Osoby wrażliwe proszone są o nieczytanie poniższego tekstu.
Gdyby ogłosić konkurs na nazwę leku, która zawierałaby prócz sugestii – jak to jest z dzisiejszymi lekami – dotyczących jego składu, także, albo przede wszystkim objaśnienie działania medykamentu, nazwa aviomarin wygrałaby taki konkurs w cuglach. W tym dziwnym słowie zawiera się bowiem prawie wszystko co dotyczy działania tego preparatu. Wszyscy wiemy do czego służy aviomarin, to tego by ludzie dotknięci chorobą lokomocyjną mogli spokojnie podróżować samolotami i statkami. Można się oczywiście czepiać, że nie ma w tej nazwie nic o pociągach i autobusach, a także o samochodach osobowych, w których ludzie dotknięci chorobą lokomocyjną również mieli problemy. No, ale czepiać można się właściwie wszystkiego. Mnie nazwa aviomarin zawsze się bardzo podobała i przez szesnaście lat swojego życia miałem zawsze przy sobie charakterystyczny listek z malutkimi, jak oko myszy tabletkami w kolorze białym. Tabletek było pięć na każdym listku i układały się one w kształt drukowanej litery A.
Musiałem to wozić ze sobą albowiem od dzieciństwa cierpiałem na chorobę lokomocyjną. To samo miała moja siostra. Nikt więcej w naszej rodzinie nie miał takiego pecha. Wszyscy mogli jeździć czym chcieli i jak długo chcieli. Ja nie mogłem dojechać o własnych siłach do dziadków mieszkających w odległości 45 kilometrów. Odległość tę pokonywało się pociągiem, który zatrzymywał się po drodze na siedmiu stacjach. Kiedy byłem w przedszkolu i podstawówce nie było mowy o tym, bym wsiadł do tego pociągu nie połknąwszy uprzednio tabletki aviomarinu. Pociąg jechał trochę ponad pół godziny, a ja żeby przebyć spokojnie tę odległość musiałem się szprycować lekiem, który utrzymywał mnie w stanie mocno ograniczonej przytomności przez całą resztę dnia. Nie to było jednak najgorsze.
W czasie pierwszych moich podróży pociągami ten aviomarin w ogóle mi nie pomagał. Mogłem go jeść i jeść, a i tak do dziadków przywożono mnie półprzytomnego w oczami wywróconymi na do góry i trzeba było mnie wynosić z pociągu. Jak miałem lepszy dzień to zdążyłem się tylko przez te pół godziny dokładnie obrzygać. Kiedy zaś wychodziłem z pociągu o własnych siłach, zataczając się jedynie i dysząc ciężko to oznaczało, że podróż przebiegła wspaniale i aviomarin zadziałał.
Gdzieś około dziesiątego roku mojego niełatwego życia sytuacja zmieniła się na tyle, że mogłem spokojnie jeździć pociągiem po połknięciu jednej tabletki aviomarinu. Preparat działał, ja spałem przez całą drogę do babci i było świetnie. Byłem potem oczywiście trochę ospały lub, jak to określali moi koledzy, przetrącony, ale dało się to wytrzymać. O tym, bym mógł bez ryzyka wsiąść do autobusu lub samochodu osobowego nie było mowy. Nawet gdybym połknął wszystkie pięć tabletek aviomarinu zwróciłbym je zaraz na pierwszym zakręcie. Z czasem przyzwyczaiłem się do tej sytuacji i aviomarin po prostu zażywałem, tak jak inni zażywali tabletki z krzyżykiem lub inne poważniejsze środki służące utrzymaniu ich przy życiu. Być może nawet byłem od tego świństwa uzależniony. Nie wiem. Wiedziałem tylko, że wśród rówieśników jedynie ja jeden muszę męczyć się z chorobą lokomocyjną i czułem się z tym okropnie.
Do trzynastego roku życia nie podróżowałem nigdzie bez rodziców. Niby nic dziwnego, ale zważcie, że dzieci przecież wyjeżdżają na kolonie i obozy, jadą tam pod opieką nauczycieli lub instruktorów i wszystko jest w porządku. Ja nie mogłem wyruszyć w taką podróż, bo rodzice bali się, że żaden opiekun nie zajmie się mną tak, jak należy. Mało kto bowiem rozumiał co mi jest, choć choroba lokomocyjna istniała przecież w świadomości ludzi i słyszało się o niej często. U mnie jednak miało to przebieg na tyle intensywny, że rodzice woleli nie ryzykować. Na pierwsze kolonie pojechałem więc jako trzynastolatek do miasteczka oddalonego o jakieś czterdzieści kilometrów. Podróż była krótka i ubezpieczona aviomarinem, co oczywiste. Na kolejne kolonie pojechałem już dużo dalej i bałem się tej podróży okropnie. Z naszego, położonego nad środkową Wisłą miasteczka, wyruszyłem bowiem aż do Jarosławia, miasta oddalonego o jakieś 300 kilometrów, a może nawet więcej. Przez całą podróż siedziałem przy oknie, z workiem foliowym ściśniętym w spoconej dłoni. Zasypiałem oczywiście, bo aviomarin działał, a dla pewności wziąłem dwie tabletki. Dojechałem w miarę spokojnie, ale na miejscu zatrułem się pomidorami, albo jakimś innym, pysznym, kolonijnym jedzeniem i pierwsze cztery dni przeleżałem w łóżku.
Uważałem jednak, że podróż do Jarosławia i powrót stamtąd to było wielkie osiągnięcie. Może nie przełom, ale na pewno krok w dobrym kierunku. Mogłem mieć nadzieję, że kiedyś przyjedzie w końcu taki dzień, kiedy nie będę potrzebował tych dziwnych listków z tabletkami ułożonymi w kształcie litery A.
W miarę, jak dorastałem wszyscy wokół traktowali moją nieszczęsną przypadłość jako coś naturalnego z czym po prostu trzeba żyć. Było t tym łatwiejsze, że człowiek nie podróżuje przecież codziennie. Dlatego też kiedy przy wyborze szkoły średniej, co dokonywało się w trakcie ostrych negocjacji z rodzicami, okazało się, że spośród różnych wariantów zdecydowałem się na szkołę z internatem oddaloną od domu o 155 kilometrów, nikt nie zwrócił uwagi na to, że mam przecież chorobę lokomocyjną.
Do szkoły trzeba było czymś dojechać. Najpierw należało dojechać do dużego miasta pociągiem. Był to ten sam kierunek, w którym jeździłem do dziadków, kojarzył mi się więc miło i sympatycznie. Tyle razy przecież zemdlałem na tej trasie i tyle razy wyciągano mnie nieprzytomnego z wagonu. Moc wspomnień.
Potem, w dużym mieście, trzeba było wsiąść w autobus i jechać jeszcze półtorej godziny, jeśli autobus był pospieszny, lub trzy godziny jeśli zwykły i już dojeżdżało się na miejsce. Kiedy jeden z nauczycieli w szkole zapytał mnie skąd jestem i usłyszał odpowiedź, uśmiechnął się i powiedział – to masz synu całkiem niezłe połączenie, prawda? Nie wiedziałem co odpowiedzieć więc przytaknąłem.
Rodzice nie byli chyba specjalnie zestresowani tym, że będę jeździł taki świat drogi, a może nie mieli świadomości, w jakich warunkach odbywały się te podróże, sam nie wiem. W pociągu było jeszcze całkiem znośnie. Łykałem tabletkę i spałem przez całą drogę. Kilka razy zdarzyło mi się zemdleć, ale to tylko dlatego, że pociąg nabity był ludźmi i musiałem stać na korytarzu. Kiedy siedziałem wszystko było w porządku. W czasie tych podróży dowiedziałem się przy okazji co oznacza słowo „znieczulica”. Wielokrotnie byłem świadkiem, jak ludzie pomagali osobom starszym lub inwalidom. Nie miałem jednak świadomości, że wysoki i zdrowo wyglądający piętnastolatek nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc, choćby umierał w konwulsjach na środku peronu. Zupełnie tak, jakby piętnastoletni chłopcy nie wykupili sobie abonamentu na zainteresowanie osób trzecich w razie ataku choroby lokomocyjnej lub nawet padaczki.
Moja dolegliwość objawiała się tym, że zanim zwróciłem z żołądka wszystko co się w nim znajdowało, sztywniałem cały i nie mogłem się ruszać. Zaczynało się od języka, który uciekał gdzieś w tył i uniemożliwiał proszenie o pomoc. Parę razy próbowałem, ale z moich ust wydobywał się tylko bełkot, więc ludzie myśleli, że jestem pijany. Później już nie próbowałem, no i w ogóle starałem się, jak najmniej mówić. Potem sztywniały mi dłonie, które wykręcały się jeszcze dziwacznie, podobnie trochę jak u chorych na artretyzm, z tym, że było to chwilowe. Na końcu sztywniały mi mięśnie nóg. W tym stanie, przeciskając się przez tłum na korytarzu usiłowałem, objuczony plecakiem i torbami, wydostać się na peron. I wyobraźcie sobie, że przeważnie mi się udawało. Raz tylko wyleciałem na pysk z wagonu, ale zaraz się podniosłem, oparłem o barierkę przy zejściu do podziemia i przeczekałem wszystko.
Kiedy mogłem już się jako tako poruszać szedłem na dworzec PKS. Tam kłębił się tłum ludzi, którzy usiłowali kupić bilety na ten sam autobus, którym i ja miałem jechać. Nigdy nie starczało tych biletów dla mnie. Tak więc przybywając na dworzec o godzinie dajmy na to 12 w południe, po godzinie stania w kolejce kupowałem sobie bilet na autobus odjeżdżający o godzinie 15.30, a czasem o 17.00, bo na wcześniejsze kursy wszystko już było wyprzedane. Mogłem oczywiście próbować dostać się do autobusu na miejsce stojące, ale w pierwszym roku mojego dojeżdżania nie zrobiłem tego nigdy z oczywistych względów.
Przed wejściem do wozu i zajęciem miejsca z numerem, który był zaznaczony także na moim bilecie, połykałem aviomarin i od razu starałem się zasnąć. Przeważnie mi się udawało, choć w autobusie panował nieludzki zaduch i smród oparów benzyny. Niestety nigdy nie udawało mi się przespać całej drogi ponieważ aviomarin przestawał działać na sto dwudziestym lub sto trzydziestym kilometrze – jeśli podróżowałem autobusem zwykłym, nie pospiesznym . Dlatego zawsze miałem przy sobie foliowy worek. Przeważnie mi się przydawał. Kiedy już zeń skorzystałem wywalałem go razem z zawartością przez okno. Nikomu z moich współtowarzyszy podróży nie przeszkadzały ten niekonwencjonalne zachowania, przeciwnie patrzono na mnie z życzliwością i współczuciem. W najgorszym razie z obojętnością.
Nie zawsze jednak udawało mi się zająć miejsce siedzące. Po pierwsze dlatego, że kasa często sprzedawała po dwa bilety na to samo miejsce i wygrywał ten, kto pierwszy wsiadł do autobusu, po drugie nie zawsze mogłem czekać na autobus, na który były sprzedawane bilety. Czasami wpychałem się na tak zwanego chama usiłując dojechać do internatu w pozycji stojącej. Kiedy mi się to udawało rozpoczynał się prawdziwy horror. Zawsze liczyłem, że aviomarin i foliowa torebka ocalą mnie przed najgorszym, wydawało mi się, że może uda mi się nie upaść, albo znajdzie się ktoś życzliwy, kto widząc w jakim jestem stanie ustąpi mi miejsca. Nigdy nie wydarzyła się żadna z tych rzeczy.
Dlatego właśnie nigdy nie zapomnę miny faceta, któremu obrzygałem weselny garnitur ponieważ okazało się, że torba foliowa, którą przygotowałem na podróż jest dziurawa z obydwu stron. Nigdy nie zapomnę kierowcy, który zamiast, jak to czynili inni kierowcy, jechać bez słowa dalej, zatrzymał się w szczerym polu i pozwolił mi wysiąść na piętnaście minut, pooddychać świeżym powietrzem, oczyścić ubranie i wsiąść z powrotem. Nie zważał człowiek ów na przekleństwa i złorzeczenia ludzi siedzących w autobusie, którzy, choć była to niedziela, jak zwykle gdy wracałem do internatu, spieszyli się gdzieś i zależało im na jak najszybszej jeździe. Nigdy także nie zapomnę gęby mojego starszego kolegi, który jechał razem ze mną tym autobusem i widząc, że poruszam się z trudem i ledwo stoję, nie ustąpił mi miejsca, uważając za swój najświętszy przywilej to, że może siedzieć. Kiedy go spotkam, a nie jest to wcale takie nieprawdopodobne, jakby się mogło wydawać, choć minęło przecież już ponad dwadzieścia lat, na pewno dam mu w mordę. Matko, jak on się zdziwi. Już nie mogę się doczekać tej chwili.
Takich krytycznych momentów było w czasie moich pierwszorocznych podróży pociągami i autobusami do szkoły kilkanaście. Zawsze jednak udawało mi się szczęśliwie dotrzeć do celu podróży. Kiedy wysiadałem na dworcu PKS w mieście, gdzie znajdowała się moja szkoła byłem ciut odwodniony i słaby. Miałem jednak już niedaleko do internatu, jakieś cztery kilometry piechotą. Szedłem więc dziarsko i podśpiewywałem sobie, co czynię zwykle, choć nie potrafię śpiewać i z muzyki miałem zawsze wymuszoną tróję.
Wyobraźcie sobie, że nie pamiętam dnia kiedy moja choroba lokomocyjna postanowiła się pożegnać i zniknęła z mojego życia na zawsze. Wiem tylko, że w drugiej klasie jeździłem już do szkoły normalnie, bez aviomarinu i foliowych torebek. Ludzie, cóż to było za boskie uczucie! Nic mnie nie obchodziło, mogłem wreszcie gapić się na mijane krajobrazy bez strachu, że zaraz zakołuje mi się w oczach i upadnę lub zesztywnieję, jak jakiś paralityk i nie będę mógł wyciągnąć z kieszeni mojej foliowej przyjaciółki. Mogłem nawet nawiązywać przygodne znajomości z współpasażerami i współpasażerkami. Nie czyniłem tego jednak, byłem bowiem chłopcem nieśmiałym i zakompleksionym. No, a poza tym wiele osób widziało, jak rzygałem w tym autobusie, cóż więc ze mnie był za partner do rozmowy?
Później, kiedy przyszło mi zmagać się ze strachem i stresami większymi niż choroba lokomocyjna starałem się nigdy nie unikać konfrontacji ze własnymi obawami. Nie zawsze mi się udawało, ale udawało mi się znacznie częściej niż nie udawało, tak więc cały rok udręki w śmierdzących autobusach, w zatłoczonych pociągach, w kolejkach dworcowych, rok omdleń i torsji w publicznych miejscach uznałem, za rok udany. Był dla mnie ów rok tym czym postrzyżyny dla Ziemowita, syna Piasta Kołodzieja. No, może troszkę przesadziłem, ale naprawdę niewiele.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości