coryllus coryllus
1053
BLOG

Dzieci peerelu. Prospekty

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 18

 Kiedy byliśmy dziećmi nasze wyobrażenia o wolnym świecie kształtowane były przez amerykańskie filmy o gangsterach i Dzikim Zachodzie, komunistyczną propagandową publicystykę oraz prospekty. To ostatnie słowo po raz pierwszy usłyszałem chyba w szóstej albo w siódmej klasie szkoły podstawowej. Był to wiek, kiedy człowiek z dziecka zamienia się w nastolatka lub, jak kto woli w młodzieńca.

 
W naszej szkole proces ten, nie ukrywajmy bolesny i trudny, nie dokonywał się poprzez oglądanie wyświechtanych świerszczyków przemyconych w skarpecie wujka z RFN, ale poprzez prospekty. Do dziś czuję się przez to lepiej i jakoś tak pewniej. O wiele sympatyczniej bowiem myśleć o swoim dorastaniu, że dokonało się ono dzięki oglądaniu fotografii samolotów i samochodów, a przynajmniej od tego się zaczęło, a nie jakichś grubawych pasztetów, co oddają ciało swe pryszczatemu facetowi z brodą. Szlachetniejsze jakieś to wszystko jest, zwłaszcza kiedy człowiek przypomni sobie, że oglądania tego z brodą i fotografowanej z nim statystki także nie dało się uniknąć. Takie były wtedy obyczaje i już.
 
Nie każdy miał dostęp do prospektów. Żeby znaleźć się w gronie ludzi, którzy posiadają tajemną wiedzę na temat zdobywania tych wydawnictw trzeba było spełnić szereg warunków. Chłopcy zbierający prospekty i posiadający ich pełne szafki nie dzielili się swoimi tajemnicami z byle kim. Trzeba było na to zasłużyć. Jeśli ktoś, na przykład, przez całe przerwy pomiędzy lekcjami ganiał po korytarzach i jego jedynym zajęciem i pasją było skopanie jak największej ilości tyłków podobnych mu durniów, nie miał szans na to by stać się członkiem elitarnego grona ludzi posiadających prospekty.
 
Jeśli ktoś wykazywał się żenującą głupotą i nie odróżniał samolotu Messerschmitt od samolotu Heinkel, ani sylwetki krążownika liniowego „Hood” od sylwetki pancernika „Bismarck”, a byli tacy wierzcie mi, ten nie mógł należeć do ludzi zajmujących się zdobywaniem prospektów. Tylko osoby na pewnym poziomie intelektualnym i emocjonalnym miały szansę na to wyróżnienie. Faceci, którzy stojąc na schodach, zaglądali pod spódnice schodzących tymi schodami i wchodzących na górę nauczycielek oraz koleżanek, nie mieli co liczyć na to wyróżnienie. Podobnie ci, co siedzieli na ławeczce przed szkołą z rozstrojoną gitarą w ręku i śpiewali jakiejś tłustowłosej nimfie pieśń o białym misiu co w oczach ma szare łzy. Takie zachowanie uznawane było przez ludzi od prospektów za dno upadku i hańbę, którą zmyć może tylko śmierć, albo ja wiem co? Może nauczenie się na pamięć parametrów technicznych Jumbo-jet’a?
 
O co chodziło z tymi prospektami? Otóż wtajemniczeni wiedzieli, że gdzieś tam, hen, hen za granicami naszego państwa jest inny świat, w którym istnieją złożone i nieskończenie piękne byty nazywane firmami. Owe firmy, nie wiedzieć czemu, jeśli wyśle im się napisany kulfonami list w języku angielskim, przysyłają nadawcy listu grubą kopertę pełną prospektów, czyli jak to nazywaliśmy książeczek z fotografiami przedstawiającymi wyroby tej właśnie firmy. Najczęściej były to samochody i samoloty. Dlaczego oni to robili nie wiedział nikt z nas, nawet najbardziej wtajemniczeni i niewiedza ta była równie ekscytująca, jak same prospekty. Wyobraźcie sobie świat, w którym największą estetyczną atrakcją, jaka może zainspirować młodego człowieka jest opakowanie po herbacie earl grey. I nagle do tego ponurego świata zaczynają przychodzić w paczkach i kopertach kolorowe fotografie pięknych jak marzenie samochodów, wielkich i groźnych odrzutowców, które mają wymalowane na skrzydłach oznaczenia państw NATO, a także listy z podziękowaniami za zainteresowanie się produkcją danej firmy, a często także wizytówka prezesa, uroczy, sztywny kartonik z własnoręcznym podpisem szefa. Ja miałem dwa takie kartoniki, obydwa z przedsiębiorstwa British Aerospace.
 
Żeby rozpocząć zdobywanie prospektów trzeba było mieć starszego kolegę, który człowieka wtajemniczył we wszystko. A było w co wtajemniczać, wierzcie mi. Żeby wysłać list do firmy z prośbą o prospekty trzeba było mieć dwie rzeczy – adres tej firmy i samą prośbę – tak się to nazywało – prośba, czyli trzy linijki angielskiego tekstu napisane nie wiadomo kiedy i przez kogo, nie wiadomo z jakimi błędami i przeinaczeniami. Jasne bowiem jest, że prośba ta, zawsze taka sama, kopiowana była przez wszystkich amatorów prospektów. Nikt nie wiedział co oznaczają zawarte w niej słowa i nikogo to specjalnie nie obchodziło. Ważne było to, że prośba, niczym czarodziejskie zaklęcie, sprawiała że listonosze przynosili do naszych domów grube, żółte koperty formatu A4. Nie znaliśmy angielskiego i w naszym otoczeniu nie było nikogo, kto mógłby nam tę nieszczęsną prośbę przetłumaczyć, może to z resztą i lepiej. Prośbę, wykaligrafowaną dziecięcymi kulfonami, wkładało się do koperty, którą należało zaadresować. Ważne było to, aby napisać na kopercie prawidłowy adres. Amatorzy prospektów tworzyli bowiem rynek, na którym działali także spekulanci. Ludzie ci zarabiali sprzedając fałszywe adresy firm. Był to proceder haniebny, ale nie dało się go zwalczyć. Stąd uczciwi prospekciarze tak bardzo strzegli swych tajemnic i nie przyjmowali do swego grona byle kogo. Spekulanci wymyślali swoje fałszywe adresy sami i spisywali je w specjalnych zeszytach. Zeszyt musiał być starannie prowadzony, zawierać dużo adresów, a przy każdym z nich winna być narysowana flaga państwa, w którym znajduje się firma posiadająca taki właśnie adres. Od tego czy zeszyt prowadzano był starannie zależały zyski spekulanta. Oczywiście uczciwi miłośnicy prospektów także mieli takie zeszyty, także były one starannie prowadzone, o wiele staranniej niż zeszyty szkolne, i w nich także były kolorowe flagi. Uczciwy prospekciarz nigdy jednak nie robił takich numerów, jak spekulant. Nigdy nie rozkładał swojego zeszytu w przerwie szkolnej na parapecie i nie przeglądał go ostentacyjnie próbując zwabić klientów. Takie zachowania były niegodne. Uczciwy zbieracz prospektów mógł pokazać swój zeszyt osobie, która darzył wyjątkowym zaufaniem i to też w jakichś wyjątkowych okolicznościach. Po takim pokazie należało się, rzecz oczywista, czymś odwzajemnić, na przykład pokazaniem swojego zeszytu lub podarowaniem koledze jakiegoś adresu.
 
Jeśli mieliśmy prośbę i dobry adres nie pozostawało nic innego, jak iść na pocztę i kupić znaczek na list lotniczy, potem nakleić go na kopertę ze starannie wypisanym adresem i podać pani w okienku. Prospekciarz nigdy nie wrzuciłby swojego listu do skrzynki pocztowej. To byłaby profanacja. Po tych wszystkich czynnościach należało już tylko czekać.
 
Czekanie było fascynujące. Czekało się zwykle około miesiąca i był to czas niezwykły. Nigdy bowiem nie było wiadomo czy przyślą, a jeśli przyślą to co dokładnie. Firmy, prócz prospektów dołączały do przesyłki także naklejki, które były łupem najcenniejszym. Naklejki te jednak przeważnie nie docierały do adresata, były kradzione gdzieś w drodze.
 
Wszyscy listonosze wiedzieli, że my czekamy na te duże, żółte koperty, wszyscy także wiedzieli, co jest w tych kopertach, a niektórzy korzystając z tego, że koperta zwykle była uszkodzona wyjmowali stamtąd co się dało. Kiedy więc adresat otrzymywał do rąk upragnioną przesyłkę była ona o połowę lżejsza niż wtedy gdy ją wysyłano. Nikt jednak nie protestował i nie wszczynał awantur. Takie było nasze życie i trzeba się było z tym pogodzić.
 
Kiedy wreszcie człowiek otrzymał kopertę pełną prospektów biegł na drugi dzień do szkoły i już od progu wołał do kolegów – przyszło mi, przyszło mi!!! Potem zaś otwierał tornister i odbywało się wspólne oglądanie prospektów połączone z ich oceną estetyczną. O ocenie merytorycznej nie mogło być mowy, albowiem nie potrafiliśmy przeczytać tekstu, który oblewał fotografie.
 
Istniała pewna hierarchia adresów. Niektóre z nich można było dostać za darmo, za inne trzeba było czymś zapłacić. Przeważnie nie chodziło o pieniądze. Najłatwiejsze do zdobycia były adresy firm Boeing i Volvo. Ten pierwszy adres dostałem za darmo, a za drugi dałem koledze jakiegoś śmiecia, już nie pamiętam co to było. Boeing był tani z kilku powodów. Po pierwsze przysyłali prospekty w małej białej kopercie formatu A5. Były to przeważnie fotografie samolotów w powietrzu i dziwne naklejki na których przedstawiono wszystkie modele pasażerskich samolotów Boeing w poetyce zbliżonej do tej, jaką dziś możemy oglądać w serialu „Simpsonowie”. To się wtedy niezbyt podobało chłopakom i nie ma się czemu dziwić. Adres Volvo zaś był tani, bo oni przysyłali zawsze to samo – jeden prospekt przedstawiający kilka nowych modeli Volvo sunących poprzez mgliste skandynawskie krajobrazy.
 
O wiele droższy był adres do przedsiębiorstwa British Aerospace, a najdroższy i najtrudniejszy do zdobycia był adres jakichś szwajcarskich, linii lotniczych, których nazwy nie pamiętam. Być może chodziło o Swiss Air , ale nie wiem tego na sto procent. Oni przysyłali grubą twardo oprawioną księgę pełną znakomitych fotografii swoich samolotów.
 
Najwspanialsze było to, że można było wysyłać prośbę kilkakrotnie do tej samej firmy i za każdym razem, o ile rzecz jasna nie ukradziono jej na poczcie, przychodziła do nas koperta z prospektami.
 
Pomiędzy 12 a 16 rokiem życia nie zdarzyło się, o ile dobrze pamiętam, nic bardziej fascynującego niż ta korespondencja pomiędzy dorastającymi chłopcami zza żelaznej kurtyny a działami promocji wielkich przedsiębiorstw na zachodzie Europy. I nie chodzi tu tylko o moje życie, było nas bowiem bardzo wielu.
 
Kiedy byłem już starszy prospekty przestały przychodzić. Nie wiem czy stało się to dlatego, że władza kazała po prostu wyrzucać te listy do śmieci, czy byłem już na tyle dorosły, że przestałem interesować się parametrami samolotów i samochodami sunącymi szosą wśród zamglonych szwedzkich wzgórz. To pierwsze wyjaśnienie wydaje mi się dość nieprawdopodobne, bo przecież prospekty z brytyjskimi samolotami bojowymi przychodziły do kolegów także w stanie wojennym. Już bardziej prawdopodobne jest to, że po prostu wyrośliśmy z prospektów.
 
Najbardziej żałuję tego, że nie został mi do dziś ani jeden prospekt. Moja mama sprzątając strych lekką ręką przeznaczyła wszystko na makulaturę. Przepadło. Wszystko przepadło. Wizytówki prezesów z własnoręcznymi podpisami, historia brytyjskiego lotnictwa wojskowego na miękkim i śliskim papierze w formacie „Trybuny Ludu” opatrzona mnóstwem małych, czarnobiałych zdjęć, fotografie samolotów Boeing, po prostu wszystko. Moje dziecko nie wie na przykład, czym się różni samolot Mirrage od F 14, że o F 16 nie wspomnę. A ma chłopak przecież już siedem lat. Najwyższy czas byłoby go wtajemniczyć, ale na czym tu pracować? Wszystko poszło na przemiał.

CDN

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości