Kim jest chłoporobotnik mogłem przekonać się każdego jesiennego i wiosennego ranka. Wtedy na peronach w naszym mieście zaczynało roić się od chłoporobotników, którzy zachowywali się tak, że gdybym miał wtedy kamerę, nawet tylko szesnastkę i to sfilmował wygrywałbym do dziś wszelkie festiwale filmu dokumentalnego. Zacząć trzeba jednak od początku.
W czasach peerelu, odwrotnie niż dziś, transport publiczny, mimo ogólnego narzekania, miał się wcale nieźle. Być może w innych miastach było kiepsko, ale u nas transport rozkwitał. Mieliśmy węzeł kolejowy, pociągi kursowały punktualnie, można było nimi dojechać wszędzie, nawet za granicę, wschodnią co prawda, ale zawsze, na kolei pracowało mnóstwo ludzi. Do pracy ludzie ci dojeżdżali rzecz oczywista także pociągami. Każdego ranka więc dworzec wyglądał tak, jakby wybudowano go gdzieś w strefie intensywnego uprzemysłowienia, a nie na bagiennej równinie, w pobliżu miasteczka, gdzie przed wojną sklepikarzy żydowskich było więcej niż gołębi na rynku, a dziś liczącego niecałe dwadzieścia tysięcy mieszkańców.
Ludzie, którzy tłoczyli się na peronach byli chłoporobotnikami. Ich zawodem było rolnictwo i z tego żyli odcinając wszelkie możliwe kupony, jakie rolnikom zapewniała Polska zwana ludową. Prócz tego zatrudnieni byli owi ludzie w przeróżnych rzemieślniczych i robotniczych zawodach, których potrzebowały koleje, by normalnie funkcjonować. Byli więc wśród tych ludzi ślusarze, murarze, zduni, kowale i przedstawiciele profesji wymagających znacznie bardziej skomplikowanych umiejętności. Jeden pan, na przykład, którego znali moi rodzice, potrafił naprawić radio. Nie mogłem wtedy zrozumieć w jaki sposób tylu ludzi potrafi pogodzić niełatwe, jak słyszałem, obowiązki związane z pracą w gospodarstwie, z etatem w naszym mieście. Szczególnie, że praca na wsi miała charakter sezonowy i kiedy przychodziła wiosna trzeba było po prostu iść w pole i siać, jeszcze gorzej było w czasie żniw i na jesieni przy wykopkach. Ktoś to musiał robić, a przecież dzieci, były w szkole, żony także w pracy, a nawet jeśli nie, to przecież same kobiety nie dałyby rady obrobić kilku hektarów ziemi.
Chłoporobotnikom wszystko się jednak udawało. Żyli oni ze sprzedaży zakontraktowanych płodów rolnych i z etatu, a wszystko dzięki rozbudowanej i sprawnie działającej służbie zdrowia. Lekarze mieli bowiem w tamtych czasach o wiele większą swobodę jeśli chodzi o udzielanie zwolnień niż dzisiaj. Każdy lekarz mógł wysłać na chorobowe dowolną ilość ludzi i nikt tego nie kontrolował, a lewe zwolnienia wyłudzane przez chłoporobotników w czasie prac polowych były traktowane przez kierowników przeróżnych kolejowych służb, jak dopust boży. Trzeba było z tym żyć i już. Nie można przecież było zabronić ludziom zbierania kartofli, bo pogniłyby w gruncie, gdyby nie zwieziono ich na czas. Praca zaś, no cóż, praca nie zając nie ucieknie.
My, dzieci, traktowaliśmy chłoporobotników i ich potomstwo z pogardą wprost straszliwą. My byliśmy z miasta, choć mieszkaliśmy tak naprawdę w małej przycupniętej przy kolejowym dworcu wioseczce, a do miasta, tego prawdziwego, było od nas aż trzy kilometry. Zresztą, cóż to było za miasto! Po godzinie szesnastej, Giorgio de Chirico mógłby malować tutaj z natury swoje somnambuliczne obrazy. Oblepiające ściany popołudniowe słońce i pustki na ulicach, nie widać nawet psów, czasem przeleci jakiś ptak. Kiedy wkoło przystanku autobusowego spacerują kawki, w ciszy słychać, jak tupią małymi nóżkami o płyty chodnika. Miasto. Gdyby ktoś pchnął małą, metalową kulkę w jednym końcu centralnej, przebiegającej przez całe to miasto ulicy, kulka toczyłaby się równym tempem przez te dwa kilometry asfaltu, wokół których przycupnęło to nasze miasto.
Było to jednak miasto, a my wychowani w lesie, na torfowiskach i bagnach, na piaszczystych drogach ciągnących się przez pastwiska, byliśmy miastowi. Ci zaś, co przyjeżdżali ze wsi położonych przeważnie na wschód od naszego miasta, to byli wieśniacy lub kobylce. Nazwa kobylec początkowo oznaczała pociąg, który dowoził tych ludzi do naszego dworca. Do dziś żałuję, że nie zrobiłem temu pociągowi żadnej fotografii. Jechał bowiem ów pociąg, ciągniony przez wielki czarny parowóz, poprzez lasy i błota, poprzez kołyszące się na wietrze trawy i łąki porośnięte dziwnymi, kulistymi prawie krzakami wierzby iwy, jechał, jakby wiózł robotników kolejowych do pracy przy budowie linii Union Pacific na Dzikim Zachodzie, jechał i wyglądał wspaniale, chociaż wiózł tylko naszych, swojskich kobylców, którzy denerwowali się, czy lekarz przyjmujący dziś z rana przychodni będzie miał dobry humor czy też może potwornego kaca.
Kobylce patrzyli na siebie z zawiścią, chociaż znali się dobrze, bo nie dość, że pochodzili z tych samych wiosek, to jeszcze codziennie dojeżdżali razem do pracy w naszym mieście. Nie było jednak pomiędzy nimi przyjaźni, ani w ogóle żadnych cieplejszych uczuć, a wszystko przez tych cholernych lekarzy. Lekarzy, jak wiadomo zawsze jest niewielu, w stosunku do ilości pacjentów. Lekarze przyjmują ludzi po kolei i zadają im całe serie głupich pytań, o choroby przebyte w dzieciństwie, o to czy nie mają zawrotów głowy lub czy nie chodzą czasem do pracy z podwyższoną temperaturą. Pytają i pytają, a tu kolejka coraz dłuższa, do roboty trzeba iść, a jutro z rana w pole, bo kartofle gotowe zgnić w tym deszczu. Jak ktoś ma szczęście i kondycję, to w kolejce do lekarza znajdzie się pierwszy, a jak ktoś jest łamagą i pierdołą to będzie stał tam pół dnia, bo do przychodni dobiegnie ostatni. Właśnie o to bieganie tutaj chodziło.
Kiedy pociąg wiozący chłoporobotników wtaczał się na peron, co sprawniejsi mężczyźni wyskakiwali zeń w biegu i pędzili co sił w nogach trzymając pod pachami swoje fibrowe i skórzane teczki, byle zdążyć przed innymi do przychodni. Szerokie nogawki bistorowych spodni furkotały na wietrze, twarze wyrażały najwyższe skupienie i wysiłek. Biegli, jak szaleni, a za nimi sunęły słabsze i obładowane jakimiś siatkami kobiety. One także chciały dostać zwolnienie lekarskie i zająć się pracami polowymi. Widok był niezwykły, bo biegnących było chyba ze dwie setki. Cały pociąg wrogo nastawionych do siebie ludzi rwał do przodu, jakby chodziło nie o zwolnienie lekarskie na tydzień tylko o talon na małego fiata.
My, miastowi patrzyliśmy na to wszystko z szyderczymi uśmiechami na twarzach. Mój ojciec zaś za każdym razem kiedy dane było mu ujrzeć ten niezwykły spektakl mówił to samo zdanie – patrz synku ilu chorych biegnie dziś do lekarza. A ja, będąc dzieckiem, nie rozumiałem o co chodzi, pojąłem wszystko dopiero później i patrzyłem na kobylców z taką samą pogardą, jak inni miastowi.
Kiedy byłem dzieckiem dziwiłem się, że mój ojciec, który sam przecież pochodził z jednej z wiosek, gdzie dojeżdżało się kobylcem, nie czuje z tymi ludźmi żadnej więzi. Nie było mu ich żal. Ja miałem chwile słabości, przyznaję to, i wydawało mi się, że pędzący na złamanie karku chłoporobotnicy są ludźmi godnymi współczucia.
Tata nigdy nie tłumaczył mi tych spraw, bo miał nadzieję, że sam do nich dojdę, kiedyś w przyszłości, a może po prostu nie wiedział, jak mi to wytłumaczyć. Powtarzał tylko zawsze, że najważniejsze w życiu to być sobą. Powtarzał także jedno niecenzuralne przysłowie, które zacytuję tutaj w wersji podanej swego czasu przez hrabinę Raczyńską. Dlaczego tak? Żeby było kulturalnie, to chyba jasne? Otóż kiedy w stuleciu XIX, w jego drugiej połowie, wśród zamożnej, choć nie nadmiernie bogatej wielkopolskiej magnaterii pojawił się nuworysz Zygmunt Łodzia-Kurnatowski i zaczął kupować pałace oraz ziemię, a także wpraszać się na pokoje prawdziwego państwa, przemiła ta staruszeczka, rzekła do swego sąsiada unosząc do oczu lorgnon i spoglądając w kierunku owego Zygmunta – wyżej sro, niż dupe, mo.
To samo, mniej więcej, mój tata w odniesieniu do ludzi z kobylca. Pamiętam, jak zamówił u jednego takiego worek ziemniaków na zimę, które ten wykopał z pola będąc, rzecz jasna na zwolnieniu lekarskim. Wyszliśmy razem na dworzec po te ziemniaki. Okazało się jednak, że worka nie ma, znajomy ojca typowy kobylec przywiózł kartofle w walizce, bo przecież w pociągu nie będzie wiózł brudnego worka, pełnego rzeczy tak trywialnych, jak kartofle. – A nie mogłeś ty tego worka wytrzepać po prostu? –zapytał tata. W walizce jest lepiej – tamten na to. – Dlaczego? – nie ustępował mój ojciec. – Bo bardziej kulturalnie – odpowiedział kobylec. Ojciec się wściekł, powiedział, że kartofli nie weźmie, dopóki nie będą w worku i poszliśmy do domu. Na drugi dzień mieliśmy już te ziemniaki w piwnicy, dostarczono nam je pod same drzwi. Żeby było kulturalnie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości