coryllus coryllus
782
BLOG

Rozrywki młodych menedżerów. Powieść sensacyjna (4)

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 4

 

Nie łatwo jest uprawiać zawód sutenera w takim mieście jak Bombaj. Konkurencja jest spora i każdy kto chce spróbować swoich sił w tym biznesie musi od razu postarać się o możnego protektora. Bracia Karamćandani mieli takiego opiekuna, był nim Frak Melo, który objął pieczę nad nimi i ich biznesem po gwałtownej śmierci swojego poprzednika, faceta którego imienia i nazwiska nikt już nie pamięta, nawet Raszid, który pamięta wszystko i wszystko wie, a pieniądze liczy po prostu jak szatan. Jego brat zaś Achmed, zazdrości mu tego wszystkiego od kiedy obaj zaczęli kręcić interesy nad zatoką, czyli właściwie od zawsze. Tak po prawdzie to Achmed nigdy nie zrobiłby żadnego porządnego dilu gdyby nie brat. On się po prostu do tego nie nadawał. Był co prawda mniejszy i szczuplejszy niż Raszid, ale co dziwne także bardziej powolny i zdarzało mu się popadać w zgubne zamyślenie w momentach całkowicie niestosownych.
 
Kiedyś, na przykład, kiedy policja prowadziła śledztwo w sprawie śmierci ich pierwszego opiekuna obaj bracia byli przesłuchiwani i Achmed, który właśnie w trakcie tego przesłuchania popadł w zamyślenie udzielił oficerowi policji odpowiedzi całkowicie niestosownej i niezgodnej z oczekiwaniami jego brata Raszida. – Czy pański brat widział się z tym człowiekiem i rozmawiał z nim w czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin przed śmiercią? – Tak brzmiało to pytanie. Zamyślony i wpatrzony w wiszący na ścianie kalendarz z Mahatmą Ghandim Achmed odpowiedział na to – ależ tak oczywiście, nawet się pokłócili.
 
Raszid miał z tego powodu spore nieprzyjemności. Musiał wydać dużo pieniędzy, musiał lecieć do San Francisco i tam tłumaczyć nieznanym Achmedowi ludziom jakieś zawiłe sprawy. Musiał wykonać dużo telefonów i denerwować się przy tym okropnie. Na koniec zaś wymierzył swojemu bratu policzek i przez chwilę trzymał swój gruby, śniady wskazujący palec pomiędzy jego oczami, prawie równolegle do linii nosa. I małe ma tu doprawdy znaczenie fakt, że nos Achmeda Karamćandani był zakrzywiony jak pogrzebacz czarownicy.
 
Po tych wypadkach w mieście pojawił się Frank Melo. Był to mężczyzna powolny w ruchach, stateczny i zrównoważony. Nigdy, na przykład nie krzyczał na ludzi, których zamierzał zamordować. Zawsze przyglądał im się z wyrazem zmęczenia i troski wymalowanym na szerokiej twarzy, jakby chciał powiedzieć – chłopie, dlaczego mi to robisz? Czy nie możesz po prostu posłuchać tego co mówię? Czy musisz się tak wygłupiać? Czy wiesz jak głodne są ryby w zatoce i ile ich tam jeszcze pływa mimo tego, że całe to cholerne miasto wylewa do niej nieczystości? Czy wiesz o tym wszystkim?
 
Takie właśnie treści wypisane były na twarzy Franka, kiedy mówił do krnąbrnych kontrahentów, cwaniaków sadzących się na niezależne interesy i pospolitych złodziei, którym wydawało się, że facet z Ameryki to na pewno frajer, któremu łatwo i bez bólu można skroić parę dolarów. Życie wszystkich tych ludzi kończyło się później w zielonych falach zatoki. Frak wywoził ich nad morze osobiście, albowiem bardzo lubił latać samolotem, szczególnie nocą.
 
Raszid Karamćandani, który był człowiekiem poważnym i doświadczonym nigdy nie próbował oszukać swojego opiekuna, solidnie i uczciwie dzielił się z nim pieniędzmi, wielokrotnie rozmawiali o interesach tak, jakby nie chodziło o handel ludźmi tylko o sprzedaż żyletek znanej firmy w Europie Środkowej. Frank interesował się tym gdzie Raszid i Achmed kupują dziewczyny, ile za nie płacą, gdzie mieszczą się miejsca ich pracy – tak właśnie nazywali to co człowiek wrażliwy i kulturalny określa zwykle słowem „burdel” - interesował się  także kim są klienci braci. Wszystkie te sprawy ciekawiły Franka bardzo i lubił on o nich rozmawiać. Nigdy jednak – co bardzo imponowało Raszidowi – nie poprosił go o to, by przyprowadził mu jakąś dziewczynę. – Mądry człowiek – myślał sobie starszy Karamćandani – zna się na rzeczy.
 
Frank zdenerwował się na Raszida tylko raz, było to wtedy kiedy razem z Achmedem wpadli na pomysł, by poszerzyć ofertę usługową swojego przedsiębiorstwa. Raszid wymyślił, że skoro może kupować dziwki w Kalkucie, lub jakieś biedne dzieci w stanie Karnataka to stać go również na zapłacenie za dziewczyny z Ameryki. Białe, cycate, z żółtymi włosami. To byłby prawdziwy hit w mieście Bombaj w tamtych czasach. Dziś, bowiem, nie jest to już nic nadzwyczajnego.
 
Kiedy Frank to usłyszał wypuścił z ręki swoją srebrną papierośnicę ze wygrawerowanym na wieczku smokiem, która – jak twierdził pośrednik parający się sprzedażą takich drobiazgów – należała kiedyś do generała Czang-kai-Szeka. Nie chodziło nawet o to, że Frank był rasistą i pogardzał kolorowymi, biznes to biznes i nie ma w nim miejsca nie tylko na sentymenty, ale także na resentymenty. Frank wyobraził sobie od razu co stałoby się z nim, z jego organizacją i jej rozległymi wpływami, gdyby inne organizacje dowiedziały się, że on Frank Melo pozwala na to, by jakiś spasiony Hindus latał do Frisco i wybierał sobie dziwki w Dolinie Krzemowej, jak nie przymierzając gruszki z koszyka, a potem wiózł je do jakichś zapyziałych tandetnie urządzonych lokali w Bombaju.
 
Frank był bardzo zdenerwowany, nie dał jednak tego po sobie poznać, bo nie lubił gdy on sam lub inni mężczyźni okazywali emocje. – Raszid – powiedział tylko – Raszid bracie, gdybym Ci na to pozwolił, wszystkie automaty do gry w całym Vegas zatrzymałyby się momentalnie na minutę. Potrafisz to sobie wyobrazić? Raszid nie potrafił. Jego wyobraźnia nie była aż tak plastyczna, była jednak na tyle wygimnastykowana, by Raszid zrozumiał co Frank do niego mówi i już nigdy więcej nie wracał do tego tematu.
 
Nie było więc między nimi żadnego powodu do kłótni, żadnych niesnasek i zgrzytów, które zwykle towarzyszą interesom ludzi pochodzących z odmiennych kręgów kulturowych. Nie było aż to tamtego feralnego dnia, kiedy Achmed odebrał telefon od Franka, a potem zadzwonił do swojego brata, który wcale nie wyjechał z Bombaju, a jedynie poszedł się rozerwać na pół dnia w miejsce gdzie nigdy za żadne skarby nie zaprosiłby Franka Melo. Do salonu gry w Bingo. Ludzie bowiem, nawet tak poważni i ustosunkowani jak Raszid mają swoje drobne i wstydliwe nawyki, którym lubią oddawać się gdy nikt nie patrzy.
 
Stamtąd właśnie wyciągnął swojego brata Achmed. Poganiając go tak jakby Raszid nie był jego starszym bratem tylko kimś niegodnym szacunku, wepchnął Raszida do samochodu. Opowieść nasza rozgrywa się w czasach kiedy syn premier Indory Ghandi nie podpisał jeszcze umowy z Japończykami na produkcję i sprzedaż w Indiach samochodu Maruti, tak później znienawidzonego przez mieszkańców wielkich miast subkontynentu. Bracia więc wsiedli do jednego z dwóch modeli aut, które można było spotkać w tamtych czasach na indyjskich ulicach, do „Ambasadora”. Drugi model nazywał się „Premier padmini”, obydwa zaś cieszyły się sporą popularnością, a to z tego względu, że choć były awaryjne, każdy mechanik w Indiach potrafił je naprawić używając do tego celu kamienia wziętego wprost z ulicy, gwoździa i młotka.
 
 
 
Samochód Raszida i Ahmeda Karamćandani popsuł się jakieś dwa kilometry przed rezydencją Franka. Obydwaj bracia pędzili teraz, jak dwa nosorożce po sawannie, ich rozwiane marynarki zasłaniały światło ulicy innym przechodniom. Co jakiś czas Raszid wyjmował z kieszeni wielką chustkę do nosa i wycierał nią czoło i kark
-        Co on dokładnie powiedział Achmed – sapał – co powiedział?
-        Nie ma pieniędzy bracie – Achmed był gorzej niż przygnębiony – ktoś je zabrał
-        Coś tu nie gra bracie, kto mógł zabrać te pieniądze, one są nasze prawda?
-        Prawda – westchnął Achmed
-         Ale my to organizacja, pieniądze są też organizacji? – sapał Raszid - kto Achmed jest tak głupi, żeby zabierać pieniądze organizacji? Kto bracie ?!
-        Nie wiem Raszid, szef powie
Po chwili ujrzeli bramę rezydencji, w której mieszkał Frank, ale nie był to widok, który sprawiłby im radość. To co zobaczyli wywołało w nich panikę, gorszą niż ta, która wybucha w stadzie słoni, kiedy płonie sawanna.
Przed bramą pełno było gapiów i policji - cztery samochody, a w dodatku karetka. Bracia zwolnili i spokojnym krokiem siląc się na nonszalancję zbliżali się do tłumu gapiów. Kiedy byli bardzo blisko z bramy wyszło czterech sanitariuszy z noszami. Na noszach leżały zwłoki przykryte prześcieradłem, spod białej płachty wysunęła się ręka trupa. Raszidowi wystarczyło, że raz zerknął na tę rękę, a ściślej na rolexa, który był na jej przegubie, żeby zrozumieć wszystko. Takiego zegarka nie miał w tej dzielnicy nikt poza jednym człowiekiem. Ciało tego człowieka właśnie odwożono do kostnicy.
-        Jedź do Banku Achmed i zlikwiduj wszystkie nasze konta – Raszid był szary ze strachu
-        Zabili Franka – młodszy Karamćandani kiedy to zrozumiał zdobył się na to, żeby nazwać swojego szefa Frankiem, kiedy tamten żył Achmed nigdy by się na to nie odważył.
-        Chcę mieć wszystkie pieniądze przy sobie – mówił Raszid – każ dziewczynom pakować manatki, być może będziemy musieli się wyprowadzić.
-        Dokąd bracie?
-        Nie wiem bracie, może do Kalkuty
Lepiej, żeby to nie była Kalkuta – pomyślał Achmed- niech Raszid wpadnie lepiej na inny pomysł
-        Chcesz zabrać wszystkie dziewczyny ze sobą? – dodał głośno
-        A z czego będę żył bracie – Raszidowi głos drżał ze strachu i irytacji na opieszałość Achmeda i jego głupie pytania – śpiesz się.
 

Achmed ruszył z powrotem w kierunku ich zepsutego samochodu, ale Raszid przytrzymał go za marynarkę i wskazał palcem przejeżdżającą właśnie taksówkę. Kiedy auto zatrzymało się wepchnął tam swojego brata, a potem odwrócił się w kierunku zbiegowiska przed rezydencją Franka. Karetki już nie było, stali tam tylko ludzie, którzy przekrzykiwali się składając zeznania niewysokiemu sierżantowi o bardzo ciemnej karnacji. Ten, choć niski i cichy wydawał się być panem całego tego zgromadzenia i co jakiś czas nic nie mówiąc wskazywał palcem ta tego lub owego krzykacza każąc mu jeszcze raz powtórzyć to co tamten powiedział wcześniej. Sierżant trzymał w dłoni notatnik, w którym co jakiś czas zapisywał jakieś słowo. Nagle podniósł głowę i spojrzał wprost na stojącego w oddaleniu Raszida Karamćandani. Kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się Raszid odwrócił się i wolno ruszył ulicą zostawiając za sobą krzyczących ludzi, sierżanta i rezydencję Franka Melo.

 

Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Kultura