Powyższe zdanie to znane w pewnych okolicach przysłowie używane w chwilach kiedy chcemy scharakteryzować wyjątkowe wprost frajerstwo, jakąś paranoiczną wręcz wiarę, że stanie się coś, co stać się po prostu nie może. Użyłem tego zwrotu nie po to, by epatować wulgaryzmem, obsceną czy czymś podobnym, zrobiłem to po to, by to malownicze i jakże treściwe powiedzonko wydobyć z języka potocznego i wprowadzić do publicystyki. Mam nadzieję, że to zrozumiecie.
Pisałem wczoraj rano o redaktorze Mazurku, który wyraził się o blogerach krytykujących prezydenta Komorowskiego per „blogerska tłuszcza”. Umieściłem tekst w salonie, ale nasz kolega Azrael słusznie zarzucił mi niedoinformowanie, pomijam formę w jakiej to zrobił, ale uwaga była jak najbardziej na miejscu. Tekst zdjąłem, bo miał poważną wadę. Dziś jednak postanowiłem go poprawić nieco, a to za sprawą dwóch tekstów, które ukazały się rana w salonie. Jeden z nich napisał Ewaryst Fedorowicz, drugi zaś Igor Janke. Ewaryst w słowach wielce politycznych i „ogródkowych” zarzucił panu Mazurkowi, że pisząc on swoją notkę dawał do zrozumienia zwycięzcom, że gotów jest na rozmaite koncesje wobec nich. No nie wiem, wobec tego co napisał Azrael, to znaczy wobec rezygnacji ze współpracy z tygodnikiem Wprost urasta pan Mazurek do roli herosa jakiegoś, a na pewno okazuje się być człowiekiem o sztywnym kręgosłupie. Po cóż więc ta tłuszcza? Mania prześladowcza twierdzi, że Mazurek się napił i tak mu się machnęło. Może być, ale jak wytrzeźwiał mógł poprawić. Mógł? Nie poprawił.
Mamy więc z jednej strony tłuszczę, a z drugiej nowego prezydenta. Mamy konflikt dotyczący sprawy ważnej czyli okazywania szacunku władzy. Czy drwiny z prezydenta przystoją kulturalnemu człowiekowi czy nie? Kulturalne drwiny pewnie tak, ale czy tego można wymagać od tłuszczy? Konflikt ten opisywany jest tu u nas zwykle w ten sposób; szacunek dla urzędu, pogarda lub w najlepszym razie dużo wątpliwości co do osoby.
Chciałem tylko przypomnieć, że kiedy żył Lech Kaczyński nikt nie oddzielał jego osoby od urzędu. Dziś taki rozdział jest wymagany, a Monika Olejnik powiedziała ponoć, że obecny prezydent jest atakowany przez publicystów internetowych znacznie bardziej niż jego poprzednik był atakowany przez mainstream. Porównać tego, my tutaj nijak nie możemy. Może to jednak zrobić pani Monika, która zestawi kilka wypowiedzi krytykujących Komorowskiego z kilkoma nieprzychylnymi Kaczyńskiemu i wyjdzie jej czarno na białym kto ma rację. Oczywiście ona.
O co w tym wszystkim chodzi tak naprawdę. O nową narrację, jak przypuszczam. Tak to już bowiem w życiu bywa, że kiedy ścierają się dwie wrogie potęgi, a jedna z nich odnosi sukces spychając drugą do defensywy, pojawiają się wśród zwolenników tej zepchniętej siły ludzie puszczający oko do zwycięzców. To do nich odnosi się właśnie tytuł niniejszej notki. No, prawie, bo im się nic nie obiecuje. Oni sami sobie czynią obietnice, a potem robią wielkie oczy i szeroko otwierają usta kiedy obietnice te się nie spełniają. Nie jest bowiem prosto przejść z obozu zwyciężonych do zwycięzców, a jeśli już się to dokonuje, koszta są straszne i dla człowieka mającego spłaconą hipotekę, jak na przykład ja, zupełnie nie do zaakceptowania. No, ale każdy lubi co innego.
Pamiętam jak w 2005 roku zaproponowałem pewnej branżowej gazecie wywiad z Bronisławem Komorowskim. Sekretarz redakcji, który w redakcji owej trzymał wszystkie sznurki w rękach i decydował co idzie a co nie idzie na kolumny popatrzył na mnie krzywo i powiedział – panie, ale to jest facet, który gada do podłogi, no i oni właśnie przegrali wybory. Po co mi taki wywiad?
Nie udało mi się więc zarobić na Komorowskim, a szkoda, bo ciekawe jakbym dziś patrzył na niego z perspektywy tamtej nie przeprowadzonej nigdy rozmowy. Nie miałem jakiejś szczególnej ochoty na tę rozmowę, ale Komorowski był stosunkowo blisko i łatwo można się było z nim skomunikować. No, ale….Po co?
Branżowa gazeta, której złożyłem tę propozycję była i jest nadal gazetą bardzo poważną, bo i branża która ją finansuje należy do najpoważniejszych w kraju, ale mimo to nie chcieli wywiadu z przegranym politykiem, którego dosunięto na dalszy plan.
Minęło pięć lat i oto „facet, który gada do podłogi” został prezydentem naszego kraju i już podejmuje ważkie decyzje dotyczące mediów, w dodatku decyzje te nie korespondują ponoć z planami i zamiarami jego partyjnych kolegów. Czyżby oni też hołubili w sercach jakieś obietnice, które złożył im prezydent elekt? To chyba niemożliwe? Tacy dojrzali politycznie ludzie i tak się dali nabrać? No skoro oni, to co dopiero taki Mazurek.
Pan Mazurek nie jest jak przypuszczam ostatnim tak kokieteryjnie nastawionym prawicowym fighterem, wkrótce pojawią się kolejni. Dla nich także blogerzy będą największym zagrożeniem i od polemiki z blogerami zaczną oni delikatną przebudową swoich poglądów. Od czegoś ci bloegrzy w końcu są. A wszyscy przecież wiemy, że nie od tego, by ich promować i czytać, tylko do tego by za ich pomocą promować siebie i zwracać uwagę na swoje teksty, a niechby i nawet były słabe. Bloger bowiem dziś jest, a jutro go nie ma, a publicysta z ugruntowanym dorobkiem, nazwiskiem i twarzą to instytucja nie do zniszczenia. Tak więc nie mogą publicyści po żadnych wyborach, szczególnie przegranych, podejmować żadnych pochopnych decyzji, a jedynie właściwe i przemyślane.
Napiszę teraz słów kilka o tak zwanej jedności prawicy oraz o słabości środowisk prawicowych. Międli się ten temat często i zwykle bez żadnych sensownych wniosków. Zamiast nich mamy hasła o jedności, zgodzie oraz ostrzeżenia, że niezgoda i brak jedności będą wykorzystywane przez przeciwnika. Pozwolę sobie mieć inne zdanie w tym względzie. Prawicy nie potrzebna jest żadna jedność, bo ze swej istoty jest ona pozbawiona możliwości zjednoczenia. Jeśli już to można sobie wyobrazić prawicową partię wokół której, jak wokół rafy koralowej gromadzić się będą rozmaite, bardzo zróżnicowane organizmy. Taka właśnie jest prawica. Lewica zaś to cement wylewany na rafę w celu jej umocnienia. Ten cement rzeczywiście umacnia, ale co z tego? Kto przyjedzie na taką cementową rafę i po co? Chyba tylko po to, by wrzucić do wody jakiegoś nieboszczyka w worku.
Partią, o której piszę był dla mnie oczywiście PiS. I właściwie jest nią nadal. Nic się nie zmieniło. Tyle tylko, że nasza rafa staje się z dnia na dzień uboższa, bynajmniej nie przez to, że próbuje odpłynąć z niej jakieś nemo. Staje się uboższa przez deprecjonowanie środowiska blogerskiego. Pamiętacie czym była prawica i jak była postrzegana i opisywana przed powstanie blogosfery? Gdzie mogliście się spotkać, zobaczyć, przeczytać, pośmiać wspólnie i poszydzić z betonu? W jakichś małych, rozpoznawalnych, hermetycznych grupkach. Można było napisać każdą bzdurę o środowiskach prawicy tak zwanej prawicy i świat to łykał bez popitki. Dziś nie jest już tak łatwo, dlatego wyczyn Mazurka jest niepokojący i irytujący bardzo. Bo oznacza, że każdą bzdurę można dziś napisać o blogerach.
Wracając jednak do tytułu. Jest Publicystyka i publicystyka. Jeśli ktoś próbował uprawiać tę pierwszą – ja nie uważam, by akurat Mazurek był tu dobrym przykładem, no, ale dobrze, niech będzie – trudno mu będzie zająć się tą drugą. Cena zaś pozostania w tym jakże poczytnym tygodniu może być mocno wyśrubowana. Może okazać się, że zwycięzców nie zadowalają podszyczypywanki środowiska blogerskiego, może się okazać, że kokieteryjni publicyści – nie mówię, że Mazurek, wszak odszedł z „Wprost”, będą musieli poszydzić z kogoś o kalibrze nieco większym niż tłuszcza. Liczę na to szczerze mówiąc, bo niezły to byłby widok - zobaczyć, jak „głupiemu stoi”.
Inne tematy w dziale Polityka