Tekst ukazał się w październikowym numerze magazynu "Gentelman"
Człowiek idzie do kina i tak naprawdę nie ma tam na czym oka zawiesić. Są oczywiście tacy, którzy chodzą do kina po to, by oglądać kreskówki, ale tymi nie będziemy się dziś zajmowali. Tak naprawdę bowiem to co zwykło się nazywać fenomenem kina, krainą X muzy, czy jak tam jeszcze to nazwać, czyli cała produkcja kinowa od początku jej istnienia do przedwczoraj opierała się na aktorkach. Nikt o zdrowych zmysłach nie chodziłby przecież na filmy gdyby nie było tam kobiet, które odgrywają to czego mężczyzna nie ma w domu. Były oczywiście także filmy z udziałem samych mężczyzn, istnieją one do dziś, ale należały i należą zwykle do kategorii państwowej propagandy lub produkcji dla młodzieży. Jeśli nie liczyć oczywiście gejowskich pornosów.
W dawnych czasach, których nie pamiętają już nawet najstarsi kinomani na ekranie pojawiała się aktorka nazwiskiem Faye Dunaway. Wystarczyło, że pani owa pokazała swoją twarz i uśmiechnęła się lekko, a tłumy mężczyzn siedzących w kinowych fotelach lub przed telewizorami zaczynały się niespokojnie poruszać. Ktoś tam sapał, ktoś inny otwierał piwo, a kolejny przygładzał przetłuszczone włosy i wycierał łzę sunącą mu po policzku. Takie to były właśnie czasy i takie filmy. Faye Dunaway, z tego co pamiętam ani razu nie pokazała na ekranie piersi. Raz odwróciła się do widza obnażonymi plecami, raz także pokazała nogi w całości od kostek po pachwiny. To ostatnie jednak odbywało się w półmroku więc nie może się liczyć jako seksualny szantaż. Nie miało to wszystko jednak żadnego znaczenia. Aktorka ta – chyba jedna z największych – zawsze wywoływała w mężczyznach to szczególne wrażenie i tej jedyny w swoim rodzaju niepokój.
Kiedy przyjechała do Polski trzy albo cztery lata temu, zrobiło mi się trochę smutno. Faye Duneway ma dziś ponad siedemdziesiąt lat i twarz wypełnioną botoksem, kino zaś przestało się żywić jej urokiem i urokiem podobnych do niej kobiet. Symbolem tej – bardzo charakterystycznej zmiany – jest także już przemijająca Sharon Stone. Sharon która przekroczyła dziś pięćdziesiątkę, żeby uzyskać efekt podobny do tego, co Faye osiągała poprzez uśmiech i opuszczenie rzęs musiała zdjąć majtki i machać przy tym nogami. Różnica jakościowa dla zorientowanych w temacie i pamiętających dawne kino jest spora i chyba nie muszę wyjaśniać na czym polega.
Miłośników filmów z prawdziwego zdarzenia nie muszę także ostrzegać, że będzie gorzej. Kamienna Sharon i jej popisy to dziś kanon światowego kina. Dla mnie, szczerze powiedziawszy rzecz nie do uwierzenia. W omawianym przypadku „gorzej” oznaczać będzie całkowite zniknięcie kobiet ze ekranów i zastąpienie ich kosmitami, mężczyznami o zmutowanym DNA, potworami z głębin i kompanią braci. To nieuniknione. Żadna Rene Zellweger tego nie powstrzyma i dobrze wiemy dlaczego. Nie zrobiła tego i nie zrobi także Julia Roberts. Komedia romantyczna, która miała przywrócić kobiecie należnej jej miejsce w kinie światowym to pomyłka. W dodatku pomyłka infantylna. Prawdziwe kobiety bowiem źle się czują w scenerii romantycznej a la Hollywood. Ich żywioł to zapomniane już kryminały gatunku noire lub gangsterskie ballady z wczesnych lat siedemdziesiątych. Opowieści o poszukiwaniu partnera na całe życie w strukturach korporacyjnych to coś wprost wstrętnego i głęboko nieprawdziwego. To tak samo jak próba wmówienia milionom kobiet oglądających filmy, że Hugh Grant jest amantem. Amantem!!? Kiedyś w kinie pokazywali faceta nazwiskiem Belmondo. Człowiek ten żyje do dziś, ma pewnie z osiem dych na karku i coraz młodsze żony przy boku, bo ten ósmy krzyżyk jakby się go wcale nie imał. Pan Belmondo wygląda jak przed laty, tyle że nieco posiwiał. Otóż miał on swego czasu opinię koszmarnego brzydala, co oczywiście nie przeszkadzało mu być amantem. Grywał wszystko – żołnierzy, policjantów, gangsterów, milionerów, wariatów i marynarzy. I zawsze był wiarygodny. Zawsze miał wokół siebie mnóstwo zafascynowanych nim kobiet. A kogo może zagrać Hugh Grant? Zainteresowanego niszową muzyką pracownika firmy sprzedającej jednorazowe maszynki do golenia. To wszystko. Nic więcej się z tego faceta nie wydusi.
Wróćmy do Faye Dynaway. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych na ekrany wszedł znakomity film kostiumowy pod tytułem „Ostatni Mohikanin” aktorka po obejrzeniu tej produkcji i tego co tam wyprawia Daniel Day-Lewis powiedziała, że mężczyzna który potrafi w biegu załadować karabin skałkowy ma u niej carte blanche w łóżku. Daniel Day-Lewis jest już chyba jedynym facetem w filmie, który potrafi wzbudzać w kobietach takie emocje, choć też przecież nie jest najmłodszy. Znajdą się pewnie tacy, którzy będą kręcić nosem, że nie, że Hugh Grant to dobry aktor i tak dalej. No dobra, dajcie mu więc tę strzelbę ładowaną od lufy, każcie biec po wąskiej ścieżce nad przepaścią, a naprzeciwko postawcie Indianina z plemienia Cheerokee z siekierą w ręku nazwiskiem Wes Studi, który we wspomnianym filmie grał Indianina imieniem Magua z plemienia Huronów. Zobaczymy co Hugh Grant zrobi z tej sytuacji. Obstawiam, że podniesie ręce do góry i zacznie przepraszać.
Spójrzmy teraz – po tym wszystkim co napisałem - na polskie kino. Czy ktoś tu w ogóle myśli o tym jak będzie wyglądał z ósmym krzyżykiem na karku? Pana Łapickiego nie liczę bo to inna epoka. Czy ktoś potrafi załadować w biegu karabin skałkowy? Czy są tu w ogóle jakieś aktorki, które potrafią się uśmiechać? Nie. Obawiam się, że nie ma nawet nikogo kto umiałby zdjąć majtki i machać nogami tak jak Kamienna Sharon.
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl Jest tam także pierwszy odcinek nowej powieści dla młodzieży i nie tylko pod tytułem 'Tajemnica srebrnego gryfa".
Inne tematy w dziale Kultura