coryllus coryllus
253
BLOG

O stylizacji. I łatwa zagadka do tego.

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 21

Kiedy w sobotni ranek jadę samochodem na targ, widzę jak z lasu, tuż przy krańcu cmentarnego muru, wyłaniają się jeźdźcy. Jest ich kilku i jadą zwykle jeden za drugim kołysząc się w siodłach. Ubrani są we fragmenty mundurów polskich żołnierzy z 1939 roku, tylko nieliczni mają na sobie kompletne umundurowanie. To nie szkodzi, bo i tak wyglądają pięknie. Patrzę na nich, mijam ścieżkę, po której prowadzi ich Pan Bóg i jadę dalej, koło sklepu przy którym znani mi od dawna pijacy obalają flaszkę, mimo wczesnej dość pory.

 
Ci ułani, to urzędnicy z naszego magistratu i chłopcy z grup rekonstrukcyjnych, a pijacy to klienci tych pierwszych, którzy w pokojach przebierających się za wojsko polskie urzędników składają rożne podania o wsparcie lub lepszy lokal, bo ten, w którym żyją teraz całkiem się zdefasonował.
 
Myślę zawsze bardzo ciepło o tych wszystkich ludziach, którzy zamiast leżeć w sobotę rano w łóżku, wstają po piątej pewnie, czyszczą konie i, zima nie zima, ruszają w teren, jakby na patrol. Zawsze kiedy ich widziałem, gdzieś tam z tyłu czaszki kołatała mi się myśl, że coś mi ta kawalkada jeźdźców przypomina. W końcu doszło do mnie, kogóż to przypominają mi nasi ułani. Oto, co roku zimą, na wzgórzach Wounded Knee, w miejscu ostatniego starcia pomiędzy Indianami Lakota a armią USA organizowany jest marsz pamięci. Ludzie z plemienia Lakota, potomkowie tych, którzy ocaleli i kultywowali tradycję, pozostawiają na ten jeden dzień swoje zajęcia, swoje biznesy, stacje benzynowe, lokale z bawolimi rogami nad wejściem, swoje warsztaty samochodowe i odziani, w ciepłe kurtki – jest przecież grudzień –w kapelusze, z dyskretnymi atrybutami przynależności plemiennej podoczepianymi do ubrań, ruszają konno poprzez wzgórze ostatniej tragedii ich narodu.
 
Niewesoła to myśl, ale uwolnić się od niej nie potrafię. Filip Memches napisał wczoraj o tym, że  ludobójstwo dokonane na narodzie uniemożliwia kultywowanie tradycji w sposób właściwy pokoleniom sprzed wielkiej wojny i faktu tego nie może zmienić ani tradycja przekazywana w rodzinie, ani aktywność społeczna kościoła, ani nic.
 
Być może tak jest w rzeczywistości, nie wiem. Od siebie dodałbym, że przeciwko tradycji jest także to, co za kontynuowanie tradycji bywa często uznawane. Coś co nazwałbym stylizacją i przyprawił przymiotnikiem „upiorna”. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o wspomnianych ułanów. Ułani nie podlegają krytyce.
 
Pisałem już o tym w tekście o Raczyńskim; po wojnie zniknęło z krajobrazu Polski 11 tysięcy dworów, kraj który zobaczyłem przychodząc na świat i dorastając, różnił się więc od kraju, który widział mój ojciec tak, jak Toskania różni się od Islandii. I nie mówicie mi, że te różnice są powierzchowne, mniej istotne, bo najważniejsze jest to co w duszy i sercu. Takie postawienie sprawy to klasyczna zagrywka różnych ściemniaczy szermujących pojęciem „autentyzmu”. Przede wszystkim bowiem ważne jest to co widać.
 
Dziś zaś w krajobrazie naszym także widać coraz więcej dworków, są to dworki w zabudowie szeregowej, wypadkowa biedy inwestora, łapczywości developera i głupoty urzędnika pozwalającego na tę komedię. W osiedlach szeregowo ustawionych polskich dworków, mieszkają ludzie nazwani wczoraj przez Filipa Memchesa Post-Polakami. Są to zapracowani najmici, dla których wolność kojarzy się jedynie z sobotnim wylegiwaniem się w łóżku, a ich stosunek do tradycji określony jest wysokością kredytu, który zaciągnęli, by „żyć w zgodzie z tradycją”.
Powie ktoś, że się czepiam. Stworzono ludziom takie, a nie inne warunki inwestowania w lokale mieszkaniowe i korzystają z nich jak potrafią, a że podobają im się dworki? Cóż w tym złego.
 
Mam wrażenie, że tym co jest najważniejsze w tym całym gadaniu o tradycji, jest przymus – powtarzam przymus – stwarzania w każdym pokoleniu jakiejś nowej, kulturowej jakości, którą z czystym sumieniem dałoby się nazwać polską. Czy coś takiego powstało w Polsce ludowej? Niektórzy pewnie powiedzą – tak, powstało. Według mnie nie powstało. Tak, jak nic takiego nie powstało w III RP. Dwadzieścia lat istnienia Rzeczpospolitej Polskiej zaowocowało obficiej, a co najważniejsze zabawniej i bardziej dynamicznie niż 50 lat komunizmu i kolejne dwadzieścia tego „niby kapitalizmu”. Pustka tych ostatnich dziesięcioleci skłania, moim zdaniem, ludzi do owej „tradycyjnej” stylizacji. Nie mając pojęcia czym w codziennej praktyce było to co zwie się polską tradycją, próbują odtworzyć ją tak, jak potrafią. Chwała im za to? No nie wiem.
 
Zachodzę czasem do księgarni, a mamy tu, choć miasto małe, bardzo dobrą księgarnię, salon właściwie. Wśród współczesnej, polskiej prozy, znajdują się także książki Jacka Komudy, który usiłuje być takim prawie-Sienkiewiczem. Od książek tych odstrasza czytelnika potworna stylizacja okładek, jakaś próba wtłoczenia postaci znanych z trumiennego portretu i pamiętników Paska w grafikę rodem z komiksów fantasy. A do tego w środku są obrazki przedstawiające jakieś rysowane słabą i nieudolną kreską piersiaste dziewoje. Wszystko to ma zachęcić do tej prozy – nawiązującej wszak do tradycji – młodego czytelnika. Kiedy w wyszukiwarkę wpisałem nazwisko autora, odnalazłem serie zdjęć, na których Jacek Komuda siedzi przy stole wraz z innymi młodymi ludźmi, wszyscy przebrani są i udrapowani w żupany, kontusze i delie. Wyglądają, jak gromada ożywionych nieboszczyków, których wskrzeszono tylko na chwilę, dla potrzeb objazdowego cyrku.
 
Wielu jest jednak zwolenników tej prozy i uważają oni w dodatku, że to taka tradycja właśnie – sarmatyzm po nowemu, który powinien się świetnie sprzedawać. Być może tak nawet jest, być może to się rzeczywiście świetnie sprzedaje, ale na rynku wewnętrznym jedynie. Cóż to więc za sukces?
 
Co więc jest, a co nie jest tradycją polską i jak należy ją właściwie rozumieć? Rozpaczliwe i po omacku szukanie czegoś, w co dałoby się przebrać i poudawać trochę Polaka, dla zgrywy, dla sukcesu a la Komuda, nie jest nią, jak mi się zdaje. Nie mieszajcie do tego jednak ułanów. Ułani nie przebierają się w mundury dla żartu, oni robią to dla tych samych przyczyn, dla których robią to Indianie Lakota – żeby ludzie pamiętali.
 
Myślę, że o wiele ważniejsze niż grzebanie w starych kufrach i przywoływanie dawno pogrzebanych bohaterów, dla których czasy nasze nie mają nic prócz drwiny, jest określanie wciąż na nowo, w oparciu na nasze własne postawy i postawy naszych bliźnich, którzy próbują tworzyć coś własnego i niepowtarzalnego, naszej tożsamości. Tradycja i właściwe jej rozumienie to pisanie opowieści o nas samych, tu i teraz. Ciągle od nowa.
 
A teraz zagadka: gdzie stoi ten kościół, w jakim mieście? I czyj nagrobek znajduje się w środku.
 
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (21)

Inne tematy w dziale Kultura