coryllus coryllus
1577
BLOG

Nasz pan prezes. Opowiadanie. Długie.

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Historia ta jest w jednym miejscu trochę obsceniczna, tak więc upraszam wrażliwych o ostrożność.

Ludzie, którzy taktują siebie i innych bardzo serio, dochodzą najczęściej do rzeczy wielkich i osiągają w życiu sukces, jakiego przeróżni wesołkowie i szydercy nie mogą dostąpić nigdy. Jest z nimi jednak pewien kłopot, dosyć trudno się współpracuje z człowiekiem, który słabo rozumie żarty, a na wszystko patrzy przez pryzmat użyteczności. Ot, choćby taka historia; mieliśmy kiedyś w młodości, w szkole jeszcze, takiego kolegę, który był człowiekiem bardzo poważnym. I nie chodzi tu o to, że dobrze się uczył czy planował swoją karierę w jakiś drobiazgowy sposób. Szczerze mówiąc był to kawał przygłupa, ale takiego, co potrafi liczyć. Liczył więc ten nasz kolega pieniądze i oceniał ludzi wedle miarki – użyteczny-zbędny. Lubił, mimo tej swojej przypadłości, z nami przebywać, bo rozbawialiśmy go opowieściami, których on, co prawda nie rozumiał do końca, ale w jakiś tam sposób one go cieszyły.
 
Mając lat siedemnaście i trochę więcej czytało się w naszych okolicach książki amerykańskiego autora nazwiskiem Jones, James Jones. Pisał ów Jones ponure opowieści o koszarowym życiu amerykańskiego wojska oraz o piekle wojny z Japończykami. Mnie i mojemu najbliższemu przyjacielowi podobało się to szalenie, pewnie dlatego że przez słabowitość fizyczną małe mieliśmy szanse na to, by objął nas pobór. Z wypiekami na twarzach czytaliśmy więc o tym, jaką udręką była służba w amerykańskiej armii i jak potworne warunki panowały w okopach w czasie zdobywania wysp na Pacyfiku. Najbardziej jednak podobały nam się kawały opowiadane przez bohaterów tych książek. Śmialiśmy się z nich do rozpuku. Były to prawdziwie męskie wice, bez żadnego ściemniania i niepotrzebnych aluzji. Wszystkie one były, rzecz oczywista, związane z życiem płciowym. Najbardziej lubiłem ten, kiedy to wyposzczeni i pozbawieni urlopów wojacy rozmawiają o dziewczynach, aż w końcu jeden mówi do drugiego – przydałaby się koza, albo schludny staruszek. Ha! To był najlepszy kawał, jaki usłyszałem w młodości. Opowiedzieliśmy go rzecz jasna naszemu koledze, który wszystkich i wszystko, a najbardziej samego siebie traktował bardzo serio. On zaś zamyślił się i rzekł – staruszek, to chyba tylko do obciągania?
 
Przypomniała mi się ta historia wiele lat później kiedy spotkałem naszego pana prezesa, który zatrudnił mnie w swoim wydawnictwie. Był nasz pan prezes mężczyzną przed czterdziestką. Mimo tego, młodego wieku doszedł już w życiu właściwie do wszystkiego. Miał rodzinę, pieniądze, władze i wrogów zawziętych, czyli wszystko to co powinien mieć człowiek sukcesu. Rodzina była posłuszna naszemu panu prezesowi, prawie tak samo, jak my – jego pracownicy. Pieniądze mnożyły się panu prezesowi, jak króliki wiosną, a wrogowie bali się go jak ognia, choć czasem przedsiębrali przeciwko naszemu panu prezesowi różne akcje zaczepne. Właśnie po to, by dać odpór wrogom założył nasz pan prezes gazetę, która miała być niczym bicz boży na tych wszystkich urzędników i donosicieli, którzy uprzykrzali mu życie. My zaś, dziennikarze, mieliśmy być tymi – jak to nazywał pan prezes – pistoletami, co wyjaśnią tym dupkom, kto tu ma właściwie rację.
 
Wizja otaczającego nas świata, jaką roztoczył przed nami pan prezes nie do końca pokrywała się z tym, co na temat owego świata wiedzieliśmy my, dziennikarze. Otóż zupełnie na przykład jałowe było tłumaczenie mu, że dziennikarz to nie jest facet, który włazi nocą do gabinetu burmistrza i wykrada stamtąd jakieś ważne papiery, albo idzie do jego sekretarki i robiąc maślane oczy proponuje jej randkę, po której oboje lądują w łóżku, a ona w tak zwanym międzyczasie wyjawia mu największe sekrety swojego szefa. Nasz pan prezes bowiem uważał, że tak właśnie powinna wyglądać praca dziennikarza i zatrudnił nas właśnie po to, byśmy takie sztuki wykonywali, jak nie przymierzając małpy w cyrku - na zawołanie. Była więc od samego początku współpraca z panem prezesem naznaczona kłamstwem i hipokryzją. Dlaczego?- spyta ktoś nie rzuciłeś człowieku w diabły roboty u pana prezesa i nie poszukałeś czego spokojniejszego? Odpowiedź nie jest skomplikowana – bo nic innego nie było, a miałem do spłacania dwa kredyty i rodzinę na utrzymaniu.
 
Wspomnieć należy od razu, że pomiędzy wyobrażeniami pana prezesa na temat praktyki dziennikarskiej a jego wizją wynagrodzeń dziennikarzy rozciągała się przepaść wielka niczym kanion rzeki Kolorado i głęboka, jak rów Mariański. Pan prezes negocjowała nasze zarobki wykorzystując wszystkie nieczyste chwyty, jakie były mu znane. Bez żenady mówił o tym, że nie mamy wyboru i możemy być albo dziennikarzami u niego, albo wziąć się za jakąś fizyczną robotę przy sadzeniu lasu, na przykład, albo przy sprzątaniu mieszkań. Nie słuchał naszych argumentów, które czasem przechodziły w zawodzenia, bo wiedział, że nie mamy wyjścia. Pensja, którą u niego pobierałem wystarczała w sam raz na spłatę comiesięcznych rat moich dwóch kredytów. Na życie i paliwo do samochodu, za które prezes nie płacił nie zostawało nic. Musiała na to zarobić moja żona.
 
Jednak życie z naszym panem prezesem wspominam miło, zanim bowiem powyrzucał nas wszystkich z roboty, pośmialiśmy się porządnie i mieliśmy kilka wesołych przygód. Na przykład kiedy pan prezes zlecił ludziom od marketingu wyposażenie biura w przybory zwane biurowymi, a ci wziąwszy odeń pieniądze poszli do sklepu papierniczego i kupili dziesięć kartonów temperówek w kolorze czerwonym, drugie dziesięć w kolorze zielonym. Pięćdziesiąt kartonów koszulek do segregatorów formatu A4 i dwadzieścia telefonów, choć w redakcji pracowało zaledwie dwanaście osób wliczając w to żonę pana prezesa. Pani owa przychodziła do nas co rano i siedziała do zakończenia roboty, patrząc nam początkowo na ręce, co potem ustąpiło miejsca pogodnej zażyłości, wspólnym papieroskom i kawkom. Kupili jeszcze ludzie od marketingu dwadzieścia kartonów długopisów i nie znaną mi liczbę pudełek wypełnionych gumkami do wycierania. Zupełnie, jakby nie zauważyli, że w redakcji stoją już komputery. No i jak tu nie wierzyć legendom, że zatrudnia się w tych działach samych durniów.
 
Za te wszystkie zakupy zapłacił swoimi pieniędzmi nasz pan prezes, a kierownik marketingu zapłacił za to stanowiskiem i kilkoma siniakami. Nie znałem tego człowieka dobrze, ale fakt, że zrobił takie zakupy świadczy o nim jak najgorzej. I słusznie postąpił nasz pan prezes waląc go na odlew w pysk  i zrzucając ze schodów, na co my, dziennikarze patrzyliśmy z niekłamaną satysfakcją, choć dobrze zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że i nas może prezes potraktować w ten sposób. Jednak niechęć do tego dupka była silniejsza niż strach przez panem prezesem i współczucie, które zwykle człowiek kulturalny odczuwa na widok bitych i poniżanych.
 
Najciekawiej było zawsze tuż przed wypłatą. Dość szybko bowiem zorientował się nasz pryncypał, że nie spełnimy tych wszystkich malowniczych oczekiwań, które w nas pokładał. Nasze artykuły były boleśnie zwyczajne i wcale nie zaskakujące. Nie było w nich nic o czym nasz pan prezes nie wiedziałby lepiej i dokładniej. Nawet w tych, które opowiadały o czynach przestępczych. Nie mógł się jednak przyznać nasz szef do tego, że jego ostatnia inwestycja – gazeta – jest przedsięwzięciem całkiem chybionym. To byłoby poniżej jego godności. Wszystko zawsze mu się udawało, więc udać musiało mu się także to. Jeśli coś nie szło, jak trzeba winni zawsze byliśmy my. – No złe te artykuły piszecie – mówił zawsze prezes tuż przed wypłatą. Mówił tak nawet wtedy, kiedy zwolnił cały zespół z działu reklamy, kiedy wywalił promocję i marketing, kiedy z całego przedsiębiorstwa zostaliśmy już tylko my i fotograf, który był donosicielem.
 
- Do Bakutilu się nadajecie – mawiał pan prezes – tak samo jak ten pedał burmistrz. Do Ba-ku-ti-lu – cedził przez zęby. Nie wiedziałem z początku o co chodzi z tym Bakulitem, ale wkrótce uświadomiono mnie, że Bakutil to takie przedsiębiorstwo, które kiedyś, przed laty zajmowało się przerobem padłych zwierząt na konserwy i mączkę kostną. 
 
Wspomnienie przedsiębiorstwa Bakutil było widomym znakiem, że oto zbliża się dzień wypłaty i pan prezes rozpoczął – jak to nazywaliśmy – rekolekcje. To się zaczynało mniej więcej na tydzień przed końcem miesiąca. Najpierw był Bakutil, a potem wypominanie nam wszystkich potknięć, zaniechań i niedbałości. Nieszczęsny Bakutil powracał w co drugim zdaniu, a my siedzieliśmy cicho, jak trusie i trzęśliśmy się na samą myśl o maszynie, która przerabia padłe zwierzęta na mączkę kostną. Swoje do nas przemowy zwane rekolekcjami zaczynał pan prezes zwykle rankiem, a kończył wczesnym popołudniem, kiedy zgłodniał. I trzeba było mieć doprawdy nerwy ze stali, żeby to wytrzymać. Ci, którzy nie wytrzymywali po prostu odchodzili, nie czekając na pieniądze, ale ja zawsze czekałem mając w pamięci swoje dwa kredyty i rodzinę.
 
Kiedy prezes miał lepszy humor opowiadał nam o początkach swojej kariery. O tym, jak pracował na hali produkcyjnej w fabryce włókienniczej i jak po godzinach wynosił na bramę, gdzie już czekała klientela, kupony materiału, które wyprodukowano w ciągu dnia. Część tego materiału zabierał także do domu, bo miał zblatowanego ciecia. Prócz wynoszenia materiału z fabryki zajmował się także nasz pan prezes w tym czasie spuszczaniem paliwa z samochodów. Było to, jak sam mówił, zajęcie intratne i bezpieczne. Często – był on bowiem człowiekiem obdarzonym talentem aktorskim – pokazywał nam, jak się to paliwo z ciężarówek spuszczało, jak niosło się je w wiaderku i jak przelewało do bańki, którą następnie przerzucało się przez płot tuż przy budce strażnika, który tam stał i rzekomo pilnował państwowego majątku.
 
Zdarzało się jednak, że pan prezes przerywał swoją beztroską gawędę i parząc uważnie na któregoś z nas zadawał mu jakieś pytanie. Było to pytanie pozornie proste, które jednak zawsze zawierało, jakieś drugie dno. Jeśli ktoś odpowiedział na nie źle mógł wylecieć z pracy lub poczekać na wypłatę dwa tygodnie dłużej. Na mnie spojrzał prezes w ten szczególny sposób raz tylko, a pytanie które mi zadał było z gatunku obezwładniających. Na ścianie w naszym pokoju wisiała sobie mapa naszego województwa, ze wszystkimi powiatami, miastami, w których były siedziby władz starościńskich i zaznaczonymi miejscami, gdzie powinien zajrzeć każdy turysta. Przerywając nagle opowieść o wynoszeniu paliwa, popatrzył pan prezes na mnie uważnie marszcząc brwi, zupełnie jak ten mój kolega, kiedy opowiedzieliśmy mu o kozie i staruszku, potem zerknął na mapę i rzekł – pokaż mi pan, gdzie tu Polska na tej mapie jest – a następnie wycelował we mnie swój palec z sygnetem. Zamarłem. Oddychałem przez chwilę wolno i wpatrywałem się to w mapę, to w prezesa czując jak moja krtań robi się coraz węższa i węższa. Potem przypomniał mi się mój mały synek, a jeszcze później druczki banku za pomocą których spłacaliśmy nasze kredyty. Już miałem coś powiedzieć kiedy zadzwonił telefon w kieszeni naszego pana prezesa. Po odebraniu tego telefonu pryncypał, nie patrząc na mnie nawet, zbiegł na dół, a chwilę potem usłyszeliśmy, jak pracuje silnik jego samochodu. Byłem ocalony.
 
Kiedy prezes nam płacił, a zawsze robił to osobiście, wyciągając pieniądze z za pazuchy czuliśmy się wszyscy tak, jakbyśmy odbierali ostatni posiłek więźniom idącym na katorgę, albo umierającym z głodu dzieciom w jakimś afrykańskim kraju. Prezes patrzył na nas wtedy uważnie próbując wyczytać z naszych twarzy, czy dość mocno wstydzimy się tej bezczelności, która nakazuje nam przychodzić tutaj, wypisywać jakieś dyrdymałki – zamiast załatwić tego pedała burmistrza – a potem wyciągać do niego rękę po, jakże potrzebne mu, pieniądze. Nie wiem, jak inni, bo wzywani byliśmy pojedynczo, ale ja w czasie ceremonii wypłaty zawsze patrzyłem w podłogę.
 
Kiedy wydawało nam się, że wiemy już o nim wszystko, o jego rodzinie, znajomych, asystentach, których rekrutował spośród elektryków pracujących w którymś z należących doń przedsiębiorstw, prezes zaskoczył nas całkowicie. Pewnego dnia do drzwi naszej redakcji zapukał człowiek, którego z początku wziąłem za lekarza. Pomyślałem tak, bo kiedy usiłowałem sobie przypomnieć skąd znam tego faceta pamięć podsuwała mi cały czas postaci w charakterystycznych lekarskich uniformach. – Czy jest pan prezes – zapytał rzekomy lekarz – i wtedy mnie olśniło. To nie żaden, do cholery lekarz, ale aktor, który grał lekarzy w serialach! O kurcze, jak się ucieszyłem! Taka postać, u nas w firmie. Wpuściłem znanego aktora do środka i zaprowadziłem przed drzwi gabinetu prezesa. Wszedł. Siedział długo, a kiedy wyszedł był uśmiechnięty i promieniał nieziemskim blaskiem. – Kto to był panie prezesie? – zapytaliśmy wszyscy razem. – Mój kolega – rzekł na to nasz pan prezes.
 
Kilka tygodni później okazało się, że prezes prócz naszej gazety posiada także duże studio produkcji filmowej, które zatrudniło także aktora, grającego zwykle lekarzy.
 
Podobnie, jak przybycie znanego aktora, zaskoczyła nas decyzja prezesa, który pewnego dnia kazał swojej żonie wymienić ręcznik wiszący w łazience, którym wszyscy wycieraliśmy dłonie po wyjściu z toalety. Ręcznik ten wisiał tam samotnie od początku mojej pracy w firmie i charakteryzował się tym, że zawsze oblepiony był wielkimi tłustymi muchami. Było to jednak zaskoczenie nieco innego rodzaju, choć równie pogodne i sympatyczne.
 
Do prezesa przychodzili także politycy. Nie tylko powiatowi, ale także z województwa. Tyle, że to było raczej normalne. Dziwne byłoby gdyby nie przychodzili.
 
Dzień kiedy prezes wywalił mnie z roboty był dniem zwyczajnym. Powiedział mi, że się nie nadaję, bo nie umiem pisać i nie jestem mu potrzebny. Wyszedłem z firmy spokojny i pogodzony z losem. Kilka miesięcy później, kiedy dowiedziałem się już, że gazetę zamknięto, spotkałem naszego pana prezesa na ulicy. Rozmawiał przez telefon komórkowy. Zauważył mnie i uśmiechnął się szeroko, nie przerywając swojej rozmowy podał mi rękę, a ja zapytałem go w czym teraz pracuje. – W nieruchomościach – szepnął, zakrywając dłonią telefon.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Rozmaitości