coryllus coryllus
346
BLOG

Dzieci peerelu. Bóg i mamona.

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 7

Za największe nieszczęście naszego dzieciństwa uważaliśmy coniedzielne wyprawy do kościoła na mszę świętą dla dzieci. Było to raczej wyjątkowe, bo inne dzieci w naszym mieście chodziły do kościoła chętnie i zawsze stały przed ołtarzem. Z nami było inaczej. Brało się to stąd, że mieszkaliśmy najdalej od jedynej wtedy świątyni na rozległym bardzo terenie, brało się to także z tego, że nasza okolica dostarczała nam w niedzielnych godzinach przedpołudniowych, szczególnie latem, atrakcji z którymi, nie mogło konkurować głoszone przez księdza proboszcza Słowo Boże. Bieganie po łąkach, taplanie się w błocie i łażenie po drzewach w lesie było dla nas stokroć ważniejsze i ciekawsze. 

Inne dzieci, te które mieszkały w mieście traktowały wyprawę na mszę, jak ekskluzywną rozrywkę, która pozwala im co niedzielę opuścić mieszkanie w bloku, brudne podwórko lub piaskownicę z placem zabaw i przejść się w wiosennym słońcu do kościoła, który był wtedy niewielki drewniany i miał bardzo ciekawy (doceniłem to o latach) wystrój. Tych dzieci nikt nie zachęcał do chodzenia na mszę. Nas zaś trzeba było tam wyganiać.
 
Zupełnie inaczej było z lekcjami religii, które dobywały się w wynajmowanych salkach katechetycznych. Tak się jakoś składało, że najłatwiej było zawsze wynająć salkę na naszej ulicy, w jakiejś rozlatującej się chałupce, która pamiętała miłościwie panującego naszym dziadkom i pradziadkom Mikołaja II cara Wszechrusi. Zbieraliśmy się tam chętnie, bo do domu mieliśmy bardzo blisko i słuchaliśmy co ma nam do powiedzenia pani katechetka, która uczyła nas w pierwszych klasach podstawówki. Potem religię prowadził ksiądz, starszy i anielsko usposobiony człowiek, który w przeciwieństwie do pań katechetek nigdy nie podniósł na nas głosu i nigdy nikogo nie uderzył.
 
Nasi rodzice wkładali mnóstwo wysiłku w to, by przekonać nas do uczestniczenia we mszy świętej. Skutkowało zaś tylko jedno – kategoryczny rozkaz i wciśnięte do ręki pięć złotych z napomnieniem, by koniecznie wrzucić to na tacę. Ja chodziłem do kościoła zawsze w towarzystwie starszej siostry. Była to osoba krnąbrna, która od wczesnych lat potrafiła upierać się przy swoim zdaniu. Nie rozumiałem tego, ponieważ będąc chłopcem łagodnego usposobienia, chciałem tylko, by wszyscy dookoła byli podobni do mnie, by śmiali się wesoło i nie wszczynali awantur. Polecenia zaś rodziców, szczególnie mamy traktowałem bardzo serio. Jako osoba, której można było zaufać – w przeciwieństwie do mojej siostry – dostawałem zawsze do ręki dziesięć złotych. Ona zaś tylko pięć, choć była starsza.
 
Przez całą drogę do kościoła, a było to aż trzy kilometry, moja starsza siostra marudziła bym oddał je te dziesięć złotych, bo co mi zależy. Ona nie wrzuci swoich pieniędzy na tacę, a ja wrzucę pięć złotych. Ksiądz będzie szczęśliwy, a ona stanie się posiadaczką niezbędnych kapitałów, które pozwolą jej kupić sobie w szkolnym sklepiku jakąś bzdurę, której akurat potrzebowała. Zgodziłem się na ten układ raz jedynie. Miałem potem tak potworne wyrzuty sumienia, że nie mogłem spać. Bałem się, że w jakiś tajemniczy sposób dowiedzą się o tym rodzice, że zostanę ukarany, w końcu, że siostra się wygada. Bałem się odpowiedzialności za swój niegodziwy czyn. To było okropne.
 
W tamtych czasach kościół toczył beznadziejną, znaczoną serią klęsk, wojnę propagandową z państwem. W naszym mieście tak to wyglądało, bo siły propaństwowe miały tam miażdżącą przewagę. Wszystko co odbywało się w szkole, różne uroczystości, akademie ku czci, zabawy, wieczorki i występy było przygotowane przez nasze nauczycielki tak perfekcyjnie i tak bezwzględnie doskonale formalnie, że nie mogło z tym konkurować nic. Po prostu nic. Kiedy dziś myślę o naszych przedstawieniach, o tych wszystkich rozśpiewanych dziewczynkach w białych bluzeczkach i dziarsko tańczących chłopcach wydaje mi się, że nawet profesjonalnie zajmujące się estradą grupy dziecięce miały z nami –amatorami niewielkie szanse w tamtych czasach. Dbano o wszystko. Próby ciągnęły się tygodniami, byliśmy przebierani w kostiumy i starannie selekcjonowani jeśli chodzi o wygląd. Ja na przykład przestałem występować w tych szkolnych przedstawieniach dopiero gdzieś koło trzynastego roku życia, kiedy wyglądałem już jak wyciągnięty na brzeg szkielet długiej ryby z, nie wiedzieć czemu, żywą ciągle i bez przerwy gadającą głową. Nie nadawałem się już na estradę, bo psułbym przedstawienie swoim komicznym wyglądem. Ci jednak, którzy śpiewali piosenki o mieście Ulianowsk, w którym urodził się Lenin i deklamowali wiersze o sercu suchym, jak orzeszek, wyglądali wprost przepięknie. Wszyscy patrzyli na to z zachwytem i klaskali.
 
Kościół nie miał wobec tych erupcji talentu i dyscypliny, co pokazać. Odbywały się jakieś szopki przygotowywane naprędce przez nie rozumiejące czym jest sztuka i estrada panie katechetki, ktoś mówił jakiś wierszyk i tyle. Poza tym w kościele dominował nepotyzm. Dzieci rodziców mieszkających bliżej świątyni i siłą rzeczy znających księży były faworyzowane. Ja, choć jako dziecko, byłem idealnym kandydatem do wszelkich przedstawień, świeckich i kościelnych, nie wziąłem w takiej, na przykład, szopce udziału nigdy. Byli tam za to zawsze bracia K. osobnicy o gębach kostropatych i krzywych, a mimo to angażowani do występów. Wszystko przez to, że służyli do mszy i mieli bardzo blisko na plebanię.
 
Tak więc szkoła wydawała mi się instytucją bardziej demokratyczną i taką, która miała po prostu ciekawszą ofertę. Występy mnie męczyły, to prawda, no i musiałem zostawać po lekcjach, żeby uczestniczyć w próbach, ale było to i tak lepsze niż gdybym musiał biegać na próby trzy kilometry do kościoła.
 
Kiedy wydawało się, że nie ma już żadnej poza batem, siły, która skłoniłaby dzieci z naszych okolic do uczestnictwa w życiu religijnym zdarzyła się rzecz niezwykłą. Oto przybył dnia pewnego do naszego miasta jakiś dziwny ksiądz. Przybył gdzieś z odległych krain, ze wschodu może, a może z samego Krakowa. Choć niektórzy mówili, że przyjechał po prostu pociągiem z Lublina. Nie pamiętam czy kapłan ów przyjechał po to, by na stałe pozostać w naszej parafii, czy może były to rekolekcje i on był misjonarzem. Nie jest to istotne. Ważne jest co innego. Jego wystąpienia przed zgromadzonym ludem różniły się zasadniczo od zwyczajowego dziamdziania proboszcza. Był to człowiek twardy i konkretny. Miał także silną świadomość przewagi, jaką daje mu fakt iż jest kapłanem przebranym w dziwne i różniące się od odzienia wiernych szaty. Świadom był także tego, jak wielką przewagę daje mu to, że stoi samotnie na podwyższeniu, a za plecami ma ołtarza liczący sobie dwieście z okładem lat, w którym skrywa się prawdziwe ciało i krew Pana. Był to także jedyny kapłan, który wygłaszał kazania z ambony, nie korzystając z dobrodziejstwa nowoczesnej techniki, z tych wszystkich mikrofonów, kabli i innego śmiecia, mącącego przekaz. Wiedział także ksiądz ów jak bezwzględnie i skutecznie wszystkie swoje przewagi wykorzystać.
 
Nie byłem na tej mszy akurat, bo się rozchorowałem, całe miasto jednak huczało od plotek. Nikt nie mówił o tym co nowy ksiądz powiedział w kazaniu, choć musiało być to coś niezwykłego, bo człowiek ten przeważnie mówił rzeczy niezwykłe. Wszyscy opowiadali sobie co zrobił. I było to dla wielu nie do zaakceptowania.
 
Tamtego niedzielnego przedpołudnia, nowy kapłan pokazał wprost, gdzie we współczesnym nam świecie skrywa się zło. Ku zaskoczeniu wiernych wyniósł na ambonę pudło po telewizorze z napisem „Unitra” oraz niewielką siekierkę służącą do okrzesywania gałęzi. Przez cały czas trwania jego przemowy wszyscy stojący pod amboną aż trzęśli się z ciekawości po co księdzu pudło i siekierka. Słuchali przy tym tak zawzięcie, jak nigdy dotąd licząc zapewne na to, że w trakcie kazania padnie jakieś wyjaśnienie. Nie padło. Napięcie sięgnęło zenitu, ale ksiądz przerwał je. Ustawił przed sobą to cholerne pudło i jął walić w nie siekierką z takim rozmachem, że o mało nie porąbał ambony. Ludzie stali i patrzyli. Nie mogli uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że po latach ględzenia, mruczenia do mikrofonu i sprzedawania różnych głodnych kawałków, jakiś ksiądz zdobył się na coś takiego. Rzecz jasna wszyscy wyszli z kościoła oburzeni, wszyscy głośno gadali, jakie to straszne, jaki prymitywny jest ksiądz, który to zrobił, jak beznadziejnie i co gorsza, niekulturalnie się zachował. Więcej – mówili o tym, jaki to wstyd dla parafii i jak niepoważnie zostali potraktowani - oni dorośli ludzie, którzy wszystko już zrozumieli i pojęli na czym polega życie. Gadali i gadali. Tydzień później w kościele były jednak tłumy. Nie wiem czy liczyli na to, że ksiądz znów coś porąbie, czy przyszli po prostu posłuchać. My, dzieci także tam przyszliśmy. Nie wydarzyło się jednak nic niezwykłego. Było normalne kazanie, jak zwykle i normalna msza.
 
Nie poznałem nigdy tego księdza, ale myślę często o tamtych wypadkach, kiedy odnajduję w sieci jakieś newsy o tym, jak to w kościołach wygłasza się coraz głupsze i bardziej oderwane od życia kazania. Myślę o tym naszym proboszczu, który nie potrafił dopilnować przygotowania żadnego porządnego przedstawienia, o dzieciach, którym nudziło się w świątyni i o tym jednym, jedynym księdzu, któremu jakże skromnymi środkami udało się stworzyć przekaz o takiej mocy, że klękajcie wszystkie tefałeny i polsaty. A pan panie Tymochowicz wracaj pan do szkoły.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Rozmaitości