coryllus coryllus
713
BLOG

O moim domu (22)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 15

Stawianie więźby dachowej to sprawa skomplikowana i widok wspaniały. Spięte zastrzałem krokwie ponosi się wysoko, cieśle pokrzykują przy tym i dają sobie nawzajem wskazówki, belki przecinają błękit nieba i jest to już widomy znak, że budowa się kończy. Do stawiania więźby potrzeba wysokich chłopów, którzy potrafiliby podeprzeć jętkę spinającą ustawiona pod skosem belki. Nas pracownicy byli jednak niscy i miało to swoje konsekwencje. Tuż przed rozpoczęciem robót przy dachu podszedł do nas Stanisław i zadał nam dość podchwytliwe pytanie – czy jętki mam podnosić wyżej, czy zostawić tak, jak były? Podnoszenie jętek wiązało się w wierceniem nowych dziur w krokwiach i wbijaniem tam nowych kołków. Można było oczywiście przybić nieco wyżej gwoździami zwykłe, grubsze trochę deski i w ten sposób załatwić sprawę. Tyle, że jakby wtedy ta więźba wyglądała? Tandetnie. Nie byłoby poprzecznych belek łączących tylko jakieś zwyczajne deski przyklepane młotkiem. A co by było, gdyby przyszedł silniejszy wiatr i położył całą tę konstrukcję? Feltowicze nie zamierzali przecież przybijać na dachu desek, na krycie połaci dachowych się nie umawialiśmy, więźba byłaby więc narażona na działanie wiatru.

 
- Niech zostaną, tak jak były panie Stanisławie – powiedziałem. Stasiowi wyraźnie ulżyło. Nikt nie musiał ryzykować stając na chybotliwych deskach położonych w poprzek stropowych belek i podtrzymywać jętki. Krokwie można było stawiać w miarę bezpiecznie. Zapomniałem o tym, chyba napisać wcześniej, ale z Feltowiczami umówieni byliśmy jedynie na zbudowanie ścian domu i konstrukcji dachu. Nie było mowy o położeniu desek na podłodze drugiej kondygnacji, czyli strychu. Tak więc podnoszenie krokwi miało w sobie element ryzyka i jak to zwykle bywa w takich razach doszło do wypadku. To był prawdziwy pech. W czasie prac na belkach stropowych, przy przycinaniu czegoś pilarką Bogdan syn Stanisława spadł na betonową wylewkę. Wysokość nie była duża, dwa metry i sześćdziesiąt centymetrów, ale chłopak potłukł się solidnie. Nikt jednak nie robił z tego afery. Bogdan pozbierał się szybko i robota ruszyła od nowa.
 
Kiedy stały już wszystkie krokwie przyszła pora na obsadzanie okien. Nie mieliśmy wtedy żadnego pojęcia o najnowszych technologiach, o oknach plastikowych, pięciokomorowych i trójkomorowych, ani o nowoczesnych, drewnianych oknach. Wiedzieliśmy tylko, że okna te są bardzo drogie, a my nie mieliśmy już prawie pieniędzy. Postanowiliśmy więc wstawić do naszego domu stare okna, te które były jeszcze w Dolistowie, a które Marek Jaroszewicz przytomnie doradził nam wziąć ze sobą. Po drodze powypadały z nich co prawda szyby i ramy były w niektórych miejscach popróchniałe, ale były to ciągle okna, a co najważniejsze były one za darmo. Zdecydowaliśmy się więc na wstawienie ich i nasz dom wyglądał już nieco lepiej. Nie był drewnianą budą z dziurami, tylko malowniczym starym domkiem z oknami pamiętającymi przejście przez Bzurę Pierwszego Frontu Białoruskiego. Okna, które wstawiliśmy były pojedyncze. W sierpniu nie miało to żadnego znaczenia, a o zimie nie myśleliśmy wtedy jeszcze. Przywieźliśmy co prawda z Dolistowa także skrzynki wewnętrzne, ale wstawienie ich na powrót w otwór okienny nie było już takie proste. Zostało, jak zostało. Dom nie miał także ganka, nie wyglądało to najlepiej, ale i tak było wspaniale. Dom stał. Zbudowano go w sześć i pół dnia, a tak naprawdę w cztery dni, po połowa jednego dnia zmarnowana została na naprawę samochodu, a dwa dni pracownicy świętowali. Ostatnie godziny pracy upływały im w milczeniu i nawet nie próbowałem zgadywać dlaczego ze sobą nie rozmawiają. Myślałem już tylko o tym, żeby skończyli pracę i pojechali. Chcieliśmy zostać sam na sam z naszym domem.
 
W dzień wypłaty, pod wieczór, bo wtedy zakończyły się prace, kupiłem, jak to jest w zwyczaju butelkę wódki, której jednak nikt nie zamierzał pić i atmosfera całkiem się już zwarzyła. Stanisław domagał się jak najszybszego wyjazdu do domu, okazało się jednak, że w ich samochodzie nie zmieści się wszystko co ze sobą przywieźli, zrobili bowiem na miejscu jakieś zakupy. Zaofiarowaliśmy się, że odwieziemy im do Dolistowa część rzeczy. Byliśmy im wdzięczni za to, że zbudowali nasz dom i policzyli sobie za to wcale nie tak znowu drogo, biorąc pod uwagę ceny w okolicach, gdzie kupiliśmy działkę, no i ogóle ceny w budownictwie. Czekała nas co prawda droga długości trzystu kilometrów, ale byliśmy pełni euforii i nie zrażało nas to. No, a poza tym jakoś trzeba było im pomóc, przecież nie mogli pozostawić u nas swoich rzeczy.
 
Kiedy odliczałem pieniądze nad północno-wschodnim horyzontem zaczynały zbierać się ciężkie i bardzo ciemne chmury. Pieniądze wręczyłem, zgodnie z umową, Stanisławowi, który miał je rozdzielić pomiędzy pozostałych. Synowie Stanisława patrzyli na to trochę krzywo. Nie protestowali jednak. Burza była coraz bliżej, a oni musieli ruszyć w jej kierunku i nie było szans na to by ominęli ulewę. Spieszyli się i ledwo udało mi się ich namówić na odwiezienie piły tarczowej do Józefa drugiego. Wdzięczność ludzka chadza jednak krętymi drogami - pomyślałem -  a oni byli tak pewni, że przyjadę z ich rzeczami do Dolistowa, że nie czuli się zobligowani do pomocy w tych ostatnich już minutach na naszej budowie. W końcu jednak odholowali tę piłę.
 
Kiedy odjeżdżali było już prawie ciemno, zbliżała się dziewiąta wieczór. Gdy już ich nie było wszedłem do kontenera, który wynajęliśmy od Józefa drugiego i zauważyłem, że na gwoździu wisi tam marynarka Stanisława. Była to stara marynarka i pomyślałem nawet, ze nie ma co odwozić jej Stasiowi, bo może już jej nie potrzebuje i specjalnie ją tu porzucił. Jednak w odchylonej bocznej kieszeni zauważyłem dowód osobisty. Stanisław beztrosko i niezrozumiale pozostawił dowód tożsamości i odjechał. No, a co by było gdybym okazał się wrednym gadem i nie przywiózł mu tego dowodu, a nawet nie odesłał pocztą? Mógłbym tak zrobić, bo jak się później okazało, w naszym domu było sporo niedoróbek, które poprawiały kolejne ekipy.
 
Następnego dnia jednak ruszyliśmy do Dolistowa. W drodze, tradycyjnie już, zepsuł się nam gaźnik. Zalewaliśmy go benzyną i jakoś dotoczyliśmy się na miejsce. W Dolistowie Bogdan Feltowicz pogmerał coś tam w środku i można było jechać z powrotem do domu. Stanisław, nawet nie wiedział, że zostawił u nas marynarkę z dowodem osobistym w środku. Nasza wódka, którą zabrali ze sobą nie była jeszcze wypita, ale należało liczyć się z tym, że raczej będzie. Pomimo wszystkich kwasów i nieporozumień wszyscy byliśmy zadowoleni ze współpracy. Oni mieli pieniądze, a my dom. Wpadliśmy jeszcze na chwilę do Marka Jaroszewicza, od którego kupiliśmy dom, żeby przywitać się pożegnać. Obiecaliśmy mu, że zaprosimy go do siebie wraz z rodziną, jak tylko wykończymy dom i jak będzie gdzie spać. Mieliśmy nadzieję, że stanie się to niebawem. Może nawet już na wiosnę. Jak łatwo się domyślić Marek i jego rodzina nie przyjechali do nas ani na wiosnę, ani pod jesień, ani zimą następnego roku. Nie przyjechali do nas do dziś.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Rozmaitości