W każdym niemieckim wydawnictwie rezydującym w Polsce są do dziś jakieś dyskretne etaty dla rodowitych Niemców. Kluczowe, albo wyglądające na takie, stanowiska powierza się jednak Polakom. Niemcy zajmują się więc oglądaniem słupków sprzedaży, albo reklamą, albo jakimś innym wdzięcznym zajęciom, pozostawiającym im mnóstwo wolnego czasu. Czasem jeden z nich jest po prostu dyrektorem generalnym, rzadko prezesem. Polacy zaś użerają się z ludźmi i pilnują by produkty sprzedawały się we właściwych i oczekiwanych nakładach.
Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych było jednak inaczej. Niemieckie wydawnictwa dopiero zaczynały podbijać polski rynek, czasy były pionierskie i do zarządzania firmami przysyłano ludzi sprawdzonych, którzy wiele potrafili znieść, a jeszcze więcej zrobić. Tworzyli oni struktury wydawnictw właściwie z niczego, w oparciu o dość przypadkowych polskich współpracowników. Jeśli im się udawało to tylko dzięki ich determinacji i twardości charakteru.
Pierwszy, na którego o mało, a bym się nie załapał, podawał się za Szwajcara. Później zorientowałem się, że wielu starszych Niemców, nie wiedzieć czemu, podaje się za Szwajcarów. Był to mężczyzna niski i przysadzisty, z usposobienia żartowniś i rezolut. Miał przy tym zamiłowanie do pilnowania szczegółów i niezdrowo interesował się tym co robią z opłacanym przez niego czasem jego polscy podwładni. Ponoć, kiedy wydawało mu się, że nikt tego nie słyszy, nucił sobie pod nosem zapomnianą już piosenkę zaczynającą się od słów „Die Strasse frei…” Odwołano go gdy odwalił najtrudniejszy i najgorszy kawałek roboty. Był już zresztą stary i jego odejście nie było niczym nadzwyczajnym. Po prostu poszedł na emeryturę.
Człowiek, który go zastąpił, a którego miałem okazję poznać bliżej, krańcowo różnił się od swojego poprzednika. Był niewiele młodszy, ale od razu widać było, że ze Szwajcarią i Szwajcarami facet ten nie ma nic wspólnego. Znał także zupełnie inne piosenki. Nowsze, o bardziej falujących liniach melodycznych, trochę swingujące. Na korytarzach w firmie pokazywał się rzadko, czasem w towarzystwie swojej żony, która mogła być w jego wieku lub kilka lat młodsza. Z wyglądu jednak pani owa przypominała kobietę dwudziestopięcioletnią, którą ktoś na siłę wtłoczył do solarium i pozostawił pod lampami przez całe pół godziny.
Wilhelm miał podobną karnację, co podkreślał zawsze olśniewającą bielą swoich koszul, noszonych zawsze na wierzchu. Nie pamiętam, by choć raz przyszedł do pracy w marynarce. Był to, w odróżnieniu od poprzednika, facet wysoki i żylasty, z celowo nie strzyżonymi siwymi włosami spadającymi na kark, miał w sobie coś z Lee Marvina, tyle, że nie uśmiechał się tyle co on.
Nie mówił też wiele i starał się nie uprzykrzać nikomu życia. Gazeta się sprzedawała, reklamy także, nie było powodów do zdenerwowania. O tym, co się w gazecie pisało Wilhelm nie miał pojęcia, choć przez pierwsze miesiące swojego urzędowania kazał sobie pisać streszczenia wszystkich artykułów po niemiecku. Przestał to jednak robić, prawdopodobnie z obawy o swoje zdrowie psychiczne. Gazeta przeznaczona była bowiem dla kobiet i to co się w niej drukowało nie mogło zainteresować siwego Niemca w białej koszuli. Nie mogło i już.
Polecenie zaś, by pisać streszczenia, wydał Wilhelm powodowany raczej chęcią pokazania kto tu rządzi niż obawami o treść publikowanych artykułów.
Jak wszyscy rezydujący w Polsce Niemcy panicznie bał się kontroli. W czasie jego pracy z nami zdarzyła się jednak taka kontrola. O! Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że kontrolerem Wilhelma jest jego poprzednik, ten który nucił sobie piosenkę „Die Strasse frei”. Widać było, że siwy i wysoki Niemiec najwyraźniej boi się Niemca małego i ruchliwego. Jakoś to jednak tam przebiegło bez większych zgrzytów i kontrola skończyła się dla naszego szefa pomyślnie.
Pewnie jego służba w Polsce także dobiegła by do szczęśliwego końca, bez przygód i niepotrzebnych nerwów, gdyby nagle nie okazało się, jak mocno my i on różnimy się w poglądach na to co powinna zawierać nasza gazeta.
Jak wiadomo w każdej gazecie sprawy toczą się dobrze, aż do pierwszego kryzysu, czyli spadku sprzedaży. Wtedy rozpoczyna się gorączkowe poszukiwanie winnych, a zaraz po ich znalezieniu i ukaraniu – niekoniecznie dotkliwym, ale zawsze widowiskowym – rozpoczyna się szukanie rozwiązań i sposobów wyjścia z kryzysu.
Kiedy nagle, gdzieś około roku 97 okazało się, że sprzedaż naszego pisma, która stale wzrastała nagle poleciała w dół o kilka procent Wilhelm przestraszył się i zarządził naradę.
- To nie może tak być – powiedział po polsku. Były to jedyne polskie słowa, jakie padły z jego usta tamtego dnia. Później mówił już w swoim ojczystym języku. Okazało się, że to co Wilhelm akceptował do tej pory i nazywał nawet czasami „linią pisma” jest żałosną pomyłką, zboczeniem ze szlaku prowadzącego prosto do sukcesu, no i rzecz jasna należy to wszystko zmienić. Zapadła cisza, bo łatwo powiedzieć – zmienić – ale trudniej wymyślić, jak zmienić.
Oderwijmy się teraz na chwilę od osoby Wilhelma w białej koszuli i popatrzmy jak kolosalne różnice widać było wtedy pomiędzy tym, co za oczekiwania czytelniczek brał zespół redakcyjny, a tym co myślał o nich nasz Niemiec.
Zacznijmy jednak od scharakteryzowania pewnej właściwej jedynie dla Polaków maniery – inaczej tego nazwać nie potrafię – maniery, która nie obowiązuje już od dawna, a dla mnie od tamtej chwili kiedy Wilhelm wezwał wszystkich na naradę.
Otóż dawniej każdy obywatel Polski, który ukończył studia, obojętnie czy ukończył je samodzielnie, czy za pieniądze ojca, czy też dzięki jakimś innym, bardziej jeszcze malowniczym okolicznościom, czuł na sobie ciężar odpowiedzialności. Nie cały czas rzecz jasna, bo tego nie wytrzymałby nikt, nawet święty, ale momentami jedynie. Otóż kiedy taki wykształcony na uczelni wyższej Polak miał do czynienia z Polakami mniej wykształconymi starał się w jakiś sposób tych ludzi zainspirować. Nie mówię, że było to apostolstwo. Wszak można człowieka zainspirować ubliżając mu i poniżając go w oczach bliźnich. Można wytknąć mu brak wykształcenia i popisać się własnym i to także będzie dla upokarzanego w jakiś sposób inspirujące. Tak bywało, ale bywało także inaczej. Niektórzy spośród obdarowanych dyplomami rodaków traktowali swoich mniej oczytanych i obytych bliźnich z czułością i ciepłem. Wiedzieli bowiem ci wyedukowani, że mają do spełnienia misję, którą dziedziczą po poprzednich pokoleniach inteligencji. Nawet jeśli oni sami z inteligencji się nie wywodzili, to czuli z nią duchową łączność i w łączność ową wpisana była misja. Szczególnie zaś owo poczucie posłannictwa wobec bliźnich dotykało osoby pracujące w wysokonakładowej prasie, także tej kolorowej.
Pisano więc tam rozmaite wzruszające reportaże o nieszczęściach i sposobach radzenia sobie z nimi, udzielano porad i wskazówek życiowych, a także doradzano jak i co gotować, żeby mężowi smakowało. Wszystkie te treści produkowane były w oparciu o prawdziwych ekspertów, którzy podpierali dziennikarzy swoją wiedzą i dyplomami. Redakcja zaś odczuwała dumę z tego powodu, że nie publikuje bzdur wyssanych z palca, ale rzetelne artykuły o ważkich treściach, które co prawda trzeba przykrawać tak, by zadowoliły pana nucącego Di Strasse frei i Wilhelma, ale nawet po tych ustępstwach coś z tego posłannictwa w tych tekstach zostawało.
I tak było aż do owej pamiętnej narady. – Tak być nie może – powiedział Wilhelm po polsku, a zaraz potem dodał po niemiecku coś, co zrozumiałem piąte przez dziesiąte jedynie – nie możecie już więcej o tych naukowcach pisać. To niemożliwe, bo sprzedaż spada. Musimy mieć coś co ją podniesie - sensacje.
W tym miejscu Wilhelm uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się zbyt często, i dodał jeszcze – chodzi o sensację dla kobiet.
- To znaczy o co konkretnie? – ośmieliła się zapytać naczelna.
Wilhelm zamyślił się na chwilę, a potem powiedział – na przykład, na przykład…taki tekst o tym, że można powiększyć biust za pomocą hipnozy.
Zamarliśmy. Nie było wtedy pomiędzy nami jeszcze takiego gieroja, który napisałby tekst o powiększaniu biustu za pomocą hipnozy, podpisał go – nawet pseudonimem - i pozwolił wydrukować. To były niemożliwe rzeczy. Naczelna wiedziała o tym i zdając sobie sprawę z grozy sytuacji zapytała naszego Niemca wprost – kto taki tekst napisze?
Ja – huknął na to Wilhelm aż podskoczyły filiżanki na stoliku – ja go napiszę – dodał – a wy przetłumaczycie. Milczeliśmy. Nie wiem czy inni, ale ja zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że oto zaczyna się nowa epoka w dziejach. Może nie w dziejach świata, ale w dziejach naszych tutaj, lokalnych. W gazecie, która miała pół miliona nakładu – tak, tak, były takie nakłady kiedyś – puszczą, miast materiału o tym, jak wyciągać bezpiecznie woskowinę z uszu, jakaś wierutną bzdurę o powiększaniu cycków hipnozą. Zastanawiałem się jaka będzie reakcja czytelników.
Tekst ukazał się szybko. W dwa tygodnie po naradzie był już na kolumnach. Były to czasy kiedy w redakcjach nie było jeszcze Internetu i czytelnicy mogli jedynie słać do nas listy. Czynili to zresztą bez opamiętania i litości. Tekst Wilhelma okazał się hitem, podobał się szalenie, choć ja nie mogłem przebrnąć nawet przez pierwszy akapit.
Kiedy zobaczyłem te stosy listów do redakcji domagających się więcej takich wspaniałych artykułów, wiedziałem już czego będą oczekiwać od nas w nowej epoce. Pomyślałem też o tym, że trzeba się jakoś dostosować do tych nowych i jakże nie sprzyjających szaremu człowiekowi warunków.
Kiedy zaczęliśmy spełniać polecenia Wilhelma i linia pisma skręciła tam gdzie kazał, poprawiły się od razu wyniki sprzedaży. Wilhelm zaś został wkrótce awansowany i wyjechał do Niemiec. Na jego miejsce nie przyjechał już żaden Niemiec ani nawet Szwajcar. Wiedzieliśmy co mamy robić i robota szła, aby furczało. I idzie do dzisiaj. Ludzie to uwielbiają.
Inne tematy w dziale Rozmaitości