Zawód dziennikarza ma sens jedynie w pewnych ściśle określonych okolicznościach. Wtedy mianowicie kiedy państwo, w którym żyje i pracuje dziennikarz przestrzega prawa i owo przestrzegania prawa jest dla państwa absolutnym priorytetem, obsesją wręcz. Państwo to musi także być mocno i bezwzględnie zainteresowane swoim dalszym istnieniem i rozwojem. Tylko wtedy dziennikarz może uprawiać swój zawód. W każdym innym przypadku dziennikarz przestaje być tym do czego go Pan Bóg powołał i wrodzone zdolności pchnęły, a staje się żałosnym popychadłem, lokajem lub szpiclem zależnie od okoliczności. Państwo bowiem – silne i przestrzegające prawa – gwarantuje nie tylko istnienie rządowych, opiewających je dzienników, ale także pism opozycyjnych, które – choć w skrajnych przypadkach spychane na margines i mozolące się z różnymi ograniczeniami istnieją i gromadzą niezadowolonych czytelników. Niezadowoleni są bowiem zawsze i fakt przestrzegania lub nieprzestrzegania prawa przez państwo niczego tu nie zmienia.
Stąd właśnie poważne gazety istnieją w takich krajach jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone, a nie istnieją w takich krajach jak Rosja czy Polska. W tych dwóch ostatnich państwach nie istnieją z powodów zgoła odmiennych, ale w nie zmienia to wiele w ich nieistnieniu. Poważne pisma w Rosji nie istnieją, bo inną miarę przykłada się tam do powagi państwa niż w Wielkiej Brytanii, w Polsce zaś poważne pisma nie istnieją, bo w Polsce wiele jest spraw poważnych, ale z pewnością nie należy do nich państwo. Rolą zaś dziennikarzy w nie jest tutaj przekazywanie informacji i wskazywanie błędów w funkcjonowaniu państwa, ale udowadnianie, z wielkim rzekłbym impetem, że państwo jest słabe, a będzie jeszcze słabsze i liczyć się z nim nie trzeba, a wręcz nawet nie można. Są w Polsce inne poważne rzeczy, na które zerkać wypada, a należą do nich w kolejności wymienionej – pewien ogólnopolski dziennik, którego nazwy już nigdy w żadnym tekście nie wymienię i poseł Janusz Palikot. Wszystko inne jest w naszym kraju niepoważne i niewarte obrony i starań.
Tylko określenie się wobec tych dwóch bytów, właściwe określenie się, daje dziennikarzowi jaki taki komfort i pozwala mu uprawiać swój zawód, który postrzegany jest na dwa sposoby. Dziennikarz, choć może lepiej byłoby powiedzieć – publicysta, bo dziennikarzy w dawnym rozumieniu tego słowa już nie ma, lub są wynajmowani na umowy zlecenia żeby obsługiwać jakieś lokalne imprezy – tak więc publicysta w Polsce chciałby być po trosze Stańczykiem a po trosze Wernyhorą. Jest to widoczne tak w postawie jak w stylu pisania, a także intonacji głosu, a nieraz nawet we fryzurze dziennikarzy.
Istotną specjalizacją dziennikarzy polskich, w której realizują się wszystkie ich nadzieje i obsesje jest doradzanie politykom opozycyjnym, a szczególnie Jarosławowi Kaczyńskiemu. W tej konkurencji niektórzy z dziennikarzy polskich osiągnęli absolutne mistrzostwo. Jarosław Kaczyński – gdyby słuchał tylko ich światłych rad – byłby dziś w zupełnie innym miejscu niż jest. Może nawet byłby prezydentem, a może wcale nie musiałby decydować się na wybory w roku 2007. Ten swoisty rodzaj poradnictwa wygrywany jest zwykle na jednej nucie, znanej od lat. Otóż dziennikarze (vide Krzysztof Kłopotowski) uważają, że tym co najbardziej przeszkadza prezesowi w politykowaniu jest naród. Państwo tak – naród nie. Naród powinno się wymienić, ulepszyć, wywieźć na złom i przywieźć stamtąd inny lepszy naród, który czytałby Gombrowicza i długo w nocy przemyśliwał nad jego przebogatą frazą. Tylko wtedy można by w Polsce rządzić naprawdę i tylko wtedy można by zbudować państwo poważne. No i oczywiście trzeba by przy tym wszystkim słuchać dziennikarzy i ich porad. Tak, właśnie tak. Najbardziej zadziwiające jest to, że wszystkie swoje wnioski dotyczące państwa, narodu, Jarosława Kaczyńskiego, Polski, tradycji i innych takich, niepoważnych w porównaniu z Palikotem spraw, opierają dziennikarze na jednym tylko autorze, a wręcz na jednym tego autora dziele. Chodzi mi o Witolda Gombrowicza i „Trans-Atlantyk” . To powraca zawsze kiedy ktoś zaczyna mówić o narodzie i państwie.
Nieśmiało chciałbym przypomnieć, że Witold Gombrowicz nie żyje od 41 lat, a awangarda to coś takiego co jest ciągle na przedzie. Dziwne więc wydaje się to posługiwanie się dawno zmarłym pisarzem, wypromowanym przez jednego komunistycznego krytyka i przez całkowitą i komiczną pomyłkę przyjętego przez francuskich lewaków za swojego. Gombrowicz oczywiście wpisuje się w jedną z wielu tradycji literackich w Polsce, ale czynienie z niego proroka jest grubym nadużyciem. Myślę, że dobrze by się uśmiał widząc wymachujących „Trans-Atlantykiem” polskich dziennikarzy, co idą w awangardzie postępu z jego trumną na plecach, sami mając już dawno szósty krzyżyk na karku. Widok to cokolwiek komiczny i taki pisarz jak Gombrowicz na pewno nie odmówiłby sobie skreślenia kilku zdań na temat tej dość wyrazistej groteski.
Wróćmy jednak do narodu, do Kaczyńskiego i jego sporów z dziennikarzami. Postulat zmiany narodu na inny nie jest nowy i pierwszy zdaje się postawił go Bronisław Geremek. Dziennikarze wracają doń dziś z uporem, często właśnie wskazując na Kaczyńskiego, jako tego polityka, który może coś z tym narodem zrobić. Nie wiem dlaczego podobne żądania nie są formułowane wobec polityków PO, którzy zajmują się nieprzytomną kokieterią tego obrzydłego narodu, byle tylko utrzymać się u władzy, ale są przecież rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło.
Naród w rozumieniu dziennikarzy w Polsce to nie cały naród, ale naród katolicki i - jakby to najbardziej precyzyjnie ująć – taki co nie ogląda awangardowych filmów. To chyba będzie najwłaściwsze rozróżnienie. Jeśli ktoś choć raz był w kinie na jakimś filmie Almodovara lub choćby tylko o nim czytał w gazecie do narodu w tym dziennikarskim sensie się nie zalicza. Jest inny, nowoczesny, fajny i w ogóle w porządku. Takiego narodu można bronić i taki naród politycy powinni karmić z ręki bułką maczaną w mleku. Ten inny, stary naród nie ma co liczyć na takie frykasy. W tym miejscu chciałem wrócić do Gombrowicza. Antoni Słonimski pisze w swoim „Alfabecie wspomnień” o swojej znajomości z tym pisarzem. Była to relacja wbrew pozorom głęboka i bardzo specyficzna, mimo tego co Gombrowicz wypisywał o Słonimskim. Najbardziej zaś wzruszające w tym opisie jest zdarzenie z pewnego zimowego, przedwigilijnego wieczora. Oto do drzwi Antoniego Słonimskiego zapukał listonosz i wręczył mu świąteczną kartkę z Argentyny, na której wypisano słowa: Antoniemu, z Panem Jezusem, Witold Gombrowicz. I tak to właśnie jest kochani z tym narodem i z ta awangardą. Bezbożnik wysyła do Żyda kartkę, na której jest napisane – z Panem Jezusem.
Dziennikarzy ulepszających naród i doradzających prezesowi Kaczyńskiemu jest sporo, działalność ta bowiem jest niezwykle wdzięczna, bezpieczna i przysparza piszącemu zwolenników oraz grzecznych polemistów. Któż by się wyzbył takich rarytasów i szedł na udry z czytelnikami, z kolegami dziennikarzami, któżby ryzykował? A są tacy, są. Do najbardziej dynamicznych i głośno swe prawdy podnoszących publicystów prasowych w Polsce należy Cezary Michalski.
Nigdy nie zapomnę chwili kiedy wziąłem do rąk książkę pana Cezarego zatytułowaną „Powrót człowieka bez właściwości”. Dawno to było i wyniki przedsięwzięcia, którego się wtedy podjąłem uleciały z mej pamięci, ale fakt pozostaje faktem, że zacząłem liczyć ile razy na poszczególnych stronach książki powtarza się słowo „seks” odmieniane przez wszystkie przypadki. Sporo tego było i fakt ów spowodował, że nigdy już więcej po żadną publikację pana Michalskiego nie sięgnąłem. Patrząc jednak na niego dziś i wspominając tytuł jego dzieła nie mogę odpędzić od siebie myśli, że ma jednak Cezary Michalski zdolności prorocze. W przeciwieństwie więc do przemądrego Stańczyka Kłopotowskiego będzie on Wernyhorą polskiej publicystyki polityczno-kulturalnej.
Świadczyć może o tym chociażby sposób w jaki Cezary Michalski formułuje myśli – gwałtowny, chmurny, często niezrozumiały, ale jakże głęboki. Bywa także, że chłoszcze nas pan Cezary polemiką, jak nahajem i słuchać go wtedy trzeba uważnie, bo nahaj w jego ręku może być takim samym proroctwem, jak wszystko inne.
Takich oto mamy dziennikarzy, choć przecież wymieniłem tylko dwóch według mnie najtęższych w piórze. A są przecież jeszcze inni, którym historia także wyznaczyła jakieś role i pewnie niedługo przekonamy się jakie, a może nawet dowiemy się jaki scenariusz przewidziano dla całego stanu dziennikarskiego w naszym kraju. Bo to co widać dziś, nie mogę oprzeć się temu wrażeniu, ma wszelkie cechy stanu przejściowego i jakiejś takiej nadwiślańskiej prowizorki.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka