coryllus coryllus
315
BLOG

O moim domu (21)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Piętnasty sierpnia był dniem słonecznym i bardzo ciepłym, na działce zjawiliśmy się z rana. Zobaczyliśmy tam moralizatorsko-obyczajową scenę wyjętą wprost z XVIII wiecznego francuskiego malarstwa. Bohaterowie odziani byli co prawda troszkę inaczej  i nie było pomiędzy nimi upadłych kobiet, ani marnotrawnych synów, którzy przegrali cały majątek w karty, ale emocje, które grały pomiędzy naszymi pracownikami bardzo wyraźnie nawiązywały do klimatu obrazów artysty nazwiskiem Greuze.

 
W jednym końcu działki, na skrzyneczce, przy blacie piły tarczowej, siedział sobie nominalny szef naszej ekipy budowlanej, Stanisław. Odziany był odświętnie, w białą koszulę, którą założył chyba nieco zbyt wcześnie, bo zastaliśmy go akurat przy goleniu. Na blacie krajzegi stało małe lustereczko, w które wpatrywał się Stasio usiłując odnaleźć resztki dokładnie już wygolonego zarostu na twarzy. Kołnierzyk koszuli zawinął do środka, tak że wyglądała ta jego koszula, jak śmiertelne odzienie skazańca idącego na szubienicę. Z drugiej strony blatu stało radio z którego dolatywał głosy kościelnego chóru - …Na cud Jonasza, Allelujaaaaa…” – śpiewały głosy, a Stanisław, na ile pozwalała mu maszynka do golenia, zeskrobująca zarost spod nosa także próbował śpiewać.
 
Z drugiej strony działki, tuż przy świeżo wzniesionych ścianach domu siedzieli dwaj synowie Stanisława oraz jego stryjeczny brat Miecio. Wszyscy palili papierosy, rozmawiali, śmiali się i dyskutowali o sprawach, które nie miały nic wspólnego z kościelnym chórem i prorokiem Jonaszem.
 
Przywitaliśmy się najpierw ze Stanisławem, który powiedział nam uprzejme - dzień dobry, a potem dodał, że chciałby wysłuchać mszy, więc jeśli nie mamy nic przeciwko temu możemy pogadać sobie z jego potomstwem i Mietkiem. Poszliśmy więc w kierunku wesołego towarzystwa. Miecio śmiał się i opowiadał synom Stasia o tym, jak pracował w Ameryce, w Chicago. Tak właśnie mówił – w Chicago, a nie w Czikago. Nikt jednak nie zwracał mu uwagi, bo nie ważne co i jak się mówi, ważne kto mówi. Szacunek zaś, jakim otoczony był Mietek nie podlegał dyskusji, mógł więc sobie to miasto nazywać, jak chciał, byle inni zrozumieli o jakie miasto mu chodzi. W Chicago, na dachach było bardzo wesoło i dało się nieźle zarobić. Miecio jednak, co można było wywnioskować z jego opowieści, nie lubił życia na emigracji. Mógł tam zostać i pracować, jak długo chciał, wolał jednak wrócić do kraju i do żony. W rozmowie kilkakrotnie dał wyraz swojej dezaprobacie dla emigracyjnych obyczajów polegających na łączeniu się w przypadkowe pary, bez sakramentu. Był jednak Miecio człowiekiem wyrozumiałym i swoją krytykę kończył zawsze jednakowo – no, ale co robić, szefie, co robić? Takie życie, a człowiek sam długo nie wytrzyma, rozpije się, albo i zabije nieraz.
 
Twarz Stanisława, który podszedł do nas w międzyczasie i słuchał wywodów swojego stryjecznego brata wyrażała krańcową dezaprobatę dla takiej oceny grzechu, jakim bez wątpienia było życie na kocią łapę. Stasio nie mógłby, na to przynajmniej wyglądał, nawet o takich sprawach myśleć, nie mówiąc już o utrzymywaniu z tego rodzaju ludźmi jakikolwiek kontaktów. Synowie Stanisława, co często się zdarza w rodzinach, trzymali stronę swojego stryjka, który był człowiekiem o wiele bardziej pogodnym i mniej zasadniczym niż jego młodszy krewniak. Potrafił ponadto Miecio stworzyć wokół siebie atmosferę towarzyskiej swobody, która sprawiała, że ludzie garnęli się do niego i chętnie słuchali tego co mówił. Tak, jak pisałem, miał Mieczysław około siedemdziesięciu lat, rząd lśniących zębów z ubezpieczalni i powierzchowność zbliżoną do będącego już dawno poza branżą, reżysera polskiego nazwiskiem Antczak. Powierzchowność i amerykańskie opowieści, które snuł sprawiały, że wydawał się postacią filmową. Do tego język, którym się posługiwał – gwara o charakterze tak lokalnym i tak hermetyczna, że w czasie budowy dochodziło pomiędzy nim a mną do ciągłych nieporozumień.
 
Miecio, jak to fachowiec, był człowiekiem konkretnym i bardzo precyzyjnym. Naturalne było dla niego to, że ja jestem szefem i ze mną musi poczynić wszelkie ustalenia dotyczące szczegółów budowy. Przychodził więc i zaczynał mi coś tłumaczyć. Ja, jako że należę do ludzi, którzy woleliby odciąć sobie palec niż przyznać się, że czegoś nie rozumieją, uśmiechałem się szeroko i kiwałem głową, stwarzając tym samym niebezpieczne dla całej naszej budowlanej umowy, złudzenie, że wszystko rozumiem. A trzeba wam wiedzieć, że nie wolno denerwować majstrów, którzy budują domy i nie wolno ich lekceważyć, kiedy przychodzą do nas z ważnymi sprawami, bo może się to źle skończyć.
 
Kiedy więc Mietek zorientował się, że moje kiwanie głową i uśmiech to tylko uprzejmość i obawa przed zdemaskowaniem, machał rękami i biegł do Lucyny, mówiąc – gosposiu, chodźcie no tutaj, bo ja z tym waszym chłopem to do ładu nie dojdę!
 
Przychodziła więc do nas Lucyna, która ma o wiele większe zdolności lingwistyczne niż ja i Miecio tłumaczył jej o co mu chodzi i co tak intensywnie próbował mi wyjaśniać. Lucyna wysłuchawszy go odwracała się do mnie i z uśmiechem mówiła – bo wiesz, panu Mieczysławowi chodzi o to, żebyśmy…
 
- O, o, o, o to, to – wołał wtedy Miecio. Ja zaś, wysłuchawszy żony, wygłaszałem swoją opinię, która zwykle pokrywała się ze zdaniem Miecia i budowa toczyła się dalej, aż do chwili kiedy pojawiał się następny pilny problem do rozwiązania. I tak aż do zakończenia wszystkich robót.
 
Piętnastego sierpnia, kiedy pogadaliśmy z Feltowiczami, kiedy wypiliśmy z nimi kawę i poczekaliśmy aż Miecio i synowie Stasia wypalą papierosy, postanowiliśmy pojechać do miasta. Oni zaś mieli także jakieś plany, w które nie chcieliśmy być wtajemniczeni. Pożegnaliśmy się więc uprzejmie i ruszyliśmy do Warszawy, do swojego mieszkania. Następnego dnia zaś odwiedziliśmy ich ponownie i, co stwierdziliśmy z niejakim zdumieniem, zastaliśmy ich w identycznej jak poprzedniego dnia konfiguracji. Ogolony Stasio w białej koszuli przy blacie krajzegi, Radio Maryja włączone na cały regulator i grupka malkontentów wysiadująca w słońcu pod ścianą domu z papierosami w zębach.
 
Poprzedniego dnia mieliśmy nadzieje, że nieporozumienia pomiędzy nimi są chwilowe i świąteczny nastrój jakoś je załagodzi. Poza tym mieli wolne, mogli odpocząć i trochę się zrelaksować. To zawsze bardzo pomaga na skołatane nerwy. Drugiego, świątecznego dnia widać było jednak, że wybuchła chyba jakaś grubsza awantura i rozładować atmosferę rodzinnych napięć może już tylko jedna rzecz – wypłata. A do tej było jeszcze daleko. Przed nimi i przed nami było jeszcze budowanie więźby dachowej. Nie wiedziałem ile czasu im to zajmie, a widząc z jaką obojętnością się traktują - na okazywanie niechęci nigdy sobie w naszej obecności nie pozwalali – przypuszczałem, że nie nastąpi to szybko.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Rozmaitości