Mój drugi, niemiecki szef twierdził, wbrew plotkom, które robiły z niego pederastę, że ma w Botswanie wielką farmę, gdzie stoi wielki kolonialny dom, w którym mieszka jego żona i mały synek. Wierzyłem w to bardzo długo, choć za nic nie mogłem zrozumieć, jak to jest, że posiadacz tysięcy hektarów ziemi w Afryce użera się w Warszawie z jakimiś Polakami próbując nauczyć ich jak należy prowadzić wydawnictwo.
Filip, bo tak miał na imię, był człowiekiem sympatycznym, o powierzchowności rozradowanego słonia bez trąby, którego ktoś – nie wiedzieć czemu - ubrał we włoskie buty i taki sam krawat. Jego matecznikiem, miejscem z którego wyszedł i, jak to się obrazowo mówi u nas, miejscem z którego wyrastały mu nogi, był dział controllingu. Miało to wielki wpływ na naszą pracę. Nie chodzi bynajmniej o to, że Filip sam próbował wszystkiego dopilnować, o nie. Pilnowanie kogokolwiek nie leżało w jego naturze. Chodziło o coś innego. Filip nie kontrolował ludzi, bo go to brzydziło. Musiałby potem myśleć o sobie, jak o jakimś zimnym sukinsynu, albo w ogóle, jak o swołoczy.
On uwielbiał kontrolować procesy, które wdrażał w życie. Plany i koncepcje rodzące się w jego niemieckiej głowie miały przebiegać dokładnie tak, jak to sobie obmyślił. Był z tym spory kłopot i był to, niestety, wyłącznie mój kłopot.
Kiedy przyszedłem do firmy i zapoznano mnie z obowiązkami pomyślałem, że nie jest źle. Ludzie co prawda trochę dziwni i inni niż u poprzedniego Niemca, ale kultura pracy jakby wyższa i wszyscy traktują się nieco uprzejmiej. Dobrze to rokowało na przyszłość. Zespół, w którym miałem pracować był duży i wcale mnie to nie niepokoiło. Ciszyłem się nawet, bo Filip, nasz Niemiec, był zadowolony i podkreślał, że to on dobrał wszystkich pracowników. Mówił także o tym, że są wśród nich ambitni młodzi ludzie, którzy odbywają tu praktyki, że są to studenci biznesu czy jakiegoś innego marketingu i oni, by się podszkolić i zasłużyć, pracować będą za dwóch. Ludzie ci nie wyglądali ani lepiej, ani gorzej od tych których spotykałem w poprzedniej firmie, różnili się tylko tym, że – jak to w korporacji – chodzili w garniakach. Ode mnie tego nie wymagano. Ja, jako copywriter, miałem swobodę w doborze stroju, z której korzystałem skwapliwie.
Mieliśmy wyprodukować katalog książek. Duży, nie przesadnie ozdobny, taki który sprzeda mnóstwo tytułów. Plan wymyślił Filip. Główne założenie planu było takie, że książki w naszym katalogu przeznaczone są dla ludzi powyżej trzydziestego roku życia, z wykształceniem średnim lub niższym, mieszkających w miasteczkach do pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców i na wsi.
Kiedy mi o tym oznajmiono wszystko stało się jasne w jednej chwili. Oczywiste było, że jest już po mnie, że mój nowy Niemiec, choć robi jak najlepsze wrażenie, jest albo złodziejem pieniędzy swojego szefa, albo durniem, a w najlepszym razie człowiekiem słabo radzącym sobie z rozpoznawaniem okoliczności wśród których żyje. Doprawdy nie wiem dlaczego stamtąd nie uciekłem. Tak już jednak jest, że kiedy postawią przede mną jakąś ścianę walę w nią dopóki nie pęknie. Tak samo zrobiłem wtedy. Nie uciekłem.
Praca, którą zorganizował mój nowy Niemiec była podzielona w ten sposób, że wszyscy ci ludzie w krawatach, których wynagradzano pensjami, jak podejrzewam wyższymi niż moja, zajmowali się właściwie tylko jednym – organizowaniem mitingów, na których deliberowano, jak podnieść skuteczność pracy i zwiększyć efekty. Filip wpadał na te spotkania popatrzeć czy wszystko w porządku.
Zanim doszło do pierwszego mitingu zapoznano mnie z ofertą wydawnictwa, która miała znaleźć się w katalogu. Było tego tyle, że wypełniło sporej wielkości pokój. Kiedy zerknąłem na tytuły utwierdziłem się w przekonaniu, że powinienem uciekać. Były tam dzieła Różewicza, śpiewniki patriotyczne, poradniki seksualne i ogrodnicze, a także wspomnienie wojenne amerykańskich generałów i sporo sensacji, o której nikt nie słyszał. Pokazując mi to wszystko Filip uśmiechał się.
Musiałem, według niego przeczytać te książki i opisać je tak, by Polacy ze średnim wykształceniem z miasteczek i wsi zechcieli wydać na nie swoje pieniądze. – Nie ma sprawy – pomyślałem – przeczytam i opiszę. Filip był zadowolony, że trafił mu się taki niewymagający i niekonfliktowy pracownik. Nie wiadomo dlaczego jednak, zamiast rozmawiać o produkcji ze mną, na mnie bowiem spoczywał główny ciężar obowiązków, gadał o tym z tymi facetami w garniakach.
Jakby tego było mało nie dano mi przez pierwszy tydzień komputera, myśląc zapewne, że najpierw będę czytał, a dopiero później pisał. Siedziałem więc sobie i snułem niewesołe myśli na temat swojego przyszłego losu.
Niebawem okazało się, że prócz mnie ktoś jeszcze będzie pracował nad tym katalogiem. Chłopaki ze studia graficznego. Kiedy dowiedziałem, że studio to mieści się na drugim końcu miasta i ja będę tam musiał jeździć taksówkami, zbaraniałem. Dlaczego?! W poprzedniej firmie graficy siedzieli za szafą. Dlaczego nie można zatrudnić grafika na miejscu?! Zapytałem o to. Okazało się, że to Filip tak wszystko sprytnie obmyślił, żeby było taniej.
Kiedy w końcu postawili mi na biurku komputer i zabrałem się do roboty, okazało się, że jest tam jeszcze jeden człowiek rozumiejący nieprawdopodobny absurd w jakim tkwiliśmy. Był to facet wybierający książki do naszego katalogu. Był z tym człowiekiem jednak pewien kłopot. Taki mianowicie, że uważał on książkę za przedmiot ze sfery sacrum i do głowy nie przyszło mu, by to tego gównianego katalogu nawrzucać jakichś śmieci za pięć groszy. On chciał, żeby tam były księgi przemądre, które ubogacą czytelników. Stać się to miało za jego przyczyną. Nagrodę zaś za swoją chwalebną działalność odebrać miał on w niebie, po śmierci, od samego Pana Boga, a w najgorszym razie od świętego Piotra. No, a poza tym, to był całkiem sensowny, jeśli oczywiście brać za tło Filipa i pozostałych panów od marketingu, controllingu i innych –ingów.
Przynosili mi te książki, a ja je opisywałem nie czytając wcale, ponieważ było to fizycznie niemożliwe. Ludzie jednak są dziwni i spostrzegawczy przy tym. Nie minęło wiele czasu, kiedy zacząłem uchodzić za swego rodzaju fenomen. Przyszedł do mnie kiedyś nawet szef kadr i przyglądając mi się uważnie zapytał – czy pan te wszystkie książki na pewno czyta? Potwierdziłem ochoczo jego przypuszczenia, bo wydał mi się po tym pytaniu tak absolutnie pełnym idiotą, że nie chciałem szukać z nim zwady.
Zrobiłem ten katalog przed terminem razem z chłopakami ze studia graficznego. Filip, jego zastępca, zastępca tego zastępcy, a także kierownicy poszczególnych sekcji i ich asystenci oraz ludzie pomagającym tym asystentom, jak również specjalny, stworzony przez Filipa dział archiwizacji danych, dostali pochwały i premie. Mnie zaproszono na jakąś bibkę, gdzie wypiłem piwo w plastikowym kubku i zjadłem kiełbasę z rożna.
Potem zrobiłem jeszcze kolejny numer katalogu, a potem jeszcze jeden. Na tym się niestety skończyło, bo do firmy przyjechał jakiś siwy pan z Niemiec, nie słyszałem, by nucił coś pod nosem, i rzekł Filipowi w tajemnicy, że trzeba przemyśleć strategię tego katalogu. Tajemnica tej rozmowy wydała się natychmiast i co sprytniejsi zaczęli zwiewać gdzie tam mogli. Ja jednak zostałem. Nie wiem dlaczego, ale zostałem.
Tydzień później okazało się, ze pochodzący z małych miasteczek i wsi Polacy ze średnim i niższym wykształceniem nie chcą kupować opisywanych przeze mnie książek. Rozpoczęło się szukanie winnych. Znalazłem się na liście, jako jeden z pierwszych. Obok mnie było umieszczone nazwisko tego faceta, który zamawiał książki.
Z roboty jednak wylali wszystkich i nie była to decyzja Filipa tylko tego siwego pana, który pojawił się na moment w firmie.
Na koniec stało się coś dziwnego. Filip, jakby przejrzał na oczy. Wezwał mnie do siebie i powiedział, a po polsku mówił przepięknie i prawie bez akcentu – nauczył się tego w niemieckim wojsku, powiedział, że bardzo mi dziękuję za wszystko, co dla niego zrobiłem, że podziwia moje zaangażowanie. Powiedział także, że nie może mnie niestety pozostawić w firmie, bo likwiduje się katalog, przy którym mnie zatrudniono, a żaden z wygarnirowanych dyrektorów nie wyraził chęci, by zatrudnić mnie w swoim dziale. Jednak on – Filip – może coś dla mnie zrobić. Może przedłużyć mi umowę o jeden miesiąc, żebym miał czas na szukanie sobie nowej pracy. Mówiąc mi to wszystko wycierał pot z twarzy wielką, białą chusteczką.
Podziękowałem mu, nie wspominając, że miesiąc, o który przedłużył moją umowę to grudzień. W grudniu jak wiadomo nie szuka się pracy i nikt nikogo jeszcze na całym bożym świecie, wyjąwszy oczywiście kraje muzułmańskie i buddyjskie oraz Japonię, nie przyjął nikogo do pracy przed Bożym Narodzeniem, a o czytaniu CV to już nawet nie ma mowy.
Milczałem, bo cały czas próbowałem go rozgryźć. Z jednej strony wyglądało na to, że całe to przedsięwzięcie było ordynarnym przewaleniem budżetu, kiedy jednak patrzyłem na pocącego się z zawstydzenia Filipa, coś mówiło mi w środku, że trzeba go usprawiedliwić, że to nie żaden przekręt, bo przecież za dużo ludzi było w to zaangażowanych. Byli to w dodatku ludzie gadatliwi. Jeśli, zaś nie przekręt, to swojska i zupełnie nie niemiecka pierdołowatość połączona z ogłupiającą wiarą w potęgę organizacji. Jakby nie było od dawna wiadomo, że jeden może więcej niż trzech, a już na pewno więcej niż dziesięciu. No, bo cóż innego mogło wchodzić w grę?
Pod koniec grudnia, oczadziały od tych korporacyjnych oparów, pomyślałem, że przydały by mi się jakieś referencje. Już, już chciałem iść do Filipa, żeby mi je napisał, ale się powstrzymałem. Siadłem do komputerka i wystukałem sobie w kilka minut piękny list, w którym wynosiłem własną osobę pod niebiosa i chwaliłem się swoimi kompetencjami jak nie wiem czym. Wydrukowałem to, włożyłem do teczki i poszedłem do mojego Niemca.
Przeczytał, popatrzył na mnie z ulgą i niedowierzaniem jednocześnie, a potem powiedział – zapomniałeś o jednej rzeczy? Aż zajrzałem do tej kartki nie bacząc, że on trzyma ją przed swoim nosem. O czymż to mogłem zapomnieć?
- Zapomniałeś napisać o swoim zaangażowaniu w pracę – powiedział – potem zaś podpisał ten mój list i pożegnaliśmy się wylewając na siebie po kubełku obłudnych komplementów. Był to jednak niewielki kubełek.
Jakiś miesiąc później jego także zwolnili. Mówiło się, że wyjechał do Botswany, choć byli i tacy co upierali się, że to był jednak pederasta.
Inne tematy w dziale Rozmaitości