coryllus coryllus
431
BLOG

Historie amerykańskie. Krowi Łeb.

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Wspomnienie rekonkwisty niczym złocisty płomień ogrzewało Hiszpanię przez ponad dwa stulecia. Kiedy pamięć o bohaterskich królach i wspaniałych rycerzach zaczęła słabnąć ku upadkowi pochyliło się także samo królestwo. Było jak purpurowo- złoty balon wypełniony gorącym tropikalnym powietrzem. Wzbudzało podziw i strach swym ogromem, barwą i bogactwem, wewnątrz jednak nie było nic, tylko ten płomień, który palił się tam przez całe dziesięciolecia. 

W roku 1528 jednak nic nie zapowiadało jeszcze, że potęga Hiszpanii może się kiedykolwiek załamać. Ameryka Południowa była podbita przez rycerzy Karola V, dla których poza honorem, sławą i bogactwem nie liczyło się nic. Ogromny sukces Korteza i Pizarra rozpalał wyobraźnię wszystkich szlacheckich synów żyjących w hiszpańskim interiorze. Ci młodzi mężczyźni, nieważne - bogaci czy biedni jak kościelne myszy, marzyli w gorączce tylko o jednym, o powtórzeniu wyczynów tych wspaniałych ludzi – ich rodaków – Ferdynanda i Franciszka. Żeby wyruszyć za ocean i zaciągnąć się pod znaki, któregoś ze sławnych komendantów gotowi byli na wszystko. Nie było w nich ani krzty kupieckiego ducha kolonistów brytyjskich ani umiaru i dyskrecji Francuzów wyruszających do Kanady. Była tylko wola i duch. Zastawiano całe majątki, nie licząc się z możliwościami ich wykupu, godzono się na służbę bez zapłaty w warunkach skrajnie niekorzystnych, a wszystko dlatego, by wziąć udział w wielkiej przygodzie.
 
Każdy młody Hiszpan w tamtych czasach wierzył, bowiem, że gdzieś na kontynencie, gdzieś na bagnach Florydy lub w górach na zachodzie odnajdzie nie tylko El Dorado, ale także źródło wiecznej młodości, siedem miast Cibola i wszystkie te cuda, o których od stuleci śpiewali minstrele na dworach i zamkach rycerzy. Czy to wszystko nie było warte tych kilkunastu włók ojcowizny, na której nie rodziło się nic lub prawie nic?
 
W Hiszpanii szesnastego stulecia nie było miejsca na rozsądek i opamiętanie, nikt nie kupował tego towaru, a klęski nawet spektakularne i makabryczne, których doświadczali dowódcy prowadzący wyprawy na kontynent amerykański, nie napawały nikogo grozą. Rozniecały tylko jeszcze bardziej wyobraźnię i podżegały próżność.
 
Rok 1528 zapisał się w kronikach, jako rok wyprawy Panfilio de Narvaes’a. Jednookiego kapitana, który z królewskim glejtem w ręku ruszył w Karaibów wprost ku Florydzie. Miał zamiar objąć w posiadanie tę wyspę, bo tym się w tamtych czasach jawiła Hiszpanom Floryda i rozpocząć tam poszukiwania wielkich złotych miast i skarbów.
Panfilio i jego ludzie wylądowali w pobliżu dzisiejszej zatoki Tampa. Na brzegu pozostawiono statki i marynarzy, którzy mieli ich strzec, w głąb lądu zaś ruszyła ekspedycja złożona z ludzi, którym Cortez nie pozwolił wzbogacić się w Meksyku. Sam Narvaes znany był z gwałtowności i okrucieństwa, oko stracił w jakiejś obozowej awanturze, o skarby, wino lub dziewkę, nie przeszkadzało mu to jednak marzyć i hołubić w sercu myśli o tym, jak niesprawiedliwie obszedł się z nim los na meksykańskiej ziemi.
 
Kiedy pierwszych napotkanych wioskach Hiszpanie znaleźli kilka przedmiotów ze złota kapitan Panfilio wydał rozkaz, który był dla niego i jego ludzi wyrokiem śmierci. Pozwolił na plądrowanie wiosek i torturowanie mieszkańców po to by wydobyć z nich informacje o złocie. Postępowanie to nie sprawdziło się na florydzkim wybrzeżu, Indianie nie wskazali Hiszpanom miejsc, gdzie złoto leży jak orzechy pod drzewami, zamiast tego zaczęli strzelać do nich z wysokich jak dorosły mężczyzna i grubych jak jego ramię łuków. Strzały bez trudu przebijały pancerze zbroi i wkrótce okazało się, że ekspedycja miast zwycięstw musi celebrować pogrzeb za pogrzebem. Kapitan Panfilio zarządził odwrót. Był to krwawy, znaczony dyzenterią i febrą marsz przez upiorne bagna pełne krokodyli, marsz w kierunku morza, które wcale nie oznaczało wybawienia.
 
Na plażach zatoki Tampa okazało się, że marynarze pozostawieni dla pilnowania statków uciekli, zabierając ze sobą wszystko, co potrzebne było do przeżycia w tych trudnych warunkach. Nikt się jednak nie załamywał. To co w Hiszpanii i Hiszpanach było najważniejsze – duch i płomień – utrzymało ekspedycję przy życiu. Z tego co było pod ręką zbudowano krypy, które bardziej przypominały tratwy niż łodzie, załadowano na nie cały dobytek, a ludzie stłoczyli się na tych pożałowania godnych jednostkach, jak śledzie. Potem kapitan Panfilio wydał rozkaz odbicia od brzegu.
 
Nie miał już wówczas wokół siebie wielu zaufanych ludzi, jednym z nielicznych pozostałych przy życiu był młody podoficer i skarbnik wyprawy Alvar. Człowiek ów nosił dziwaczne rodowe nazwisko – Cabeza de Vaca czyli Krowi Łeb. Jego wygląd w żaden sposób nie korespondował z tym nazwiskiem, był to, bowiem,  mężczyzna drobnej raczej budowy, szczupły i jasnowłosy. W czasie rejsu tratwami po Karaibach, kiedy to Hiszpanie starali się dotrzeć do jakiejś zamieszkałej wyspy zdobył jeszcze większe zaufania Narvaesa i kapitan powierzać mu zaczął swoje najskrytsze myśli.
 
Pewnej nocy, kiedy znad oceanu nadciągnął potężny tropikalny sztorm kapitan Panfilio powiedział Alvarowi, że spodziewa się umrzeć w nocy, wydał mu również polecenia dotyczące dalszego dowodzenia wyprawą. Opatrzność jednak rzadko bierze pod uwagę rozkazy wojskowych, szczególnie tych, którzy nie mają szczęścia i nie potrafią zdobyć posłuchu wśród ludzi. Jeszcze tej samej nocy, jakby chcąc przyspieszyć zejście z tego świata kapitana Panfilio, stwórca jednym ruchem swojej boskiej dłoni wypchnął łodzie Hiszpanów na brzeg. Było to w pobliżu ujścia wielkiej rzeki, która kiedyś miała zyskać nazwę Missisipi.
 
Pozostało ich kilkunastu, a wkrótce miało zostać tylko czterech. Kontynent, na którym się znaleźli był wówczas ziemią całkowicie nieznaną, w dodatku był obszarem w ciągłym ruchu. Wybrzeża zatoki Meksykańskiej, gdzie znalazł się Alwar Nunez Cabeza de Vaca wraz z towarzyszami zamieszkane były przez plemiona, których nazw nie znał wówczas nikt. Nikt tez nie może powiedzieć na pewno, czy były to te same szczepy, które odkryto na tym wybrzeży później, kiedy o Hiszpanach w Ameryce Północnej już dawno zapomniano.
 
Ich zachowanie, początkowo wrogie wobec czwórki bezbronnych przybyszów, zmieniło się wkrótce i Alvar Nunez Cabeza de Vaca rozpoczął najbardziej nieprawdopodobną eskapadę, jaka odbywała się kiedykolwiek na kontynencie amerykańskim.
 
Pozostawieni sobie, ruszyli Hiszpanie na zachód, w kierunku Meksyku i Kalifornii. Nieświadomi jak trudna jest droga i co ich czeka, przedsięwzięli wyprawę badawczą przez tę część Ameryki, która dziś obejmuje Teksas, Arizonę, Nowy Meksyk i północne stany Meksyku.
Początkowo, poruszając się wzdłuż wybrzeża, Alvar i jego towarzysze, odziani identycznie jak Indianie, z długimi brodami i kijami w dłoniach zajmowali się jedynie żebraniem. Żyli z tego co wręczyli im łaskawi tubylcy. Nie mieli broni, nie mieli także narzędzi, wszystko wskazywało na to, że zginą na jakimś płaskowyżu, albo w głębi teksańskiej prerii. Stałoby się tak z pewnością, gdyby nie pomysł Alvara, który uratował wyprawę. Cabeza de Vaca postanowił pewnego dnia skończyć z upokarzającym i trudnym, wobec nieznajomości lokalnych języków wypraszaniem żywności. Wyruszył na plaże zatoki meksykańskiej i zaczął zbierać leżące tam wielkie i kolorowe muszle morskich ślimaków. Potem zaś załadowawszy je na plecy, w sporządzonym ze skóry padłych zwierząt worek, ruszył w głąb lądu, w bezkresne równiny, gdzie Indianie nazywani później Komanczami, a może ktoś inny, kto wcześniej niż oni mieszkał na południu wielkich równin, kupowali odeń ten towar w zamian za żywność. A żywności było tak nieprzebrane mnóstwo, po równinie bowiem krążyły, nieprzeliczone stada bizonów. Alwar zaś i jego ludzie byli pierwszymi Europejczykami, którzy je widzieli.
 
Kiedy oddalili się od morza i nie dało się już handlować de Vaca został lekarzem. Leczył plemiona żyjące wokół teksańskich pustyń i płaskowyżów Nevady poprzez nakładanie rąk i jak sam napisał w swoich wspomnieniach nie odnotował żadnego przypadku ponownego zachorowania. Wszyscy Indianie, których dotknął jasnowłosy szaman wędrujący na piechotę po górach natychmiast odzyskiwali siły i wigor.
 
W połowie, mniej więcej, drogi de Vaca pozostał już tylko ze swoim czarnym niewolnikiem imieniem Estevanico. Kiedy szli przez góry poprzedzała ich legenda, mówiono, że oto idą „dzieci nieba”. Legenda ta żywa była jeszcze sto lat później kiedy na obszarach, które przemierzył Alvar budowano już barokowe świątynie z krzyżem osadzonym na sygnaturce.
 
Niezwykłość tej wyprawy oddziałuje na wyobraźnię bardzo silnie. Oto wielki i tajemniczy kontynent, gdzie ludzie mówiący tysiącami języków i należący do jednej rasy przemieszczają się we wszystkich kierunkach, walcząc, uprawiając ziemię i polując. I żaden z nich nie ma świadomości, że za trzysta lat ich świata już nie będzie, nie wie tego nawet ten dziwny przybysz z jasną brodą, który nosi muszle znad morza i leczy małe dzieci dotykając delikatnie ich główek. Nie wie tego nikt. Ten niezwykły świat zachował się już tylko na kartach pamiętnika Alvara, który nosi jakże wymowny i lapidarny tytuł – „Naufragios” czyli „Rozbitkowie”.
 
Po ośmiu latach pieszej wędrówki, po tysiącach wschodów i zachodów ogromnego słońca ogrzewającego prerie i pustynie dotarł Alvar Nunez Cabeza de Vaca do hiszpańskich osiedli w Kalifornii. Jego wyczyn, wspomnienia, jego sposób opowiadania, uczyniły zeń wkrótce gwiazdę dworów i człowieka nader pożądanego w każdym, nawet najdostojniejszym towarzystwie. Spodziewano się jednak, że Alvar opowie coś o złocie i skarbach, które widział po drodze, nie zaś o Indianach i sposobach w jaki polują na zwierzęta. Nikt jednak nie doczekał się takich opowieści, w świat więc pomknęła wieść, że de Vaca ukrywa prawdę o tym co widział, a skoro ukrywa, nie ma powodu, by powstrzymywać się od następnych wypraw, których celem było złoto.
 
Sam Alvar został mianowany gubernatorem odległego bardzo od delty Missisipi kraju o nazwie Paraguay. Odbył w swym życiu jeszcze jedną niezwykła podróż – przemierzył tam i z powrotem południową Brazylię. Był także, jak wielu wówczas, niesłusznie oskarżony o nadużycia, uwięziony, a następnie oczyszczony z zarzutów. Zmarł w hiszpańskim mieście Valladolid w roku 1557. W USA, w Houston, stolicy stanu Teksas stoi dziś popiersie z brązu przedstawiające srogiego konkwistadora w charakterystycznym hełmie, z trefioną brodą i marsową miną. To właśnie on – rozbitek, kupiec i lekarz w jednej osobie, podoficer w wyprawie Narvaesa – Alvar Nunez Cabeza de Vaca.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Kultura