Ja jestem poważny człowiek, doktorat zrobiłem właśnie. Habilitował się będę ze sztuki współczesnej, dziadu jeden! A potem trzasnął drzwiami.
Jurek stał tam przez chwilę, jakby oniemiały, nie mógł bowiem zrozumieć, jak to jest, że dwóch ludzi, którzy powinni – widząc go i jego znalezisko – wybuchnąć szczerym entuzjazmem, a potem skontaktować z jakimś znanym marchandem, spławia go jak zwykłego śmieciarza. Jak nurka spod dworca, a nie konesera z Górnego Mokotowa, jak szmatę i psa. Jurkowi nie mogło się to pomieścić w głowie. Wpadł przez to w depresję i zaczął pić. Tak samo zupełnie, jak inni śmieciarze i zwykła żulia.
Nie sprzątał w domu i na podwórku, nie segregował śmieci, a czasem przestał nawet wychodzić do roboty. – Powiem ci Jurek gdzie popełniłeś błąd – rzekł dnia pewnego jeden z nurków dworcowych, którego Jurek zaprosił do siebie na flaszkę – tyś nie powinien z tym iść do warszawskich naukowców. Tyś powinien z tym od razu do Krakowa pojechać, bo tu to są śmieciarze gorsze niż my, a nie uczeni. Ja słyszałem kiedyś, że prawdziwy naukowiec to tylko taki co w Krakowie mieszka i pracuje. I tam żeś powinien Jurek pojechać.
Jurek jednak nie posłuchał swojego kompana od flaszki. Przeżuwał gorzkie upokorzenie przez kilka tygodni, zmagał się sam z sobą i męczył. Rzeźba wciąż stała u niego w domu. Na parapecie stała i Jurek patrzył na nią każdego dnia z coraz większą wściekłością. Podniósł się wreszcie kiedyś, włożył ją w kieszeń i poszedł na dołek – na Dolny Mokotów znaczy, gdzie przy Chełmskiej, tak trochę w bok, był punkt skupu makulatury i złomu. Łaził przez chwilę po podwórku, bo nie było człowieka, który ten biznes prowadził, a kiedy w końcu się pojawił Jurek bez żadnych wstępów, a nawet bez „dzień dobry” zapytał go – po ile, kochany, mosiądzem teraz obracasz, co?
Koniec
Inne tematy w dziale Rozmaitości