Znana feministka i lewicowa działaczka społeczna Anna Dryjańska, udzielająca się aktywnie na równie lewicowym portalu natemat.pl w tekście pt. „Posłowie, którzy nienawidzą kobiet…” ubolewa nad antyinvitrowym projektem, który może niebawem zostać przegłosowany w Sejmie. Co ciekawe do owych wspomnianych w tytule posłów zalicza m. in. Pawła Kukiza, który jak powszechnie wiadomo cieszy się sympatią co najmniej czterech kobiet (żona i trzy córki). I skoro przez tyle lat z nim wytrzymują, istnieje małe prawdopodobieństwo, że miałby ich nienawidzić, ale wróćmy do rzeczy. Pani Dryjańska przytacza słowa Jolanty Drzewakowskiej, redaktorki magazynu „Chcemy być rodzicami”, która również załamuje ręce, gdyż „rząd PiS już odebrał dofinansowanie leczenia niepłodności metodą in vitro, więc chore pary muszą wykładać z własnej kieszeni od 5 do 11 tysięcy złotych za jeden zabieg, podczas którego do ciała kobiety lekarz wprowadza kilka zarodków. Gdy posłowie zdelegalizują tworzenie więcej niż jednego zarodka na jeden zabieg, wtedy zdesperowani ludzie będą musieli wyłożyć kwotę kilku tysięcy złotych wielokrotnie, narażając zdrowie kobiet”.
Obie Panie jak widać, nie widzą problemu w tworzeniu zarodków, które później (jeśli akurat okażą się zbędne) zostają unicestwiane. A dodatkowo bulwersuje je fakt, iż oto przyszli rodzicie muszą wydawać pieniądze na zabieg z własnej kieszeni! Skoro wydawanie pieniędzy na własne, prywatne potrzeby z cudzej kieszeni to według niektórych norma, dlaczego pań feministek nie bulwersuje fakt, iż ci sami rodzice, kiedy już urodzi im się dziecko, idą do sklepu po wyprawkę dla niemowlaka i płacąc za ubranka, zabawki, wózek, fotelik samochodowy, nosidło itp., wyciągają swój, a nie cudzy portfel! Gdzie jest powiedziane, że za in vitro trzeba płacić z cudzej, a za ubranka z własnej kieszeni? A może powinno być odwrotnie? Albo powinna istnieć jakaś jedna wspólna kieszeń, z której każdy sobie wykłada tyle ile zechce? Na te - bądź co bądź - retoryczne pytania znają odpowiedź tylko prawdziwi socjaliści.
Drugim szokującym stwierdzeniem, które można wyczytać w cytowanej przez Annę Dryjańską wypowiedzi pani Drzewakowskiej, jest to, że po zaostrzeniu ustawy invitrowej, Polki w celu przeprowadzenia skutecznego i legalnego zabiegu będą wyjeżdżać za granicę, po drodze mijając się z tymi, które właśnie wracają z zabiegów przerywania ciąży. A więc jawnie i otwarcie mówi się o aborcyjno-invitrowej turystyce. A może nawet jest to coś więcej, coś na kształt anntykonecpcyjno-invitrowo-aborcyjnego przemysłu. To wszystko działa jak logicznie poukładana całość: najpierw faszeruje się nastolatki środkami antykoncepcyjnymi lub „tabletkami po”, które rujnują ich zdrowie i co istotne płodność, później kiedy chcą, a już niestety nie mogą mieć dzieci, wysyła się je na zabiegi in vitro, a jak się okazuje, że dziecko poczęte tą metodą jest chore, lub z poważnymi wadami, to nadchodzi czas na ostatni etap układanki czyli aborcję. Właśnie takiego obrotu spraw oczekują lewicowe feministki, które nienawidzą kobiet i chcą ich zguby. I do tego jeszcze wmawiają dziewczynom, że właśnie na tym polega wolność, godność i szczęście!
Zadziwiające, jak ludzkość mogła przetrwać tyle tysięcy lat bez in vitro, w dodatku, jak na ironię, to obecnie Europa zmaga się z kryzysem demograficznym, pomimo „wspaniałej i skutecznej” metody sztucznego zapładniania. Czy te proinvitrowe i proaborcyjne działaczki w ogóle choć raz tak na poważnie zastanawiały się nad tym, co głoszą i piszą? Czy nie widzą dysonansu, kiedy z jednej strony mówią o desperatkach, które muszą usuwać ciąże, aby poczuć się szczęśliwymi, spełnionymi i wyzwolonymi kobietami, z drugiej o zdesperowanych niedoszłych matkach, które nie mogą mieć dzieci, a jedynym sposobem, żeby spełnić swoje marzenia i poczuć się kobieco jest poddanie się zabiegowi in vitro.
Głośno podkreśla się fakt istnienia dzieci narodzonych dzięki sztucznemu zapłodnieniu, ale raczej ukrywa się historie kobiet, którym ta metoda zadała tylko ból, cierpienie i złudne nadzieje. Wmawia się im walkę o macierzyństwo i szczęśliwą rodzinę, a tak naprawdę, w dużej mierze omamia i zwodzi. Zarówno młode dziewczyny, jak i dojrzałe kobiety są jedynie trybikami w tej bezlitosnej, biznesowej machinie. Tak, biznesowej, bo przecież in vitro to gra o dużą kasę. Czy to spływającą bezpośrednio od osób prywatnych, czy za pośrednictwem budżetu państwa - lekarzom jest wszystko jedno - pieniądz to pieniądz, ale zwykłym ludziom, podatnikom, nie jest to obojętne. W jednym można po części zgodzić się ze zwolennikami in vitro. Metoda ta uszczęśliwia ludzi. Zastanówmy się jedynie, czy chodzi o szczęście przyszłych rodziców, czy o szczęście lekarzy, czerpiących z przeprowadzanych zabiegów horrendalne zyski.
Inne tematy w dziale Polityka