Nikt nie potrafi wyobrazić sobie udręki komisarza policji w mieście, które oficjalnie liczy dwadzieścia milionów mieszkańców, a nieoficjalnie dawno przekroczyło setkę. Właściwie nie sposób być policjantem w takim miejscu. Jedyne sprawy, którymi zajmował się komisarz Balani to były przestępstwa narkotykowe, tylko te można było traktować w miarę serio. Takie historie, jak stęczycielstwo czy trupy znajdowane na ulicach, nie wspominając o kradzieżach, to była codzienność, nikt się tym nie przejmował. No chyba, że zginął ktoś ważny, wtedy robiła się afera.
Ostatnio życie zawodowe komisarza nabrało jednak trochę żywszych kolorów, obdarci informatorzy z ulic Basti i faceci znad zatoki, którzy zajmowali się pochłanianiem ochłapów spadających ze stołów ludzi wielkich i wpływowych, donosili, że coś dziwnego dzieje się na ulicach. Nie tylko w najbiedniejszych dzielnicach, ale także wśród otoczonych pomarańczowymi drzewami bungalowów. Gdzieś porwano żebraka na oczach przechodniów, zniknął spokojny, samotnie żyjący urzędnik, dzieciaki które sprzedawały się na roku ulicy przepadły bez wieści, znikały prostytutki i ich uliczni opiekunowie.
Z tego co udało się ustalić komisarzowi żaden z zaginionych nie pojawił się więcej w miejscu w którym mieszkał, żył czy handlował. Zjawisko znikania nie byłoby może takie dziwne i niepokojące zważywszy na ciągle odgrzewane przez gazety historie o handlarzach ludzkich organów, którzy penetrują najbiedniejsze dzielnice, ale w tym wypadku zaginionych było zbyt wielu, a komisarz dowiadywał się o nich przy okazji informowania go o innych przestępstwach. Najgorsze było to, że nie można było złapać choćby najmniejszego śladu. Owszem parę osób widziało porywaczy, ale wszyscy twierdzili, że byli to ludzie obcy, nie stąd, poza tym byli wśród nich biali.
Kiedy w drzwiach stanął sierżant Ramsuratkumar, komisarz nawet na niego nie spojrzał.
Nie zniechęciło to sierżanta.
- Mamy trupa komisarzu – powiedział radośnie – białego trupa – dodał po chwili poprawiając krótki rękaw koszuli.
-
Komisarz Balani rzeczywiście podniósł wzrok, ale nie ożywił się na tyle, żeby zadowoliło to sierżanta.
- To znany trup - ciągnął Ramsuratkumar, a głos drżał mu z podniecenia.
- To Frank Melo – sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu – Teraz to się na pewno ruszysz bydlaku – pomyślał brzydko o zwierzchniku.
Rzeczywiście. Komisarz Balani podniósł się i ruch ten był na tyle gwałtowny, że przewrócił krzesło. Komisarz, bowiem, przestał w jednej chwili myśleć o swoim ciężkim życiu i obowiązkach służbowych, a zaczął o pieniądzach, które właśnie stracił, a które co tydzień dostawał od Franka Melo za nie wtrącanie się w jego sprawy.
- Gdzie on jest?
- W kostnicy, gdzie miałaby być? – sierżant był zdziwiony – trupy zawsze wiezie się do kostnicy. Nieprawdaż komisarzu?
To ostatnie zdanie bardzo zdenerwowało komisarza Balani, a jeszcze bardziej irytował go oślepiający uśmiech sierżanta, który nie potrafił zachować powagi w momencie tak kłopotliwym, trudnym i – co tu ukrywać – smutnym dla komisarza.
Sierżant Ramsuratkumar nie potrafił tego zrobić ponieważ dzień, w którym zginął Frank Melo był najszczęśliwszym dniem w jego życiu. Sam jeszcze do końca nie zdawał sobie z tego sprawy, jak bardzo szczęśliwy był ów dzień. Jedyna prawdziwa przeszkoda na drodze do awansu przestała istnieć. Teraz sierżant Ramsuratkumar bez lęku może napisać donos na komisarza i wywlec wszystkie jego świństwa i ciemne sprawki. Frank nie żyje, już nic mu nie grozi. Kiedy wywalą Balaniego, kto jak nie on – Ramsuratkumar może zająć jego miejsce – nadaje się do tego najlepiej. Serce sierżanta biło tamtego dnia żywiej, jak werbel dobosza w czasie defilady z okazji państwowego święta.
- Jak zginął? – głos komisarza był nieprzyjemny
- Słucham?
- Pytam, jak zginął sierżancie, chyba go obejrzeliście?
- Ktoś strzelił mu w głowę z bliska, wielka dziura panie komisarzu, łeb w strzępach, ale czemu się dziwić przy trybie życia jaki prowadził Frank trzeba się było czegoś takiego spodziewać. To musiało nastąpić, za długo był spokój, a Frank czuł się zbyt pewnie, podobno miał swoich ludzi w policji, i wie pan co...
- Zamknijcie się sierżancie – powiedział Balani i popatrzył uważnie na małego, czarnego jak smoła Ramsuratukamara. - Co ten gnojek może rozumieć – pomyślał – taki facet, jak Frank i buch, nie żyje. Co teraz będzie? Przecież organizacja nie zostawi wszystkich swoich interesów w mieście bez nadzoru? Kto zastąpi Franka? A może to oni go kropnęli bo kradł? Nie – komisarz odrzucił tę myśl – Frank był uczciwy i za spokojny – chodzi o coś innego. Jakiś wariat musiał go zabić. Szaleniec. Nie wiedział co robi. Zaraz, ktoś przyjedzie, znajdą go, zabiją, na miejsce Franka przyjedzie ktoś inny i znowu będzie spokój. Tylko trzeba się będzie dogadać z tym nowym. To jest największy problem. Komisarz uspokoił się trochę i postanowił czekać. Co będzie to będzie. Na razie trzeba obejrzeć Franka.
- Jedziemy do kostnicy - powiedział do sierżanta
- Jasne, jedziemy do kostnicy – powtórzył sierżant.
Prosektorium zwane na całym świecie kostnicą, właściwie nie wiadomo dlaczego było ponurym budynkiem przypominającym skład puszek wypełnionych truchłami sardynek w oleju. W środku budynku jednak znajdowało się coś innego. Komisarz i sierżant pokazali odznaki człowiekowi siedzącemu w wejściu, a ten wskazał im drogę, która prowadziła mrocznym korytarzem, gdzieś w ciemność. Szli wolno, a komisarz spoglądał na gołe żarówki kołyszące się u sufitu, które odbierały całą powagę i grozę temu miejscu. – Wyglądają jak łysi powieszeni głowami w dół – pomyślał komisarz i przyspieszył kroku. Sierżant od razu zaczął podbiegać, żeby nadążyć za swoim zwierzchnikiem był bowiem odeń dużo niższy. Uśmiechał się cały czas, obiecał sobie bowiem sollenie, że będzie obserwował twarz Baraniego kiedy ten spojrzy na martwego Franka. Chciał wyczytać z tej twarzy to co nie dawało mu spać po nocach – czy Balani siedział w kieszeni u Franka. Ramsuratkumar spodziewał się, że prawda ta pojawi się dziś na obliczu jego przełożonego.
W pomieszczeniu, do którego weszli, było tylko dwóch ludzi: żywy staruszek podobny do królika Bugsa w wersji dla biednych dzieci, którymi opiekuje się matka Teresa, który wyglądał do tego tak, jakby za chwilę miał odwalić kitę i nieżywy Frank Melo przykryty prześcieradłem. Kiedy policjanci przekroczyli próg pomieszczenia staruszek, aż podskoczył.
- Przyszliście go zobaczyć? – zakwilił wysuwając swoje królicze żeby jeszcze bardziej do przodu – chodźcie, dziś go przywieźli, jest wielki jak byk.
Sierżant uśmiechnął się do staruszka i między tymi dwoma od razu nawiązała się nić porozumienia, trup Franka Melo sprawił radość im obu.
- Nie często przywożą tu takich – kwilił dalej staruszek, a ten jest do tego zastrzelony, zobaczcie, jak dostał, o, tu ma dziurę, ale wielka – staruszek wydawał się półprzytomny ze szczęścia kiedy odsłaniał prześcieradło przykrywające twarz Franka – niezły co?
Komisarz tylko rzucił okiem – rzeczywiście to Frank – pomyślał.
- Niech pan go dokładnie obejrzy komisarzu – naciskał sierżant – może uda nam się znaleźć jakiś ślad
Komisarz nie słuchał bredni Ramsuratkuamara i bez słowa skierował się ku drzwiom.
- Nawet pan nie spojrzał – płaczliwie zawołał za nim sierżant – musimy poprowadzić śledztwo.
- Nie musimy – rzucił komisarz – zadzwońcie do amerykańskiej ambasady, niech go pochowają, nie może tu przecież leżeć bez końca.
Ostatnie słowa Balaniego sprawiły, że staruszek z kostnicy zrobił się smutny i zamyślony, kiedy wyszli dotknął delikatnie głowy Franka, tak jakby ten był kimś bardzo mu bliskim, a potem zasłonił jego twarz prześcieradłem.
W samochodzie komisarz nie odezwał się do Ramsuratkumara ani jednym słowem, patrzył tylko na niego ponuro i czekał aż tamten przestanie się uśmiechać. Nie doczekał się jednak, bo Ramsuratkumar był w owym dniu zbyt szczęśliwy, by uśmiech zniknął z jego twarzy. –Doby Boże – myślał - był bowiem prezbiterianinem – Frank Melo nie żyje, interesy leżą odłogiem, mnie czeka niechybny awans, a bracia Karamćandani pewnie już pakują manatki i rezerwują bilety na samolot do Kalkuty, a może nawet gdzieś dalej. Może do Australii?
Ramsuratkumar przypomniał sobie także to co wyczytał z oczu Raszida Karamćandani, którego zobaczył dziś przed rezydencją Franka, jak stał na chodniku niczym spłoszone zwierzę i patrzył na niego i całe zbiegowisko. –Już po was – myślał wtedy sierżant – już po was. I ani na moment nie zastanowił się kto też mógł stać za tym wszystkim, kto mógł zabić Franka, a także kto był na tyle odważny, zdeterminowany lub kryty, by takie zabójstwo zlecić. Nie myślał także sierżant Ramsuratkumar o tym, że owa śmierć mogła mieć jakiś sens, a sens ów dałoby się odkryć gdyby tylko – miast zwiedzać miejską kostnicę – udało się przyskrzynić Achmeda Karamćandani, którego następnie należałoby posadzić na krześle w pustym pokoju, by jak zwykle popadł w zamyślenie.
Gdyby miał z tym jakiś kłopot Ramsuratkumar mógłby zawsze przeciągnąć kilka razy po jego plecach wielką gumową pałką, którą trzymał w służbowej szafce. To był stary i wypróbowany sposób, by skłonić ludzi do myślenia i wzmóc pracę ich wyobraźni. Sierżant Ramsuratkumar był jednak zbyt prostym człowiekiem, by myśleć o takich sprawach, był także zbyt mały duchem, by mierzyć się z zadaniami, które przed nim wyrosły. Myślał więc bez przerwy o donosie, który napisze do zwierzchników Balaniego, jak tylko zostanie sam w swoim pokoju na czwartym piętrze.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Kultura