Oranje, z którym się ostatnio pokłóciłem napisał ważny i bardzo mocny tekst. Tekst ten oczywiście zabawił na SG chwilkę, po czym spadł gdzieś w czeluście i tyleśmy go wiedzieli, ale ja – ponieważ złość na Oranżystę nie przeszła mi wcale – śledzę sobie jego bloga i podczytuję, co on tam wytacza z głębin swojej mózgownicy. Otóż napisał Oranje, że Polska jest najbardziej zaśmieconym reklamami krajem w Europie, może Meksyk jest zaśmiecony bardziej, albo Boliwia, ale tego nie stwierdzimy na pewno ze względu na cenę biletów lotniczych. Z przestrzeni publicznej zaś usuwa się nie owe śmieci i badziewie, tylko symbole najdłużej w naszym krajobrazie istniejące – krzyże. Sprawa usunięcia krzyża sprzed pałacu jest bowiem dla naszego kolegi tym samym czym jest dla mnie – próba zastąpienia tradycji jakimś syfem. Celowo piszę syfem, choć to słowo wulgarne i ja go nie lubię, ale ono właśnie najpełniej oddaje istotę sprawy. Jeśli zniknie krzyż spod pałacu nie będzie przeszkód, by „oczyścić przestrzeń publiczną” z innych krzyży. No, bo po co one?
Zamiast krzyży będzie można powiesić bilbordy z Wojewódzkim albo z jakimś samochodem, a ludziom powie się, że to wolność właśnie puka do ich drzwi. Przestrzega także Oranje hierarchów kościelnych przed odwracaniem się od wiernych. To ważne ostrzeżenie i ważna konkluzja je kończy – pisze bowiem nasz kolega, że jeśli sprawy będą ewoluować dalej w tym kierunku staną się eminencje już niedługo gromadką śmiesznych staruszków, których popychać będzie ku drzwiom byle starosta czy wojewoda. Od siebie powiedziałbym jeszcze tyle, że będą oni niczym starzy wodzowie Siuksów w rezerwacie Pine Ridge, z których Baufflo Bill wybierał uczestników do swojego show. Obejrzyjcie sobie zdjęcia tych wodzów i porównajcie ze fotkami kardynałów, a wszystko zrozumiecie. Ja się pod tym co napisał Oranżysta podpisuje obydwoma rękami. Na pytanie zaś – dlaczego gadasz tyle o kościele, a tam nie chodzisz? Odpowiadam – bo mogę tam nie chodzić. Na pochody pierwszomajowe chodzić musiałem, a jeśli tego nie robiłem, wiązał się fakt ów z pewnym ryzykiem. Rezygnacja z życia religijnego nie wiąże się zaś z żadnymi konsekwencjami na tej Ziemi. A potem? No cóż – jak rzekł pewien dawno już zapomniany zakonnik w okolicznościach nieco dramatycznych – Bóg swoich rozpozna.
Jechałem ostatnio wprost od zachodniej granicy państwa ku Warszawie, droga była długa, ale malownicza, widoki zaś bardzo inspirujące. Jak się domyślacie kochani, niewiele pozostało w Polsce z tego co dawno temu nazwane zostało „białym płaszczem kościołów”. Powiedziałbym nawet, że nic z tego nie zostało. O ile na terenie Lubuskiego i zachodniej Wielkopolski widać było z drogi wieże z krzyżami, o tyle w Polsce centralnej było tych wież coraz mniej lub były niższe, dalej od drogi położone i brzydsze. Nie będę się teraz rozwodził nad złożonymi przyczynami takiego stanu rzeczy. Chciałem tylko rzec, że inne rzeczy były bardziej widoczne przy drodze niż te kościoły. Jeżdżę w tamtym kierunku dwa razy do roku lub częściej i teraz właśnie – po raz pierwszy od wielu już lat zauważyłem, że na drogę za Świebodzinem powróciły tirówki. Nie było ich ładnych kilka lat i miałem nadzieję, że to koniec, ale nie – znowu są. Wnioskuję więc że władza się zmieniła i jakimś krakowskim targiem biznesmeni z nadgranicznych agencji dogadali się z władzą. Nie ma bowiem wątpliwości, że interes taki nie może rozkwitnąć tak po prostu z woli kilku ludzi, bez porozumienia się z władzą i wniesienia odpowiednich opłat.
Prócz tirówek przy drogach widzi się także ogromniejące z roku na rok parki gipsowych krasnali, jeleni, słoni, goryli, a nawet gipsowych ciężarówek. Tak właśnie zaspokaja się dziś estetyczne gusta rodaków i gości zza zachodniej granicy i tak właśnie rozumiane jest dziś pojęcie – rzeźba. Nie ma co rozpaczać, bo przecież najważniejsza jest publiczność. Jeśli ta życzy sobie gipsowego konia naturalnej wielkości w ogródku, trzeba jej tego konia dać. Mamy także sprzedawców grzybów marynowanych, ogórków i miodu, którzy nastawieni są głównie na klienta niemieckiego. W miarę jak posuwamy się w głąb kraju ich kramiki stają się coraz rzadsze, aż w końcu znikają całkowicie. Są jeszcze bary i motele, wielkie niczym pałace i stylizowane głównie na dziki zachód lub na karczmy przydrożne sprzed stu lat, tyle że pięć razy większe. I tak to się przeplata na tych poboczach od granicy do stolicy. Lamentują nad tym stanem rzeczy nawet w tygodniku „Polityka”, domagając się ograniczenia swobody budowania domów przez obywateli. Nie wiem czy słusznie, kiedyś pewnie powiedziałbym, że tak, ale w miarę jak się starzeję mam to w coraz większym poważaniu.
W tym całym przydrożnym chaosie niknie to co było najbardziej charakterystyczne dla polskiego krajobrazu zawsze nawet w czasie komuny – symbole religijne. I nie chodzi mi tylko o krzyże. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy – prze laty – jechałem na rowerze marki „Ural” z mojego rodzinnego miasta do muzeum Jana Kochanowskiego w Czarnolesie. Droga tam do dziś jest wąska i kręta i jak dawniej stoją przy niej kapliczki. Każda – a był to majowy weekend (wtedy jeszcze się tych dwóch nie tak nie nazywało) udekorowana była kwiatami i chorągiewkami – biało-niebieskimi i biało-żółtymi. Łopotały tam także wstążki w tych kolorach. Widok ten wydawał mi się wówczas czymś tak naturalnym, że tylko swojej dziwnej skłonności do zapamiętywania drobnych szczegółów i wrażeń zawdzięczam fakt, że obrazy te do mnie powracają. Być może i dziś można gdzieś zauważyć takie rzeczy, ale ja nie widziałem tak udekorowanych kapliczek już dawno, a na pewno nie widziałem ich w takiej ilości jak wtedy. Być może niedługo nie będziemy już oglądać takich widoków wcale a ktoś mądry wytłumaczy nam, że to dobrze, bo wstążki i chorągiewki były wyrazem prymitywnej, wiejskiej religijności, której czas się już skończył.
Mógłby nam to na przykład wytłumaczyć Szymon Hołownia, na którego blog dziś zajrzałem. Nie wiem dlaczego, ale jak czytam pana Hołownię od razu powraca do mnie przypowieść o faryzeuszu o celniku modlących się w świątyni. Argumenty, które pan Hołownia wytacza i książki, które wydaje czynią jego głos tak mocnym, a pozycję tak niepodważalną, że ja mogę się wobec tej siły jedynie wczołgać pod dywan. Nie jestem w stanie powtórzyć wszystkich argumentów, których pan Hołownia używa przeciwko obrońcom krzyża, najważniejszy jest jednak chyba ten o splugawieniu krzyża. Otóż uważa Hołownia, że ludzie dotykając ten krzyż rękami, pisząc coś na nim, plugawią go i uwłaczają religijnym uczuciom Hołowni. Pojawia się tam także myśl – zawoalowana troszkę – że hierarchowie winni interweniować w sprawie tej erupcji fanatyzmu dużo energiczniej, winni to zrobić, bowiem – jak sugeruje Hołownia – stać ich na mocne interwencje w chwilach gdy krzyżem posługują się dla swoich celów awangardowi artyści.
Nie powiem – zdziwiłem się. Postawienie obok siebie ludzi broniących krzyża i Doroty Nieznalskiej należy bowiem oceniać w kategoriach wyczynu. Emocje towarzyszące obronie krzyża i całkowity brak tychże w przedsięwzięciu Nieznalskiej nie nasuwa Hołowni żadnych wniosków. On te dwie sprawy zestawia bo mu się tak samo kojarzą. Ja oczywiście nie mam żadnego prawa oceniać pana Szymona, jego wyborów religijnych i ideowych, a także praktycznych. Mam jednak wrażenie, że w jego przypadku te ostatnie, wbrew deklaracjom, grają największą rolę. Nie jestem nawet w jednej setnej tak pobożny jak pan Szymon i nigdy nie poważyłbym się na ocenę zachowania ludzi pod pałacem z punktu widzenia człowieka wierzącego. Ocena czyichś wyborów, szczególnie wyborów dramatycznych i wiążących się z pewnymi niedogodnościami życiowymi, jest bowiem przedsięwzięciem trudnym i ryzykownym i trzeba mieć naprawdę „mocne papiery”, żeby się za to brać. No, ale widocznie pan Hołownia takowe posiada, prowadzi w końcu program w telewizji i jak to mówią „oswaja kościół” po to, by tacy jak ja bezbożnicy mogli doń na powrót wejść bez lęku.
Osoby zainteresowane moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka