Wszyscy pamiętamy jak się kończy trzecia część filmu pod tytułem ‘”Ojciec chrzestny”, główny bohater Michael Corleone staje przed komisją senacką podejrzany o różne przestępstwa. Nie jest już tym samym twardym facetem co dawniej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tak sądzą także ci z najwierniejszych, którzy pragną przeżyć i doczekać emerytury. Jasne jest bowiem, że cała ta komisja to pic na wodę, fotomontaż, a zza jej pleców wyglądają krzywe gęby rodziny Tataglia, która szykuje się do przejęcia wpływów po Michaelu.
Najinteligentniejsi próbują się ratować, bo uwierzyli, że Corleone jest skończony i nie ma co na niego stawiać. Najinteligentniejszym współpracownikiem Michaela jest Tessio, który wraz z Clemenzą zaczynał bandycki proceder jeszcze z jego ojcem Vito. Tessio pierwszy pęka i szuka porozumienia z rodziną Tataglia, uważa się za człowieka kompromisu, który może pomóc obydwu zwalczającym się stronom w wypracowaniu nowej koncepcji współpracy czy jakiejś innej bzdury, która zwykle lęgnie się w umysłach ludzi słabych i niezdecydowanych. Od początku wszyscy zdajemy sobie sprawę, że motyw Tessio jest prostszy i o wiele bardziej trywialny niż budowanie nowych wartości we współpracy pomiędzy gangami. Jest nim chęć ocalenia własnego życia, które może być zagrożone jeśli okręt z napisem Corleone na burcie zacznie tonąć.
Miechael oczywiście zdaje sobie sprawę z tych wszystkich subtelności i wie, że musi te odśrodkowe tendencję poskromić metodami jak najbardziej brutalnymi. Każe więc zabić Tessio, ponieważ nie czuje się ani słaby, ani mniej wpływowy. Wie także, że za wszystkim nie stoją jakieś przenajświętsze wartości uosabiane przez senat Stanów Zjednoczonych i powagę państwa, ale perfidne i brudne interesy rodziny Tataglia. Z tymi zaś zawsze radził sobie w jednakowy sposób i nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jedyny kłopot to ci niezdecydowani, którym na starość mąci się w głowach i zaczynają snuć mrzonki o porozumieniu z wrogiem, któremu kompromis nigdy się nawet nie śnił.
Michael dobrze wie, że przyczyną tych złudzeń jest strach i chęć zachowania poczucia bezpieczeństwa bez względu na wszystko. Michael wie także, że żadne poczucie bezpieczeństwa nie istnieje w prawdziwym życiu, a jedyne bezpieczeństwo jakie miał taki człowiek jak Tessio gwarantowane było przez niego – przez Michaela Corleone. Ludzie pokroju Tessia nie rozumieją tego jednak, bo mają złudzenie, że dysponują własnym życiem. Z tego złudzenia Michael postanawia leczyć każdego za pomocą garoty i rewolweru.
Tak to z grubsza wygląda w filmie „Ojciec chrzestny III”. W polskiej polityce jest trochę inaczej, ale także trochę podobnie. Ani przez moment nie uwierzyłem w szczerość intencji takiego Rafała Ziemkiewicza, który wzywał ostatnio prezesa Kaczyńskiego do opamiętania, ani przez moment nie uwierzyłem w szczerość intencji pana Migalskiego. Tam nie ma nic poza obawą o to jak potoczy się dalej kariera obydwu panów, jeśli zbyt ostro będą opowiadać się po jednej ze stron. Ziemkiewicz miał łatwiej, bo on – jak twierdzi - nigdy nie popierał prezesa - popierał jedynie prawicę. Tak więc będzie mógł ze spokojem zabrać się za zwalczanie Kaczyńskiego i żadnego dyskomfortu psychicznego przy tym nie zarejestruje w swojej głowie.
Co innego Migalski. Migalski jest produktem PiS, choć do PiS nie należy. Jego uczestnictwo w kampanii i wyborach prezydenckich pozwalało jednak wierzyć w to, że intencje pana Migalskiego są nieco inne niż intencje Tessio z filmu „Ojciec chrzestny III”. Jakież jednak spotkało nas zaskoczenie. A może nie? Może to było do przewidzenia? Sam nie wiem. Istotne jest jednak to, że pan Migalski wpisuje się w długą tradycję, którą pozwolę sobie tu nazwać – pochłanianiem złudzeń. Pan Migalski dał dowód, że nic mu bardziej niż złudzenia nie smakuje. Przez ostatnie miesiące łudził się, że jest zwolennikiem PiS, a po przegranych wyborach prezydenckich zabrał się za montowanie „nowej jakości”. Zupełnie jak Tessio i z tymi samymi – jak sądzę – myślami i intencjami w głowie. Migalski według Migalskiego chce dobrze i reprezentuje samo dobro. Nie ma w dodatku, póki co, zamiaru zeznawać przed różnymi komisjami w celu pogrążenia swojego pryncypała. I nie mówcie mi, że prezes nie jest pryncypałem Migalskiego. Gdyby nie był to Migalski nie napisałby tego listu. Migalski chce za wszelką cenę utrzymać się po stronie prawdy, dobra i piękna, ze szczególnym wskazaniem na piękno i ja mu nawet tego szczerze życzę. Ma szanse już choćby z tego względu, że Kaczyński to nie Michael Corleone i nikt Migalskiego nie zapakuje do ciemnego samochodu i nie wywiezie w nieznane. Będzie on nadal „pomagał” w polskiej polityce „tworząc nową jakość”, aż go w końcu prezes Walter zdejmie z wizji, bo przecież nie wiadomo tak do końca w tej naszej Polsce kto jest Michaelem Corleone, kto zaś Bruno Tataglia i gdzie siedzi aktualnie komisja senacka. W najgorszym razie wróci pan Migalski na swoją uczelnię i będzie tam mącił w głowach studentom.
Co innego z Ziemkiewiczem. Jego bezpieczeństwo i spokój są zagrożone naprawdę. Tak to bowiem bywa, że publicyści są potrzebni o tyle i ile propagowane przez nich treści podobają się redaktorom naczelnym. Po ostatnich wystąpieniach redaktora Lisickiego może się zdarzyć, że znaczenie Ziemkiewicza w Rzepie zmaleje znacznie. Komu bowiem potrzebny jest starzejący się pisarz, który nie potrafi się zdecydować, kogo wreszcie popiera. Nie będzie on potrzebny tym bardziej, że można w jednej chwili wykreować setkę publicystów z o wiele bardziej wyrazistymi poglądami, którzy będą szermować piórem na łamach i przyciągać czytelników. Ziemkiewicz może się karmić złudzeniami, może myśleć, że jest niezbędny, może pisać że Kaczyński powoduje gnicie polskiej polityki, ale to i tak nie będzie miało znaczenia.
Jeśli na przykład zdarzy się że jakaś przystojna i wpływowa pani poprosi kogoś o interwencję w sprawie Ziemkiewicza, bo jej się on po prostu nie podoba, to po Ziemkiewiczu. Na jego miejsce przyjdzie ktoś inny, kto będzie protegowanym tej pani. Ot, na przykład taki Piotr Matejczyk, święcący triumfy w naszym salonie. Jest to człowiek dynamiczny, niezwykle płodny jako autor, ma wyraziste i skrystalizowane poglądy, nie boi się polemiki i potrafi walczyć. Czegóż chcieć więcej? Że co? Że Matejczyk to lewica? No nie żartujcie. Przecież w Rzepie także potrzebny jest jakiś pluralizm poglądów, nie można tak bez przerwy eksploatować tej prawicy. Myślę, że dzień kiedy zobaczymy felieton pana Matejczyka w „Rzeczpospolitej” zbliża się wielkimi krokami i będzie to najnieszczęśliwszy dzień w życiu Rafała Aleksandra Ziemkiewicza.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka