Do poczytania na sobotę i niedzielę, bo muszę sobie zrobić przerwę. Może we wtorek coś wrzucę.
Ludzie, którzy o nim opowiadali wyglądali tak, jakby nie mieli żalu o te miliony, które im zabrał. Przeżyli w końcu coś niezwykłego, byli przez niego traktowani, jak ktoś wyjątkowy i ważny. To miało znaczenie w brudnawej rzeczywistości środkowego komunizmu. Opowiadali, jak ich oszukano i śmiali się, byli szczęśliwi.
Dla urodzonego w 1935 roku rzeszowianina Czesława Śliwy życie w PRL było zdecydowanie zbyt nudne. Śliwa uwielbiał mistyfikacje i bawił się nimi. Dość szybko wpadł na pomysł, że mogą mu one przynosić spore dochody. Na zdjęciu ślubnym z 1958 roku widzimy Czesława Śliwę przebranego w jakiś dziwny mundur, do którego nie miał prawa, ale który sobie założył, żeby lepiej wyglądać. Śliwa prezentuje się na fotografiach zupełnie nieźle, dopiero kiedy widzimy go na taśmie filmowej, kiedy otwiera usta i zaczyna mówić z charakterystycznym dla rozmaitych kombinatorów „bajerkiem” czujemy, że coś jest nie tak. Śliwa brał ludzi na inteligencję, nie miał dobrego wykształcenia, zaledwie niepełne średnie, ale doskonale wyczuwał co się ludziom podoba, a co ich zniechęca. Doskonale wiedział, że całe społeczeństwo Polski Ludowej marzy tylko o jednym – być na zachodzie w lepszym towarzystwie i mieć poczucie przynależności do elity. Śliwa postanowił dostarczać ludziom takich właśnie wrażeń. Pomagała mu w tych charyzma i coś co sam nazwał wyrobieniem aktorskim. Kiedy na niego patrzymy chce nam się śmiać, bo Czesław Śliwa to tandeciarz tylko trochę lepszy od tych co oszukiwali grając w trzy karty na bazarze Różyckiego. A jednak w czasie zaledwie stu dni wyłudził ponad sto milionów złotych, co na tamte czasy było sumą niebagatelną. Zanim jednak do tego doszło Czesław Śliwa został aresztowany za różne drobniejsze oszustwa na siedem lat więzienia. Początkowo pracował, jako krojczy w Bytomskim zakładzie krawieckim, nikt nie miał pojęcia, że skromny pracownik z hali produkcyjnej jest jednocześnie genialnym fałszerzem. Dzięki podrobionym przez siebie papierom zamieniał się w górniczego eksperta, racjonalizatora i producentem odzieży. Z łatwością podrabiał dokumenty tożsamości, oficjalne druki i pieczęcie. Swoją tożsamość zmieniał kilkakrotnie i szalenie mu się to podobało.
Na wolności Śliwa znalazł się w 1967 roku. Wtedy w jego głowie narodził się plan który zapewne wydał mu się genialny – założyć prywatną placówkę dyplomatyczną. Śliwa był mężczyzną drobnym, o łagodnym uśmiechu, urodził się w rodzinie rzymsko-katolickiej, ale po lekkim retuszu brwi zapuszczeniu charakterystycznej brody mógł być śmiało uznany za Żyda. Śliwa wiedział o tym i wykorzystał to w swoim misternym przedsięwzięciu. Zmienił sobie nazwisko, od 1969 roku nazywał się Jacek Ben Silberstein, był Żydem cudem uratowanym z wojennej pożogi, który mieszka teraz za granicą, w Austrii, a ostatnio został delegowany przez rząd swojej nowej ojczyzny do Polski po to by poprowadzić konsulat. Na swoją siedzibę wybrał Wrocław. Jak każdy normalny dyplomata Śliwa złożył w Warszawie w siedzibie Rady Państwa, listy uwierzytelniające, które sam wyprodukował. Odwiedził Urząd Rady Ministrów, gdzie był przyjmowany z honorami i wizytował urzędy administracji terenowej i jak na dyplomatę przystało organizował wytworne bankiety dla oficjeli.
Właściwie nie było osoby, która oparła by się systemowi Śliwy. Do swoich ofiar wysyłał on specjalnie drukowane zaproszenia z własnym odręcznym podpisem, gdzie czarno na białym stało, że taki to a taki Kowalski Jan czy ktoś inny zaproszony jest do na raut do konsula generalnego Austrii. W kraju, gdzie kupienie pralki było przedsięwzięciem zaliczanym do kategorii cudów, nikt nie mógł się temu oprzeć. Każdy kto dostał takie zaproszenie był już właściwie kupiony i ogłupiony, Śliwa nie musiał robić nic więcej. Pokazywał się tylko na wspomnianych rautach i zgięty wpół przed gośćmi sypał frazesami w języku mającym udawać polski przesączony przez żydowskie pochodzenie i wieloletnią emigrację w Austrii. Śliwa vel Silberstein wystawiał potem zaproszonym gościom, jakieś papiery konsularne opiewające na niewiadomo co, jakieś austriackie wizy, wszystko na podrobionych blankietach opieczętowane fałszywymi stemplami. Wymyślał niestworzone rzeczy, które ludzie łykali, jak przysłowiowa małpa przysłowiowy kit. Jednemu z zaproszonych gości powiedział na przykład, że w Wiedniu, gdzie mieszka, są bloki wysokie na 100 pięter, a on sam mieszka na 95 piętrze. Facet był tego pewny, że zakładał się z ludźmi, którzy regularnie do Wiednia jeździli i wiedzieli, że w stolicy Austrii nie ma tak wysokiej zabudowy. Przecież nie mógł
zwątpić w słowa konsula generalnego. Za wystawianie lewych, austriackich dokumentów Śliwa-Silberstein pobierał oczywiście sowite opłaty. Jego ofiarami byli przeważnie urzędnicy lokalnego aparatu partyjnego i tak zwani „ludzie z forsą” czyli śmietanka towarzyska.
Konsul miał jeszcze dodatkowe dochody w postaci pieniędzy wpłacanych na jego ręce przez osoby, które rzekomo ukrywały go w czasie wojny. Mechanizm był prosty, najłatwiej wytłumaczyć go na przykładzie rodziny Dudzińskich. Józef Dudziński rzeczywiście pomagał Żydom w czasie wojny, a jego syn Sylwester był taksówkarzem. Śliwa upatrzył ich sobie, bo wiedział o tym, że Sylwester to człowiek obrotny posiadający sporą gotówkę. Do niego najpierw zgłosił się konsul. Na początku udał, że myli go z ojcem, była tak wzruszony cudownym odnalezieniem swego wybawcy. Kiedy zobaczył się ze starym Dudzińskim, któremu syn zdążył już wszystko opowiedzieć obaj panowie padli sobie w objęcia. Józef Dudziński od razu rozpoznał Jacka Ben Silbersteina, którego ocalił przed nazistowską kulą, rozpłakał się i nie można go było uspokoić. Wzruszenie tego poczciwego człowieka sięgnęło zenitu kiedy dowiedział się, że konsul ma dla niego 90 tysięcy dolarów, które spoczywają bezpiecznie na osobistym koncie dyplomaty. Trzeba było teraz pojechać do notariusza i szybciutko sporządzić akt darowizny. Pośpiech był konieczny ponieważ konsul wyjeżdżał za granicę w jakichś nie cierpiących zwłoki sprawach. Po dopełnieniu formalności okazało się, że konsul musi wyjechać do Katowic gdzie spoczywa jego bagaż i rzeczy osobiste, między innymi 375 książek, które wywozi ze sobą do Austrii. Był tak zabiegany, że nie miał przy sobie pieniędzy koniecznych na opłacenie cła na granicy. Sylwester Dudziński nie namyślając się długo wyjął z za pazuchy 12 tysięcy i dał je konsulowi. Potem dał mu jeszcze 9 tysięcy, a potem jeszcze 38, bo bagaż Silbersteina był duży i cło zań musiało być ogromne. Później konsul potrzebował jeszcze 12 tysięcy, później 10, potem było dwa razy po 5 tysięcy, potem 2 tysiące, potem Dudzińskiemu kończyły się oszczędności i dawał Śliwie to co zarobił w ciągu dnia jeżdżąc taksówką. Najpierw 500 złotych, potem drugie 500. Potem 300, bo konsul zachorował i potrzebował na lekarza. Potem obydwaj panowie pożegnali się w uściskach i konsul odjechał zapewniając, że 90 tysięcy dolarów powinno lada moment wpłynąć na konto Jozefa Dudzińskiego. Uspokojony Sylwester wrócił do domu i przez dwa tygodnie oczekiwał na pieniądze codziennie sprawdzając w skrzynce na listy czy nie przyszło potwierdzenie z banku. Po dwóch miesiącach Dudziński przeczytał w „Życiu Warszawy” kim w rzeczywistości był konsul generalny Austrii Jacek Ben Silberstein. Podobnych przypadków było jeszcze kilka.
Towarzyskie życie konsula byłoby niepełne gdyby u jego boku zabrakło kobiety. Konsul poznał Ninę przypadkiem, była pulchną, wyższą od niego blondynką. Zabrał ją na jakieś przyjęcie i publicznie w najmniej oczekiwanym momencie oświadczył się jej. Powiedzieć, że wszyscy zgłupieli, to bledziuchny eufemizm. Panna Nina zapłoniła się niczym pole maków i szepnęła cichutkie „tak”. Potem były wspólne wyjazdy, wspólne reprezentowanie Austrii, rauty, bale, spotkania, noce w hotelach i pensjonatach. Do ślubu oczywiście nie doszło, ale co się dziewczyna wybawiła i użyła to jej.
Nikt z ludzi oszukanych przez Śliwę nie mógł uwierzyć, że wszystko w czym uczestniczył było kłamstwem. Przecież to było takie piękne. Sam Śliwa oczywiście przyznał się do wszystkiego i w czasie procesu zachowywał się, jak pogodny i pogodzony z losem wariat. Mówił, że gdyby nie zły i ponury system w którym ludzie musieli żyć nikt nie dałby się nabrać na takie numery. Ludzie złaknieni czegoś wyjątkowego, złaknieni prawdziwych pieniędzy i wielkiego świata, kupili to co miał do zaoferowania Śliwa bez zastanowienia.
W latach 90 tych wyprodukowano film na kanwie losów Czesława Śliwy, główną rolę zagrał Piotr Fronczewski, a jego partnerką była Maria Pakulnis. Film nie zdobył wielkiej popularności, pierwowzór – Czesław Śliwa – mimo, że wyglądał dużo gorzej i mniej przekonywującą od Fronczewskiego potrafił sprzedać się o wiele lepiej.
Inne tematy w dziale Kultura