Latem, a było to popołudnie pewnego lipcowego dnia 1980 roku jeździłem sobie rowerem po ulicy Nowej w Dęblinie. Robiłem kółka i ósemki, ulica była jak zwykle pusta, a nad moją głową rozpościerał się baldachim utworzony z liści dwóch kasztanowców i jesionu. Drzew tych już nie ma i dziś w miejscu, gdzie ja i mój rower szukaliśmy cienia, praży słońce, a cały tamten klimat, cały ten blask przeciekający pomiędzy zieloną okrywą liści zniknął bezpowrotnie i nigdy nie wróci. Chyba, że za pięćdziesiąt lat, jeśli dziś ktoś posadzi w tych samych miejscach nowe drzewa, a one będą miały pół wieku spokoju żeby wyrosnąć i dawać cień jakimś innym nienarodzonym jeszcze dzieciom z przyszłości, a także ich rowerom.
Jeżdżąc tak nie zauważyłem, że zza zakrętu, z ulicy wiodącej wprost do dworca wyłoniła się dobrze znana mi sylwetka mojej mamy. Mama wracała z delegacji, z Lublina, gdzie jeździła co jakiś czas po to, by wziąć udział w jakimś szkoleniu czy czymś podobnym, o czym nie miałem pojęcia. Z wypraw tych przywoziła mi zawsze coś ciekawego, albo modele samolotów do sklejania, których nigdy nie sklejałem, bo nie miałem i nie mam do tego cierpliwości, ani serca, albo jakieś książki, albo czekoladki. Mama tamtego dnia jak zawsze wracając z delegacji niosła w rękach dwie ciężkie siatki.
Zatrzymałem rower, a potem ruszyłem w jej kierunku. Mama zawsze uśmiechała się kiedy mnie widziała, choćby była nie wiem jak zdenerwowana, nie wiem jak zła lub zmęczona, zawsze najpierw uśmiechała się do mnie przez moment, a potem znowu powracał na jej twarz wyraz zmęczenia lub zaciętej złości. Obydwa znałem bardzo dobrze i zdążyłem się do nich przyzwyczaić. Tym razem jednak było inaczej. Mama płakała. Było to niezrozumiałe i dziwne, bo było lato, na pewno nikt nie umarł i płacz był zupełnie nie na miejscu z mojego punktu widzenia. Zatrzymałem się zdezorientowany, a mama kazała mi iść do domu, zostawić rower w komórce, a potem usiąść i coś poczytać. To już było czyste wariactwo, bo niby dlaczego miałem coś czytać w lipcowy dzień, kiedy do wieczora było jeszcze dobrych kilka godzin i można było biegać i jeździć rowerem, a nawet pójść na grzyby jeśliby ktoś się uparł. A jednak nie zrobiłem niczego takiego, tylko posłusznie usiadłem wziąłem książkę i zacząłem udawać, że czytam, bo przecież naprawdę czytać nie mogłem – cała ta sytuacja była zbyt dziwaczna, żeby się nad nią nie zastanawiać.
Kiedy wrócił tata rodzice zaczęli rozmawiać językiem tak dziwnym i niezrozumiałym, że dziś nie potrafiłbym powtórzyć z tego ani słowa. Jedyne co zrozumiałem to był „strajk”. Słowo, które znałem z czytanek przerabianych na lekcjach i z filmów historycznych o początkach ruchu robotniczego, które wówczas często emitowała telewizja. Strajki wybuchały dawno temu, kiedy była niesprawiedliwość społeczna i rządził kapitalizm. Za czasów mojego dzieciństwa coś takiego jak strajk nie mogło się, według mnie, zdarzyć. Przekonywała mnie o tym szkoła i utwierdzało milczenie rodziców, dla których najważniejsze w moim wychowaniu było, żebym nie wiedział zbyt wiele o tym co się dzieje dookoła. To miało mnie uchronić przed różnymi, złymi przygodami. Nie wiedziałem więc nic o tym, że były w Polsce jakieś strajki rok po moim urodzeniu, że ktoś zginął w Gdyni czy w Gdańsku, że wszystko wygląda inaczej niż to pokazuje telewizja, inaczej nawet niż uczą w szkole. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Słowo „strajk” jednak zapadło mi głęboko w serce i nie opuściło go już nigdy. Od tamtego lipcowego dnia w naszym domu zaczęliśmy wszyscy oglądać regularnie dziennik telewizyjny. Ja nic z tego programu nie rozumiałem, a rodzice usiłowali z podawanej tam propagandy wyłowić jakąś informację lub zorientować się co władza zamierza zrobić z tymi, którzy strajkują w naszym mieście wojewódzkim.
O ile dobrze pamiętam dwa lub trzy dni później temat strajku zszedł w mojej świadomości na jeden z dalszych planów, przesłoniły go wyprawy na grzyby i jeżyny, nowa wędka i jabłka papierówki. I pewnie tak by zostało, bo kto by tam interesował się przez cały czas jakimś strajkiem, gdyby pewnego dnia nie posłano mnie na stację po jakieś zakupy.
Szedłem jak zwykle przez kładkę z nasmołowanych podkładów, której także już dziś nie ma, bo zastąpiła ją kładka betonowa, szedłem gapiąc się pod nogi, bo zawsze tak chodziłem, należałem bowiem i należę nadal do licznego wśród ludzi plemienia zbieraczy, czyli istot którzy obsesyjnie wierzą, że prosto pod ich nogami może się kiedyś pojawić coś cennego, interesującego lub choćby tylko kolorowego. Szedłem więc po kładce i patrzyłem pod nogi. Tuż po wejściu na kładkę nadepnąłem na złożoną w pół kartkę z zeszytu w jedną linię. Nie było to nic nadzwyczajnego. Dzieciaki wyrywały kartki z zeszytów i rzucały je gdzie popadnie. Zastanawiające było to, że dalej leżała druga identyczna kartka z zeszytu, a za nią trzecia, czwarta i dziesiąta. Mnóstwo kartek z zeszytu w trzy linie, na kładce tuż przed węzłową i ważną stacją kolejową w mieście, gdzie znajdują się dwie jednostki wojskowe, wyższa uczelnia także wojskowa, a w okolicznych lasach kryję się jeszcze fabryka amunicji, w pobliskim miasteczku zaś kolejna jednostka wojskowa – tym razem transportowa.
Podniosłem pierwszą kartkę i rozłożyłem ją. Oczom moim ukazał się obrazek następujący; sierp i młot, za którym widniał znak równości, taki jakiego używaliśmy na lekcjach matematyki, a za tym znakiem znana mi z filmów o wojnie swastyka – symbol hitlerowskich Niemiec. Pod spodem ktoś napisał; nowy faszyzm nadchodzi od wschodu. Nie powiem, zdziwiłem się. Czegoś takiego w tych spokojnych czasach, czasach regularnie emitowanych w telewizji teleferii, serialu „Czterej pancerni i pies” nie widziało się codziennie. Na wszelki wypadek zebrałem z podkładów kilka tych kartek, złożyłem je starannie i wcisnąłem w kieszeń krótkich spodni. Załatwiłem w kiosku co miałem do załatwienia i wróciłem do domu. Uśmiechnięty i zadowolony jak nie wiem co pokazałem stojącej przy kuchni i gotującej zupę mamie moje znalezisko. Mama ledwo rzuciła okiem na kartkę od razu zapytała czy mam tego więcej. Przytaknąłem i wyciągnąłem z kieszeni wszystko co tam miałem. Mama wzięła ode mnie te kartki i na moich oczach wrzuciła wszystkie pod kuchnie. O mało się nie rozpłakałem. Coś tak wspaniałego jak „nowy faszyzm nadchodzi od wschodu”, coś czego zazdrościły by mi wszystkie dzieci na ulicy i wszystkie dzieci w szkole poszło z dymem. Nie wiedziałem co zrobić, co powiedzieć. Nie mogłem się nawet z wrażenia rozpłakać. Postałem chwilę obok mamy, która najspokojniej w świecie zajęła się obiadem i wyszedłem na dwór zupełnie zdruzgotany.
Tego lata nie wydarzyło się już nic godnego uwagi co potrafiłbym skojarzyć ze strajkiem. Pamiętam tylko, że pojawiła się ta dziwna nazwa – Solidarność – nazwa, która od razu obrosła w znaczenia i stała się ważna do tego stopnia, że kiedy ze starszą o rok koleżanką zebraliśmy pełną butelkę stonki z kartofli i wysypaliśmy to obrzydlistwo na asfalt, po to by rozgniatać je potem kamieniami jedna po drugiej rozmawialiśmy właśnie o Solidarności.
- Za kim jesteś? – zapytałem Agnieszkę – za Solidarnością czy za Gierkiem?
- Za Gierkiem – powiedziała.
Zdziwiłem się bo ja byłem za „Solidarnością”, nie wiem dlaczego właściwie, bo zmowa milczenia, która panowała w naszym domu nie stała się wcale bardziej przepuszczalna od czasu rozpoczęcia się tych całych strajków. Rodzice jak dawniej milczeli o sprawach najważniejszych i nie składali żadnych deklaracji. A jednak ja byłem za Solidarnością, a ona za Gierkiem. Do dziś nie umiem tego wytłumaczyć inaczej jak tylko tym, że jej rodzice kazali tak mówić profilaktycznie, obawiając się donosicieli, a mnie nikt niczego nie kazał, bo nikt nie sądził, że mogę cokolwiek zrozumieć z tego obezwładniającego milczenia, które zaległo w naszym domu tamtego lata.
Rok później, także w lipcu, pojechałem z rodzicami na wycieczkę. Jechaliśmy jak zwykle wagonem akcji socjalnej Wschodniej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Spaliśmy w przedziałach z łóżkami, a na postojach, my dzieci, zbieraliśmy puszki po zagranicznym piwie walające się po torach. Pojechaliśmy wtedy na wycieczkę do Trójmiasta i pierwszy raz mogłem zobaczyć pomnik stoczniowców poległych rok po moim urodzeniu. Jeden pan zaś wytłumaczył wszystkim, że zginęli oni w obronie swojej godności. Przyznam się, że nic z tego nie rozumiałem. Wspomnienia o kartkach znalezionych na kładce prowadzącej do dworca nieco się już zatarły w mojej pamięci.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka