Zapomniałem napisać o szalenie ważnej dla budowy sprawie. O wybijaniu studni. Na naszej działce nie było wody i trzeba było ją odnaleźć. Z wodą zawsze są kłopoty. Mazowsze nie jest co prawda tak wysuszone jak Wielkopolska, a studnie tutejsze, takie zwykłe studnie z kręgów, nie są byt głębokie, to jednak z jakością wody bywa różnie
Ostrzegano nas, że woda z dużych głębokości bywa w naszej okolicy dużo gorsza niż ta powierzchniowa, której używali od dawien dawna okoliczni gospodarze. Jak to jednak bywa w przypadku wszystkich nowicjuszy, którzy wiedzą swoje i nikogo nie będą słuchać zlekceważyliśmy te ostrzeżenia i zaczęliśmy szukać studniarza. Nie było łatwo. Okazało się bowiem, że studniarzy w naszych okolicach nie ma w ogóle. Jedyny zaś, którego wynajmowali wszyscy mieszka, hen, hen daleko za szosą i umówić się z nim na jakikolwiek termin nie sposób.
Naiwnie sądziłem, że poszukiwanie wody na naszej działce będzie miało w sobie coś z misterium. Oto pojawi się różdżkarz i stąpając krok za krokiem wśród wysokich traw, płosząc motyle kołyszące się na kwiatach i denerwując trzmiele spijające nektar z dzwonków szukał będzie krystalicznie czystego źródła. Różdżkarza jednak nie było w naszej okolicy. A nawet jeśli byśmy go znaleźli to pewnie nie byłoby czasu na poszukiwanie wody, bo studnię trzeba było wybić bardzo szybko. Pojechaliśmy więc hen, hen za szosę do człowieka zajmującego się wierceniem studni.
Studniarz okazał się być energicznym, chorobliwie ruchliwym alkoholikiem o imieniu Władek. O jego pijaństwie piszę tak beztrosko ponieważ każdy z nas wie, jak rozpoznać polskiego pijaka – trzeba porównać kolor jego twarzy z kolorem twarzy innych osób, takich które piją mało lub wcale. Im różnica w barwie większa tym więcej wódki wlewa w siebie ten, co ma twarz barwy fioletowo sinej i ukryć się tego nie da, no i chyba nie ma takiej potrzeby. Tak też właśnie było z Władeczkiem. Był siny na gębie i gadał bez przerwy, obserwując nas małymi rozbieganymi oczkami. Włosów miał Władzio niewiele, a te które mu zostały przygładzał bez przerwy dłonią, jakby się bał, że podnosząc się do góry zepsują jego nienaganne emploi.
Za wybicie studni policzył sobie jak Cygan za matkę – 50 złotych od metra. Zgodziliśmy się, bo nie było wyjścia. Obiecał nam, ze zanim pojawi się na naszej działce, zadzwoni odpowiednio wcześnie, byśmy zdążyli tam także przyjechać. Mieliśmy wspólnie wybrać miejsce w którym Władek i jego ludzie wybiją źródło. Uwierzyliśmy mu, bo wydawał się człowiekiem zapracowanym i mimo wszystko uczciwym.
Na telefon od Władka czekaliśmy bardzo długo, czekaliśmy i czekali. Pewnego dnia jednak doczekaliśmy się. Jednak nic z tego co obiecywał nam Władek się nie spełniło. Nie było żadnego wcześniejszego umawiania terminu, nie było poszukiwania miejsca na źródło. Siedziałem w pracy zawalony papierami i gapiłem się w monitor kiedy zadzwonił telefon.
- No, dzień dobry, to ja Władek – powiedziała słuchawka – jestem tu u pana na działce. W którym miejscu mam bić te studnię?
Krew mnie zalała, ale nic nie powiedziałem, bo bałem się, że Władek zwinie swoje świdry, każe ludziom wskakiwać na pakę i odjedzie w siną dal. Próbowałem, na ile to oczywiście możliwe wytłumaczyć mu gdzie ma wbić ten swój sprzęt, żeby było jak najlepiej i jak najwygodniej podłączyć później wodę do domu. Nie zastanawiałem się na jakiej głębokości Władek znajdzie wodę, bo pamiętałem, że u sąsiadów źródła odnajdywano zwykle na jakichś dwudziestu lub dwudziestu pięciu metrach. Myślałem, że u nas będzie tak samo. Nie mogłem jednak przypilnować Władka, który mógł mi przecież powiedzieć cokolwiek, liczyłem jednak na jego elementarną uczciwość.
Kilka godzin po moich wyjaśnieniach Władek zadzwonił ponownie. – O, panie, ciężko było – powiedział - bardzo ciężko było, woda na czterdziestu dwóch metrach się pokazała dopiero. Właśnie sprzęt zwijamy.
Policzyłem szybko ile będę musiał zapłacić Władkowi za odnalezienie wody na głębokości czterdziestu dwóch metrów i posmutniałem. Pomyślałem jednak, że nie ma się co zamartwiać, najważniejsze, żeby była woda na działce.
Kiedy zamontowaliśmy hydrofor doczepiając go do pozostawionej przez Władka rury, kiedy podłączyliśmy to urządzenie do prądu, kiedy zaterkotał wesoło, woda rzeczywiście trysnęła z kraniku. Była ohydna w smaku, a kiedy wymieszało się ją z jakimś sokiem, obojętnie jakim mieszanina ta nabierała brudnofioletowej barwy. Mieliśmy tę wodę od razu zawieźć do przebadania, ale zapomnieliśmy i w końcu nie zrobiliśmy tego nigdy. Dzisiaj myślę, że postąpiliśmy słusznie.
Z wodą było tak, jak mówili zasiedzieli tu od dawna ludzie. Ta z głębiny była niesmaczna i pełna żelaza. Pozostawiała osad na kubkach. W ogóle w naszych okolicach jest mnóstwo rudy darniowej i wszystko co wykopuje się z ziemi ma rudawy lub brązowy kolor. Woda więc nie może być smaczna. Ponoć w starożytności istniało tu ogromne zagłębie wydobywcze, w którym produkowano żelazo i gotowe ostrza służące do wyrobu mieczy. Sprzedawano te miecze barbarzyńskim plemionom ruszającym na Rzym. Tak przynajmniej twierdzą specjaliści. Pozostałością po starożytnych metalurgach są odkopywane co jakiś czas dymarki.
Ludzie, którzy rozpoczynają budowę modlą się, żeby nie trafić na taką dymarkę na swojej działce, jeśli bowiem zdarzy się coś takiego, zamiast budowy na działce rozpoczyna się festiwal archeologiczny, który jest oczywiście wspaniałą imprezą i ma wielkie znaczenie dla nauki, ale nieco opóźnia powstanie domu. Tak więc, ludzie odnajdujący na swoim terenie starożytne piece hutnicze nie mówią o tym nikomu i kontynuują budowę.
Archeologowie zresztą odnaleźli już tyle tych dymarek, że o wytapianiu żelaza z rudy darniowej wiedzą już chyba wszystko. Dymarki były bowiem budowane standardowo i wszystkie wyglądają tak samo. Po opisaniu zaś ich i sfotografowaniu archeologowie niszczą je i można już w tym miejscu, gdzie stała pamiętająca cesarza Trajana dymarka budować sobie garaż.
Na naszej działce nie było na szczęście żadnym zabytków barbarzyńskiego hutnictwa. Nie zmieniało to jednak faktu, że wodę mieliśmy okropną. Używaliśmy jej wyłącznie do mycia się i płukania naczyń. Wodę do picia woziliśmy w pięciolitrowych bańkach z ujęć ulicznych w mieście.
Kiedy przyszło do rozliczania się z Władkiem zwróciłem mu uwagę na to, że nasza studnia jest trochę zbyt głęboka, biorąc pod uwagę studnie sąsiadów. Powiedział, że tak to już jest z tą wodą i dodał, że powinienem się cieszyć, ponieważ ci którzy czerpią wodę z płytszych ujęć mają tak niskie ciśnienie, że nie mogą się porządnie umyć. Zapłaciłem mu więc i poszedłem cieszyć się wodą płynącą pod dużym ciśnieniem z głębokości czterdziestu dwóch metrów.
Z Władkiem zetknęliśmy się jeszcze raz. Zajechaliśmy pewnego dnia na działkę i zobaczyliśmy, że z naszej skrzynki z prądem wystaje gruby, jak kciuk kabel. Przewód ten ciągnął się na długości ponad stu metrów, a na jego końcu znajdował się Władeczek, który wesoło machał do nas rękami. Okazało się, że wybijał studnie na działce sąsiadów, gdzie nie było jeszcze prądu.
- Pomyślałem – tłumaczył się – że państwo to tacy wspaniali ludzie jesteście i pożyczę od was ten prąd, a sąsiedzi przecież zwrócą, prawda?
Wkurzył mnie porządnie nazywając nas „wspaniałymi ludźmi”, bo oznaczało to, że uważa mnie i Lucynę na dwójkę głupich Jasiów, którym można bezkarnie podbierać prąd nie zawiadomiwszy ich nawet o tym telefonicznie. Nakrzyczałem więc na niego, tak srogo, jak tylko w tamtym czasie potrafiłem i pozwoliłem mu dalej korzystać z naszego prądu. Po wybiciu studni u sąsiadów Władek odjechał i nigdy już więcej go nie widziałem.
CDN
Inne tematy w dziale Rozmaitości