Selbschutz cywilni mordercy swoich sąsiadów - Polaków.
Selbschutz cywilni mordercy swoich sąsiadów - Polaków.
Darius Salamon von Danzig Darius Salamon von Danzig
1207
BLOG

Selbstschutz... Nasze Matki... Nasze Dziadki... Zobaczmy zatem jak to było!

Darius Salamon von Danzig Darius Salamon von Danzig Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Z dedykacją Szturom...


Szacuje się się że Volksdeutsche z tzw Samoobrony /Selbstschutz/ z pomocą wojska i policji wymordowali dużo więcej aniżeli 40.000 Polaków niedługo po wejściu Wermachtu do Polski, zrobili to z niesłychaną, czasami wręcz nie do uwierzenia brutalnością, bardzo często mordowali ludzi, których znali od dziecka, swoich sąsiadów a nawet krewnych swoich małżonków.

Niżej zamieszczę Księgę Zła - spis Polaków do likwidacji, zawierała ponad 60.000 nazwisk do wymordowania a wiadomo, że ocaleli nieliczni z nich,  mordowano przecież także ludzi nie będących na tej swoistej liście mordu, tak że należy założyć, że szacunki o 40.000 zamordowanych osobach są mocno zaniżone.


Nie wiem, zastanawiałem się długo czy warto poruszać tego typu tematy z przeszłości, tematy ociekające krwią i strachem niewinnych ludzi, pewnie nie pisałbym tego co teraz napiszę, gdyby nie wkładano palca w moje oczy, nawiasem mówiąc to palców i to palców z nie  jednych dłoni...

Skoro jednak posiadam wiedzę i wrażliwość to może powinienem napisać ten nazwijmy to umownie artykuł, tak też zrobię.

Wątków jest dużo, zacznę może od pewnej "ciekawej" książki, spisano ja jeszcze przed 2 Wojną Światową i chyba jest swoistym fenomenem zła, co to za książka a raczej Księga? 

Spis w formie książkowej zawierający nazwiska i dane Polaków przeznaczonych do eksterminacji, zapisywano tam ludzi, którzy byli elitą, którzy mogliby stać się przeszkodą w realizacji niemieckich planów, ale także takich, których nienawidzono z osobistych pobudek ot chociażby swoich polskich sąsiadów.

Zerknijmy do Wikipedii:

  Sonderfahndungsbuch Polen (pol. Specjalna księga Polaków ściganych listem gończym) – zwana także księgą gończą lub listą proskrypcyjną tzw. wrogów Rzeszy. Była alfabetycznym wykazem imiennym zawierającym ponad 61 tys.Nazwisk Polaków najbardziej zasłużonych dla Polski, przeznaczonych do aresztowania i likwidacji na terenach wcielonych do III Rzeszy w ramach operacji Tannenberg. Lista ta przygotowana została na polecenie Reinharda Heydricha przez kontrwywiad służby bezpieczeństwa SS tzw. Sicherheitsdienst w Berlinie we współpracy z niemiecką mniejszością zamieszkałą na terenie Polski. Lista została wydrukowana w formie książki w lipcu 1939 roku w Berlinie przez centralę policji bezpieczeństwa i SD.

    Listę przygotowywały równolegle dwa nazistowskie urzędy. Pierwszą była komórka Zentralstelle II/P (Polen) utworzona w maju 1939 roku w Głównym Urzędzie SD Reichsführera SS, która sporządzała listy „osób przewidzianych do ujęcia w Polsce”, którymi interesował się wywiad SS. Przy jej opracowaniu Niemcy wykorzystywali m.in. polską prasę oraz raporty niemieckich placówek dyplomatycznych. Drugą listę, sporządzaną pod kątem „Polaków wrogo ustosunkowanych do niemczyzny”, równolegle przygotowywała berlińska centrala Gestapo. Wiele nazwisk na tej liście znalazło się dzięki donosom mniejszości niemieckiej[5] mieszkającej na terenach przedwojennej Polski, które za pośrednictwem kierownika organizacji Volksdeutsche Mittelstelle trafiała do szefa kancelarii Rzeszy – Hansa Lammersa. 

 

   Na podstawie obu tych list powstała tzw. specjalna księga gończa (Sonderfahndungsbuch Polen), obejmująca w układzie alfabetycznym ponad 61 tysięcy nazwisk wybitnych Polaków „szczególnie niebezpiecznych dla Rzeszy”. Na listę trafiały osoby, które w jakiś sposób zasłużyły się dla Polski lub naraziły się Niemcom. Na liście tej umieszczono, w porządku alfabetycznym, także nazwiska Polaków „wyróżniających się w konfliktach narodowościowych”, na których temat donosy sporządzili niemieccy konfidenci. Poza imieniem i nazwiskiem na liście podane były: funkcja, zawód, przynależność do organizacji oraz miejsce zamieszkania osoby poszukiwanej. Znajdowali się na niej: działacze polityczni, przedstawiciele świata kultury, szlachty polskiej, wybitni ludzie nauki i sztuki, księża, uczestnicy polskich powstań niepodległościowych jak powstania wielkopolskiego i powstań śląskich z lat 1918–1921, aktywiści plebiscytowi na Mazurach, Warmii i Śląsku, członkowie Polskiego Związku Zachodniego, Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, Związku Harcerstwa Polskiego w Niemczech i Związku Polaków w Niemczech.


   Sonderfahndungsbuch Polen była narzędziem w realizacji nazistowskiego planu Generalplan Ost. Według tej listy grupy operacyjne policji bezpieczeństwa (Sipo) i służby bezpieczeństwa (SD) (tzw. Einsatzgruppen) we współpracy z paramilitarną organizacją mniejszości niemieckiej – Volksdeutscher Selbstschutz – dokonywały masowych aresztowań Polaków w celu:

osadzania w więzieniach i obozach koncentracyjnych,

rozstrzeliwań w masowych egzekucjach podczas czystek etnicznych ludności polskiej,

masowych deportacji i wysiedleń z ziem przyłączonych do Rzeszy lub przeznaczonych na cele wojskowe do Generalnego Gubernatorstwa oraz w głąb Niemiec.

   Po wybuchu wojny listy proskrypcyjne były na bieżąco uzupełniane. Drugie wydanie z roku 1940 zredagowane w wersji dwujęzycznej niemiecko-polskiej zostało opublikowane w Krakowie po zakończeniu akcji eliminacji polskiej inteligencji Außerordentliche Befriedungsaktion. Była to ostatnia publikacja list proskrypcyjnych pod tą nazwą. Później listy te wychodziły pod nazwą „Fahndungsnachweis” (pol. „Dziennik inwigilacyjny”). Tylko niewielka liczba osób umieszczonych na listach zdołała przetrwać okupację niemiecką./!/


Link do Śląskiej Biblioteki Cyfrowej z książką zła - spisem Polaków do wymordowania: https://sbc.org.pl/dlibra/show-content/publication/edition/24330?showContent=true&id=24330&language=pl


Zobaczmy teraz wspomnienia naocznych świadków tamtych dni, wspomnienia ludzi, którym udało się czasami ocaleć w sposób wręcz nieprawdopodobny!

Wpierw jednak zamieszczę pewien opis jak przygotowano jedno z miejsc pod przyszłe mordy, w Szpęgawsku. - 


"Grunt lesny gdzie znajduja się mogily zbiorowe w lesie szpegawskim jest oficjalnie zaliczony do gruntu torfowego z duza zawartością wilgotności. Do okola miejsc kazni znajduje się Male jeziorka.

Las Szpegawski należał do majatku niemieckiej rodziny szlacheckiej von Paleske, właściciel miał synow z których jeden był aktywnym działaczem Starogardzkiego Selbstschutzu i to za jego zgoda utworzono w lesie szpegawskim masowe miejsca egzekucji. Pierwsze dziury / groby do masowych egzekucji nie kopal nikt inny jak sami ogrodnicy z dworu rodziny von Paleske!!

Las Szpegawski służył nie tylko jako miejsce egzekucji i kazni ludności cywilnej ale i tez pelnil funkcje czegos w rodzaju „wysypiska dla ludzkich zwlok” przywozono i pozbywano się tam zwlok osob zamordowanych w okolicznych aresztach, wiezieniach tak jak na przykład zrobiono z cialami kobiet zamordowanych w Starogardzkiej Baszcie Gdanskiej. Tam tez wywieziono i PORZUCONO ciala rostrzelanych w Tczewie na świńskim rynku mieszkańców miasta. W czasie kiedy odbyla się egzekucja panowaly bardzo silne mrozy co nie pozwalalo na zasypanie cial ofiar a wiec zrzucono je tylko z ciężarówki i lezaly tak az do nadejścia wiosny i odwilży. Dopiero wtedy zakopano ciala rozstrzelanych w Tczewie.

Von Paleske przed koncem wojny uciekli do Niemiec".

Post z Forum: https://dawnytczew.pl/forum/viewtopic.php?f=21&t=566&p=10979&hilit=selbstschutz#p10979  

Oraz:


Etapy planowej eksterminacji

Akcja eksterminacyjna w miarę narastania nabierała cech planowej, z dnia na dzień usprawnionej, działalności. Tak więc w nawiązaniu do sporządzonych jeszcze w ostatnich miesiącach pokoju "czarnych" list Polaków - mieszkańców ziemi starogardzkiej, niebezpiecznych dla Rzeszy, ustalono kolejność "likwidacji" skazanych osób, określono miejsca koncentracji i sposoby "przygotowania" ofiar na śmierć, wyznaczono wykonawców wyroków, jak również dokonano wyboru, przygotowania i zabezpieczenia miejsc egzekucji.

Okupant po wkroczeniu na Pomorze w 1939 roku dokonał podziału ludności na cztery niżej wyszczególnione grupy:

1. Volksdeutsche, tj. byłych obywateli polskich narodowości niemieckiej, od początku korzystających z tych samych uprawnień, jakie przysługiwały przybyszom z III Rzeszy, tzw. reichsdeutschom; grupa ta otrzymała pełne prawa obywatelskie 26 października 1939 roku;

2.warstwa pośrednia - Zwischenschicht, do której zaliczano Polaków z terenów byłego zaboru pruskiego, od urodzenia tu zasiedziałych, być może spokrewnionych z Niemcami, czy np. kiedyś służących w wojsku niemieckim, a przez hitlerowców po prostu uważanych za "spolonizowanych" Niemców, choć nie korzystających z żadnych specjalnych uprawnień;

3. Polacy, przewidziani do zniemczenia, rekrutujący się przede wszystkim z ludności napływającej z byłych zaborów austriackiego i rosyjskiego (tzw. Kongresspolen), jak i też z części ludności miejscowej, z tzw. warstwy pośredniej, "politycznie niepewnej" - w sumie przewidzianej do wysiedlenia;

4. polska warstwa kierownicza, do której między innymi zaliczano duchownych, nauczycieli, ziemian, przemysłowców, bogatszych kupców, działaczy politycznych, społeczno - kulturalnych, a także Żydów, Cyganów, jednostki o charakterze aspołecznym i kryminalnym, fizycznie ułomne, psychicznie chore itp.; cała ta grupa przewidziana była do zlikwidowania ("Zur liquidieren") tj. na śmierć lub w najlepszym wypadku na pobyt w obozie.

W próżni prawnej, wytworzonej na Pomorzu przez wkroczenie agresora, charakteryzującej się anarchią społeczną, powstał w Starogardzie jeszcze przed połową września tzw. Volksgericht (sąd ludowy), składający się z około piętnastu Niemców, który pod przewodnictwem landrata Johsta do końca listopada, jako samozwańczy organ opiniodawczo - wyrokujący, decydował o losie uwięzionych. Urzędował on w salce miejscowego sądu powiatowego, magistracie czy np. w willi Kauffmanna. Volksgericht wyrokował szybko, w trybie doraźnym, bez żadnej dokumentacji, najczęściej w oparciu o listy sporządzone przez zainteresowanych Niemców. Zdarzało się też, że np. naczelnik więzienia, Fast czy Opel (od 27 listopada), uzależnili zwolnienie aresztanta od jednoosobowej decyzji przywódcy Selbstschutzu, Pawła Drewsa.

Na miejsce egzekucji wybrano Las Szpęgawski, olbrzymi kompleks boru sosnowego o długości przeszło dziesięciu i szerokości siedmiu kilometrów, stanowiący własność obszarnika von Paleske, położony zaledwie o kilka kilometrów na północny wschód od Starogardu, pozbawiony osad ludzkich, choć posiadający dobre dojazdy nie tylko od strony "stolicy" Kociewia, ale także z pobliskiego Tczewa. Z tych względów las ten, a w szczególności enklawa powyrębowa z 1938 roku, posiadająca stosunkowo piaszczysty, łatwy do kopania grunt, była odpowiednim miejscem, by dokonywać tu masowych egzekucji. Wprawdzie las ten od strony południowo - wschodniej przecinała dwutorowa linia kolejowa Starogard - Tczew, ale nie było przy niej żadnego przystanku, a wglądu do enklawy z okien pociągu "bronił" szeroki gęsty pas wysokopiennego sosnowego boru.

Według założonego z góry planu, już 16 września w oddziale 109 lasu przystąpiono do kopania grobów i odkrzewiania terenu. Pracę tę wykonywała, pod nadzorem SS-manów, specjalna kolumna robocza złożona z 32, spędzonych ze Starogardu, Polaków. Pracowała ona beż przerwy do 18 listopada, początkowo po 8 godzin, pod koniec października po 9, a w połowie listopada kiedy dzień był najkrótszy, aż do nocy. Organizatorom śpieszyło się.

Jesienią 1939 roku, poza kolumną roboczą i sprawcami morderstw, nikt nie miał dostępu do miejsc zbrodni. Las został otoczony posterunkami ubezpieczającymi, a drogi oznakowano zakazami wstępu i wjazdu. Pierwszymi ofiarami byli Starogardzcy Żydzi. Przed wojną w mieście mieszkało ich 143. W końcu sierpnia 1939 roku znaczna ich ilość opuściła swe domy, udając się do do centralnej Polski. Niestety niektórzy, pozbawieni dalszej ucieczki, zmuszeni byli zawrócić spod Osia. Czarnym dniem dla przebywających w mieście Żydów stał się 19 września, kiedy to wezwano wezwano ich do magistratu o godzinie 19 (początek godziny policyjnej) pod pozorem omówienia spraw związanych z obroną przeciwlotniczą Starogardu. Przybyłych, już po zapadnięci zmroku, wśród pustych placów i ulic, przy zasłoniętych ze względów przeciwlotniczych oknach domów, przeprowadzono do pobliskiej bożnicy. Tu ich bestialsko pobito a następnie zastrzelono. Nazajutrz rano, około godziny 4, a więc jeszcze przed upływem godziny policyjnej, wywieziono ciała pomordowanych do Lasu Szpęgawskiego i tam zakopano.

Jest też inna wersja tego zdarzenia, oparta na posiadanym tuż po wojnie przez referat polityczno-społeczny Zarządu Miejskiego w Starogardzie piśmie porucznika (?) Fritza Grabowskiego, z dnia 22 października 1940 roku, skierowanym do burmistrza w Starogardzie, a zawierającym wzmiankę o tym, że on osobiście swoim samochodem wywiózł Żydów z miasta na rozstrzelanie.

Natomiast według Cyryla Jacubusa, Żydzi ci zostali zamordowani nie w Lesie Szpęgawskim, a gdzieś bliżej miasta, w polu gdzie dziś stoją już bloki mieszkaniowe Starogardu. Informację tę oparł on na wypowiedzi burmistrza Artura Martera. Ogółem w dniu 19 września zginęło 25 Żydów.

Oddzielnie została wymordowana jeśli nie cała, to przynajmniej część rodziny żydowskiej Peischa Diamonta, kupca, którego uprzednio zmuszono do obnoszenia na plecach, po ulicach miasta kompromitującej, oszczerczej tablicy. Według jednej z wersji zabito syna Diamonta - Mariana, który został zakopany pod płotem pobliskiego cmentarza ewangelickiego. Natomiast chorą na wodogłowie córkę Żyda hitlerowcy rozstrzelali w baraku, na podwórku Huty Szkła, a następnie rozkazali ojcu zawieść jej ciało na cmentarz żydowski. Tu zastrzelili samego Diamonta.

W dniu 18 października 1939 roku wymordowani zostali ostatni trzej żyjący jeszcze w Starogardzie Żydzi: Jan Piotr Kauffmann i Juliusz Senft, obydwaj w ratuszu, podczas gdy żona ostatniego - Joanna zginęła w Lesie Szpęgaskim.

20 września grupa SA-manów, maszerujących uicami Tczewa, śpiewała: "Hangt die Polen, stel die Juden an die Wandt..." (Wieszajcie Polaków, a Żydów stawiajcie pod ścianę...)

W dniu 22 września hitlerowcy przystąpili do likwidacji pacjętów Krajowego Zakładu Psychiatrzycznego w Kocborowie. Akcja ta trwała do 21 stycznia 1940 roku, a miała na celu pozbycie się ludzi niewartościowych i nieproduktywnych, stanowiących stały czy nawet okresowy ciężar dla państwa. Na zagładę skazano nie tylko osoby ciężko dotknięte umysłowo czy psychicznie, ale i takie, które chorowały tylko okresowo. Niektórych ciężko chorych pielęgniaże usypiali w samochodach zastrzykami z morfiny, a następnie wrzucali do wcześniej przygotowanych grobów.

Likwidację pacjentów kocborowskich prowadziła grupa SS-manów z Gdańskiej Jednostki KurtaEimanna, pozostając pod dowództwem SS-Obersturmfurera Karola Braunschweiga. Wyjazdy zespołów tego komanda z pacjętami do Lasu Szpęgawskiego poprzedzały częstokroć całonocne hulanki i orgie.

SS-mani - zeznała Małgorzata Reszczyńska, ur. 03 czerwca 1909 roku, wówczas pielęgniarka Zakładu Psychiatrycznego w Kocborowie - wracając z lasu mieli umazane krwią twarze, ręce, buty, mundury. Wcale się z tym nie ukrywali, nie spiesząc się z myciem. Spożywając w kasynie jedzenie SS-mani przechwalali się ile kto zabił, kto im uciiekł, do kogo strzelali pojedynczo, kogo dobijali kolbą itp...

Ogółem wymordowano w Lesie Szpęgawskim 1657 pacjentów, w tym najwięcej, bo 357 osób, w dniu 8 grudnia 1939 roku. Wśród ofiar byli chorzy przekazani uprzednio z innych, pokrewnych zakładów psychiatrycznych, np.: z Kulpartowa pod Lwowem (310), Świecia (287), Kobierzyna pod Krakowem (121), Dziekanki koło Gniezna (75), Wejcherowa (60). Warszawy (39), Gostynina (25), Tworek koło Pruszkowa (13) i Gniewa (11 dzieci). Pacjęci pochodzili też z innych krajów, jak z Niemiec (21), Austrii (19), Francji (11), Czechosłowacji (9), USA (7), Kanady (7), Belgii (6), Danii (13) i Włoch (1). Zakład psychiatryczny w Kocborowie był bowiem jednym z największych w Polsce i przy tym znanym w Europie ze stosunkowo skutecznych, nowoczesnych metod leczenia. Stąd Las Szpęgawski jako teren masowych egzekucji ma charakter międzynarodowy. Warto też dodać, że w 1940 roku zmianie uległy metody eksterminacji chorych psychicznie. Wprowadzono eutanazję.

Aresztowania duchownych nastąpiły w nocy z 13 na 14 października 1939 roku, a dokonali ich członkowie starogardzkiego Selbstschutzu, niekiedy przebrani w szaty kapłański. W czasie tej akcji pobili oni księdza proboszcza Krzyżanowskiego z Sumina, któremu następnie wybito kilka zębów i przemocą wlano mu do ust wódkę. Kazano mu też rozebrać się do naga, chodzić na klęczkach i dokonać stosunku cielesnego z własną gospodynią. Około godziny 530 przywieziono duchownych do więzienia w Starogardzie, gdzie bito ich gumową pałką. Księdza Wałdocha z Kręga uderzono w twarz tak silnie, że wypłynęło mu oko.

O torturach w tym więzieniu tak między innymi pisze ksiądz Wojciech Gajdus w swojej książce pt. "Nr 20998 opowiada".

Dnia 16 października 1939 roku około godziny 16-tej wywieziono wszystkich do Lasu Szpęgawskiego i tam ich rozstrzelano. W powiecie starogardzkim pozostało jedynie kilku księży - emerytów.

12 października internowano około 70 nauczycieli i nauczycielek powiatu starogardzkiego w obozie tymczasowym w Skórczu oraz - według Polikarpa Niklewskiego - w tamtejszej szkole powszechnej. 19 października po południu, zostali oni przetransportowani do więzienia w Starogardzie (do domu zwolniono tylko nauczycielki). W więzieniu zaaresztowanych nauczycieli przywitano słowami: Przeklęci księża i nauczyciele podburzali naród ...

Dnia 20 października, to jest nazajutrz, nauczyciele ci, o zmasakrowanych częstokroć twarzach, zmaltretowani fizycznie i duchowo, niezdolni do stawienia żadnego oporu, zostali wywiezieni trzema samochodami ciężarowymi do Lasu Szpęgawskiego. W trakcie wykonywania egzekucji przywieziono ze Starogardu rozkaz o wstrzymaniu rozstrzeliwań i dlatego nauczyciele z ostatniej ciężarówki ocaleli. Zostali przywiezieni z powrotem do więzienia, po czym odebrano od nich przysięgę milczenia i dwa miesiące później zwolniono. W ten sposób z przeznaczonych do zagłady ponad 60 nauczycieli zginęło 43.

W dniu 4 listopada zamordowano w Lesie Szpęgawskim około 25 Polaków z Tczewa, w przeddzień przywieziono ich do więzienia w Starogardzie. Tego samego dnia rozstrzelano tamże 12 innych więźniów, pochodzących ze Starogardu, Borzechowa, Dąbrówki i Koteża. Dnia 20 tego miesiąca odbyła się w Lesie Szpęgawskim egzekucja 20 dalszych więźniów, pochodzących z powiatu starogardzkiego. Trzy dni później podobny los spotkał w oddziale 109 transport więźniów z Ryjewa (około 50 osób), pochodzących głównie z Opalenia. Bernard Cichocki z Tczewa napisał w swoim pamiętniku jeszcze o jednym transporcie (około 40 osób), skierowanym do Lasu Szpęgawskiego z zamku w Gniewie. Ostatnie masowe egzekucje więźniów ze Starogardu odbyły się prawdopodobnie na przełomie listopada i grudnia 1939 roku. Natomiast Listę ofiar z powiatu tczewskiego zamykały nazwiska 13 Polaków, rozstrzelanych publicznie w Tczewie 24 stycznia 1940 roku w związku z podpaleniem fabryki "Arcon". Pogrzebano ich również w oddziale 109.

Więźniów zabijano głównie strzałami z broni palnej. W grobie musieli położyć się na brzuch z rękami założonymi na czole, po czym otrzymywali strzał w kark u nasady głowy. Innych ustawiano nad skrajem grobu twarzą do wnętrza i oddawano salwę z karabinów maszynowych, ustawionych w niedalekiej odległości. Tych, którzy jeszcze żyli wykańczano uderzeniem kolby w głowę lub grzebano w grobie bez dobijania. Zwłoki, poukładane w grobie warstwami, zasypywano ziemią, chociaż często robiono to niedbale, bo jeszcze wczesną wiosną 1940 roku z kilku grobów wystawały nogi ludzkie. Wykonawcy zbrodni, przed wyjazdem do lasu, często upijali się, zapewne dla dodania sobie odwagi.

Paweł Drews, przywódca starogardzkiego Selbstschutzu, mawiał, że na ogół skazańcy umierając zachowali tak godną postawę, że trzeba było to podziwiać. Niektórzy żegnali się z życiem ze słowami na ustach "Jeszcze Polska nie zginęła ...".

za https://dawnytczew.pl/forum/viewtopic.php?f=21&t=566


"Niemcy ogromnie obawiali się potencjału duchowego, intelektualnego i patriotycznego pomorskiego duchowieństwa. Dlatego postrzegali księży, jako śmiertelnych wrogów. W nocy, z 13 na 14 października, w Starogardzie i okolicy członkowie Selbstschutzu aresztowali 33 lub 31 (?) księży. W tej nocnej akcji uczestniczyli volksdeutsche, m.in. przebrany w księżowskie szaty Egon Sievert (żonaty z Polką) oraz Gerhard Wiechert przebrany w mundur, jaki nosiło Wojsko Polskie przed wojną (służył jako podchorąży w pułku ułanów w Grudziądzu). Jednym z zatrzymanych był ksiądz Reginald Krzyżanowski (45 lat) – proboszcz Sumina. Członkowie Selbstschutzu wybili mu zęby, przemocą wlewali wódkę do ust, kazali rozebrać się do naga, chodzić na klęczkach i wśród śmiechu domagali się, aby dokonał stosunku z własną służącą. Duchowny miał szansę ucieczki, jednak nie skorzystał w obawie o życie swych parafian.

Wśród aresztowanych księży byli dwaj Niemcy: ks. Kasimir Schliep (29 lat) – wikariusz z Lubichowa oraz proboszcz Bobowa ks. Josef Kuchenbecker (58 lat). Ksiądz Kuchenbecker zawinił brakiem posłuszeństwa. Nie słuchał wezwań biskupa Splitta i hitlerowskich nakazów. Odmówił zgody na pochówek volksdeutschów rzekomo zamordowanych przez Polaków. Ten sam ksiądz odmówił parafianom (1919 rok) zgody na odśpiewanie „Boże coś Polskę”, nie chcąc czynić ze świątyni agory. Jednak 20 lat później, odmówił także wygłaszania kazań w języku niemieckim dla polskich parafian. W starogardzkim więzieniu, duchowny Kuchenbecker odważył się skrytykować hitlerowców, za co zapłacił wysoką cenę. Z relacji księdza Ignacego Stryszyka: „Po chwili jednak urywają się tam za drzwiami krzyki, słychać rzężenie i jęki. Wreszcie otwierają się drzwi. Wychodzi ks. Kuchenbecker, lecz jakże zmieniony. Na czole wycięto mu nożem swastykę. Krew spływała mu obficie po oczach i wargach, plami ubranie. Ponieważ rąk z powodu zmasakrowania unieść nie może, by zetrzeć krew z oczu, posuwa się jakby omackiem ku naszemu szeregowi i dmucha, aby usunąć krew, zalewającą mu strumykami oczy i twarz.”

Wszyscy księża, poza ks. Ignacym Stryszkiem (traktowany jako jeniec wojenny – w międzywojniu był proboszczem parafii wojskowej i kapelanem 2. Pułku), byli katowani. W dniu egzekucji, ksiądz rozmawiał z większością aresztowanych. Byli spuchnięci i zakrwawieni. Fioletowo-krwawi, ręce i twarze mieli czarno-sine. Ksiądz dziekan Jan Doering z Kokoszków (66 lat) ledwie stał na nogach, proboszcz z Grabowa ks. Bolesław Gordon (53 lata) trzymał się za brzuch (naczelnik więzienia Johann Wilhelm Fast kopniakiem przebił mu przeponę brzuszną), ksiądz Jan Wałdoch z Kręga został uderzony w twarz przez Fasta tak mocno, że wypłynęło mu oko.

16 października 1939 r. dwa autobusy z duchownymi odjechały w stronę Lasu Szpęgawskiego. Wróciły i przywiozły tylko trzewiki, płaszcze i ubrania księży. Potwierdzeniem losu duchownych jest relacja jednego z nauczycieli, który ocalał z wywózki do lasu cztery dni później (20 października) – Jana Kaczmarka z Żabna: „Spód grobu pokryty był zwłokami ludzkimi, przy czym po widocznej jednolitej garderobie, a mianowicie po czarnych spodniach wszystkich pomordowanych, domyślam się, że mogli to być księża.”

Dodać należy, że niedługo po śmierci księdza Kuchenbeckera wśród oprawców zapanował popłoch. Otóż z Gdańska nadeszła wieść, że duchownego szuka minister spraw zagranicznych Rzeszy. Chciał go mianować mężem zaufania w „Okręgu Gdańsk – Prusy Zachodnie”.

W Szpęgawsku zginął kwiat duchowieństwa diecezji chełmińskiej.

Likwidacja osób chorych

22 września 1939 r. przystąpiono do likwidacji pacjentów Krajowego Zakładu Psychiatrycznego w Kocborowie. Szpital w owym czasie był jednym z największych w Polsce i znanym w Europie z nowoczesnych metod leczenia, w związku z tym wśród ofiar byli także cudzoziemcy. Tego dnia zamordowano 88 pacjentów. Likwidacja chorych odbywała się w ramach akcji T4 - fizyczna eliminacja ludzi niedorozwiniętych psychicznie, przewlekle chorych psychicznie i neurologicznie oraz z niektórymi wrodzonymi zaburzeniami rozwojowymi. Trwała do końca stycznia 1941 r. i pochłonęła około 1690 istnień.

Początkowo lekarze polscy musieli współpracować z niemieckimi. Za nie wykonanie poleceń służbowych groziła kara śmierci. Do Kocborowa wprowadziło się 20 SS-manów, zajmując piętro budynku dyrekcji. Stąd, prawie codziennie, wyjeżdżali w kierunku Lasu Szpęgawskiego zabierając chorych w krytych samochodach. Początkowo nikt nie wiedział, że chorzy wywożeni byli na śmierć. SS-mani informowali, że przewozi się ich do innego zakładu. Historię choroby kazano zakończyć informacją o przeniesieniu pacjenta do innej miejscowości. Nieraz podawali nawet nazwę zakładu.

Po kilku takich transportach, polscy lekarze wiedzieli już dlaczego SS-mani eskortujący chorych wracali tego samego dnia, dlaczego zabierali ze sobą pałki, byli brudni od krwi, a w transportach nie uczestniczył nikt z polskiej obsługi. Małgorzata Reszczyńska, ówczesna pielęgniarka Zakładu Psychiatrycznego w Kocborowie, zeznała: „…wracając z lasu mieli umazane krwią twarze, ręce, buty, mundury. Wcale się z tym nie ukrywali, nie spiesząc się z myciem. Spożywając w kasynie jedzenie SS-mani przechwalali się ile kto zabił, kto im uciekł, do kogo strzelali pojedynczo, kogo dobijali kolbą itp….”. Wiadomości o zbrodni napływały od robotników, którzy zawczasu musieli wykopać długi i głęboki rów. Według ich relacji, mordowanie umysłowo chorych miało następujący przebieg: do wykopanego wcześniej rowu podjeżdżał samochód ciężarowy, z którego wyprowadzano chorych. Tam oczekiwali na nich SS-mani, którzy podprowadzali kolejno chorych na brzeg rowu. Uderzeniem pałki ogłuszali ofiary, które upadały na dno rowu. Ci, którzy stawiali opór, zostali zastrzeleni. Pałek używano ze względów oszczędnościowych i po to, aby nie płoszyć tych, którzy czekali w samochodach na swoją kolej. Żyjące, ruszające się jeszcze ciała dobijano serią karabinu maszynowego. Nie zawsze skutecznie. Robotnicy opowiadali, że niekiedy ziemia się jeszcze ruszała, jak odjeżdżali.

Czasami pacjenci sami musieli kopać sobie groby. Zwolnieni z tego obowiązku byli ludzie ciężko chorzy. Zdarzały się przypadki, że pielęgniarze w samochodzie podczas transportu, usypiali zastrzykami z morfiny osoby w ciężkim stanie.


Świadkowie kaźni

Zdarzyły się przypadki ucieczek znad grobów. Jedną z osób, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęła śmierci, był rolnik ze Starej Huty – Julian Hein. Na jego oczach zamordowano piętnastoletniego syna. Hein wraz z synem zostali aresztowani w Morzeszczynie. Tam zatrzymanym rozdano numerki z cyframi „1” i „2”. „Dwójki” były zwolnione, a „jedynki” (34 osoby) wepchnięto do samochodu, w którym znajdowało się już 10 osób z Tczewa (był tam m.in. pobity karczmarz). Po drodze w Pelplinie, doładowano jeszcze 10 księży i elektryka Martyńskiego. Wszyscy musieli położyć się na podłodze, jeden na drugim.

Na leśnej polanie czekał już na nich świeżo wykopane mogiły. Po opuszczeniu samochodu, kazano rozebrać się do bielizny i ściągnąć buty. Oberżysta z Tczewa pokazał SS-manowi jakiś dokument, ale ten mu tylko odpowiedział: „Możesz sobie z tego zrobić użytek na tamtym świecie”. Syn Heina stał w bieliźnie i kłaniając mu się z daleka wołał: „Tata, zostańcie z Bogiem!”. Po pierwszej salwie, Hein rzucił się do ucieczki, jednak uderzono go w plecy i stracił przytomność. Nowymi uderzeniami przywrócono go do przytomności. Komendant zerwał z niego kożuch i zauważył złoty łańcuszek od zegarka. Kiedy SS-man szarpał za łańcuszek, Hein uderzył go całą siłą w szczękę i rzucił się do ucieczki. Zanim oprawcy się zorientowali w sytuacji, rolnik odbiegł od nich parę metrów. Udało mu się schować w zagajniku. Po pewnym czasie, postanowił wrócić w miejsce kaźni, żeby zobaczyć syna. Wdrapał się na sosnę, która rosła około 80 kroków od mogiły i obserwował przebieg zdarzeń.

„Przedtem szło pięciu-sześciu skazańców, za nimi kilku SS-manów. Tym razem szło ich czterech i każdy był pod lufą SS-mana. Uprzednio kazano składać biżuterię do walizki, która stała przy samochodzie. Ubrania rzucano na kupę, a potem zwalano je do samochodu, którym przywieziono skazańców. Robota szła sprawnie, tak że pięćdziesięciu straceńców z tego samochodu wykończono w ciągu pół godziny. Ponieważ był lekki powiew, słyszałem jęki, których nie można odtworzyć. Były to nadludzkie wycia. Kobiety, które nie zdjęły swych kolczyków lub pierścionków, szarpano i kopano, rozrywano im uszy. Gdy ktoś przed egzekucją zemdlał – bo działy się tam straszne rzeczy, ludzie mdleli i dostawali napadów szału – cucono kopniakami… Z tego drzewa widziałem egzekucję ludzi przywiezionych trzema samochodami. Gdy skończono strzelać, do powierzchni mogiły brakowało około sześćdziesięciu centymetrów. Wówczas podeszło tam dwóch SS-manów, którzy sprawdzali, czy ktoś żyje. Potem mogiły zaścielono mchem i wrzucono coś, ale co, to nie wiem, bo zemdlałem i straciłem przytomność.”


"W związku ze zbliżającym się frontem wschodnim (druga połowa 1944 r.), Niemcy traktujący zbrodnie w Lesie Szpęgawskim jako ukryte, rozpoczęli zacierać ślady tragedii. Zadanie to zostało powierzone specjalnemu oddziałowi Komando 1005. Do pomocy przydzielono im grupę więźniów, których zadaniem było odszukiwanie i rozkopywanie grobów. Po wydobyciu zwłok układano je warstwami w stosy i palono. Żeby prace poszły sprawniej, dowieziono dwa piece, które dymiły dzień i noc. Spalone szczątki ponownie wrzucano do grobów, obsypywano wapnem i zakrywano ziemią. Posadzono drzewa.

Las Szpęgawski, to miejsce straceń i pochówku ludności powiatów kociewskich oraz częściowo kaszubskich, a także chorych przekazanych z innych niż Kocborowo zakładów psychiatrycznych, np. z Kulparkowa pod Lwowem, Świecia, Kobierzyna pod Krakowem, Dziekanki koło Gniezna, Wejherowa, Warszawy, Gostynina, Tworek koło Pruszkowa, Gniewa oraz pacjentów z innych krajów: Niemiec, Austrii, Francji, Czechosłowacji, U.S.A., Kanady, Belgii, Dani, Włoch. W lesie pogrzebano także około 150 Polaków i cudzoziemców, zamordowanych tu w dniach 20-25 stycznia 1945 r., podczas marszu odwrotowego z obozu w Stutthofie.

Zwłoki często chowane niedbale. Wczesną wiosną 1940 r. z kilku grobów wystawały nogi ludzkie. Hitlerowcy, w czasie egzekucji, z zasady znajdowali się pod wpływem alkoholu. Ofiary natomiast zachowywały godną postawę, żegnając się z życiem wołali: „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Po wojnie dokonano ekshumacji ofiar. Komisja Ekshumacyjna w latach 1945-1947 odkryła 32 masowe groby, które mogły pomieścić od 250 do 450 zwłok. Zachowane ciała odkryto jedynie w mogile nr 1, którą Niemcy pominęli podczas zacierania śladów. Nie wykluczone, że w Lesie Szpęgawskim znajdują się jeszcze inne, nie odnalezione groby.

Za https://dawnytczew.pl/forum/viewtopic.php?t=638


****

Julian Hein, mieszkaniec powiatu świeckiego, stanął w listopadzie 1939 r. przed niemieckim plutonem egzekucyjnym, który w Lesie Szpęgawskim zamordował blisko siedem tysięcy Polaków. Przed niechybną śmiercią uratowała go brawurowa ucieczka z miejsca zbrodni. Niestety, jego starszy syn poniósł śmierć. Od tamtych wydarzeń minęło 80 lat.

Z chwilą wybuchu wojny Niemcy przystąpili do masowych aresztowań księży katolickich, nauczycieli, lekarzy, policjantów, oficerów rezerwy WP i straży granicznej, urzędników, kupców, posiadaczy ziemskich, sportowców, prawników, dziennikarzy oraz członków licznych organizacji społecznych działających na rzecz utrwalania polskości, takich m.in. jak Związek Strzelecki, Liga Morska czy też Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”.

Wśród tych ofiar byli Julian Hein i jego 18-letni syn Mieczysław Robert. Niemieccy naziści obarczali przede wszystkim polską inteligencję winą za politykę polonizacyjną prowadzoną na Ziemiach Zachodnich w okresie międzywojennym. W tym celu wykorzystali przygotowane jeszcze przed wojną tzw. listy proskrypcyjne, na podstawie których z chwilą jej wybuchu przystąpili do masowych aresztowań.

Szpęgawski utonął w polskiej krwi

Położony siedem kilometrów na północny wschód od Starogardu Las Szpęgawski stanowi olbrzymi kompleks drzew sosnowych, który przed wojną był własnością jednego z niemieckich ziemian. Okupanci wybrali ten las jako dogodne miejsce zbiorowych egzekucji Polaków. Uważali, że miejsce to jest wyjątkowo odludne i posiada dogodny dojazd ze Starogardu oraz z Tczewa. Trudno też było cokolwiek dostrzec z okien przejeżdżającego w pobliżu pociągu, gdyż szyby w oknach były zamalowane na czarno. Już w połowie września 1939 r. miejsce to zostało otoczone licznymi oddziałami niemieckiej policji oraz Selbstschutzu, a miejscowej ludności zakazano wstępu do lasu pod groźbą kary śmierci.

Do pierwszego masowego mordu w Lesie Szpęgawskim doszło 22 września 1939 r. Tego dnia zamordowano tam 88 pacjentów szpitala psychiatrycznego w Kocborowie. Niektórych ciężko chorych pielęgniarze usypiali w samochodach zastrzykami z morfiny, a następnie wrzucali do wcześniej przygotowanych grobów. Z kolei ofiary przywiezione do lasu zazwyczaj same musiały kopać sobie groby. Zazwyczaj chorych zabijano strzałami w tył głowy. W około piętnastu zbiorowych egzekucjach zamordowano tam 854 mężczyzn i 838 kobiet. W gronie ofiar znalazło się również ponad 300 pacjentów szpitala psychiatrycznego w Świeciu.

Julian Hein, rocznik 1895, pochodził ze Starego Młyna, powiat Kwidzyn, zmarł w 1967 r. w Świeciu. Był żonaty z o 2 lata młodszą Walerią Boniecką, z którą w 1920 r. zawarł związek małżeński. Z tego związku przyszło na świat dwóch synów: Mieczysław Robert urodzony 6 lipca 1921 r. i Zygfryd urodzony 28 grudnia 1923.

Pierwszy z nich został zamordowany 23 listopada 1939 r. w Lesie Szpęgawskim, a drugi zmarł śmiercią naturalną 3 października 1992 r. Żona Juliana Heina Waleria po wojnie zamieszkała z mężem w Świeciu, a gdy została wdową, ostatnie lata życia spędziła w miejscowym domu starców, w którym zakończyła życie w wieku 81 lat.

Po zawarciu związku małżeńskiego rodzina Juliana Heina prowadziła w okresie międzywojennym gospodarstwo rolne odziedziczone po rodzicach jego żony. Julian okazał się człowiekiem przedsiębiorczym. Dzięki swej pracowitości i zaradności zatrudnił do pomocy mieszkańców tej niewielkiej, leżącej na terenie Kociewia wsi, dając im pracę i środki do życia. Dzięki temu po kilku latach poziom materialny Heinów uległ znacznej poprawie. Uzyskiwane z tej pracy dochody zaczęli lokować w kupno kamienic oraz w inne nieruchomości. Miarą ich pozycji materialnej był fakt kupna jeszcze przed wybuchem wojny trzech kamienic: w Bydgoszczy, Tczewie i w Gdyni. Nie wszystko jednak układało się pomyślnie.

Hein ofiarą oszusta

Okazało się, że umowa kupna kamienicy w Gdyni miała wady formalnoprawne z powodu sfałszowania dokumentów przez sprzedającego. Pokrzywdzony Hein nie mógł się pogodzić z tym, że padł ofiarą nieuczciwych handlarzy, i zdecydował, że będzie swoich praw dochodził na drodze sądowej. Sam zawsze przestrzegał zasad kupieckich, dając rękojmię pozostawania w zgodzie z prawem i zasadami moralnymi, które wyniósł z domu rodzinnego. Jego nieżyjący już rodzice – Józef i Franciszka – od dzieciństwa wpajali mu podstawowe zasady uczciwości, wierząc, że w dorosłym życiu będzie przestrzegał tych podstawowych wartości.

Julian Hein jako pokrzywdzony uczestniczył w trzech procesach sądowych, które nie przyniosły rozstrzygnięcia. Mimo przewlekłych postępowań przed sądem nie odzyskał ani kamienicy, ani też pieniędzy. Z pewnością batalia sądowa trwała by nadal, gdyby nie rok 1939 i wybuch wojny. Z tego powodu straty poniósł też nieuczciwy sprzedawca kamienicy, gdyż podczas pierwszych nalotów jedna z rzuconych przez Niemców bomb zamieniła ją w gruzy.

Julian zarabiał i pomagał

Kilka lat przed wybuchem wojny Julian Hein zamieszkał w Osiu u swojego brata Józefa, któremu pomógł sfinansować kupno domu. Kamienica ta wyróżniała się urządzonym w niej, dobrze prosperującym zakładem fotograficznym prowadzącym działalność usługową dla mieszkańców Osia i okolic. Józef, który był fotografem, mieszkał w Osiu do 1967 r. Następnie przeniósł się do swojego bratanka w Świeciu, u którego spędził ostatnie lata życia. Julian Hein pomógł również finansowo swojej siostrze Kunegundzie, która z jego pomocą kupiła dom. Julian Hein miał smykałkę do zarabiania pieniędzy. Gdyby żył dzisiaj, z pewnością odniósłby w biznesie niejeden sukces. Mieszkańcy Osia widywali go często, gdy jeździł motocyklem np. do kościoła, na targ lub do gminy. Wówczas posiadanie motocykla wśród społeczności wiejskiej było rzadkością. Ludzie jednak niczego mu nie zazdrościli, gdyż znany był z życzliwości dla innych i z chęci udzielania im pomocy. Wiedzieli, że do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Poza tym znali najtrudniejsze momenty z jego życia, otóż wiedzieli, że uciekł Niemcom w Lesie Szpęgawskim z miejsca masowej egzekucji.

Syn miał zostać księdzem

Julian Hein ciężką pracą zdobywał pieniądze i przeznaczał je przede wszystkim na kształcenie syna Mieczysława Roberta, który w tym czasie rozpoczął studia w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni. W ramach praktyk uczestniczył w szkolnym rejsie po Morzu Śródziemnym. Zwiedził przy okazji prawie wszystkie kraje położone nad Zatoką Perską, takie m.in. jak Arabia Saudyjska, Kuwejt, Katar, czy Bahrajn. Z Iranu przywiózł dla swojej matki oryginalny prezent w postaci broszki ozdobionej barwnymi i drogocennymi kamieniami. Jego młodszy o 2 lata brat Zygfryd rozpoczął naukę w diecezjalnym Collegium Marianum w Pelplinie. Rodzicom zależało, żeby syn w przyszłości został księdzem, dlatego skierowano go do szkoły o profilu katolickim, w której nauczycielami byli przeważnie księża. Ojciec i matka planowali sprzedać swój majątek i przeprowadzić się do Szwajcarii, gdy starszy syn ukończy szkołę i zdobędzie zawód. Niestety ich plany w tragiczny sposób skorygował wybuch drugiej wojny światowej. Robert został rozstrzelany przez Niemców w Szpęgawsku, a jego ojciec Julian zdołał zbiec z miejsca egzekucji i przez prawie cały okres okupacji ukrywał się we wschodniej części Polski. Natomiast jego żona Waleria znalazła schronienie u państwa Cieślików w leśniczówce na terenie Borów Tucholskich.

Konwój do miejsca, gdzie czekała śmierć

18 października 1939 r. Julian Hein przebywał wraz ze starszym synem Mieczysławem Robertem w swoim domu w Rzerzęcinie, powiat Tczew. W godzinach popołudniowych do jego mieszkania wtargnęła niemiecka policja i zabrała ich obu na posterunek w Morzeszczynie, koło Tczewa, celem osadzenia w areszcie. Po wpłaceniu kaucji w wysokości 2 tys. zł obaj zostali po kilku dniach zwolnieni, bez przedstawienia zarzutów. Nie mogli jednak przez 4 tygodnie opuszczać mieszkania, gdyż obowiązywał ich areszt domowy. W dniu 23 listopada 1939 r. około godz. 17 w mieszkaniu zjawiła się ponownie policja, tym razem z Gdańska, informując o zastosowaniu aresztu. Przed wywiezieniem do Gniewu polecili ojcu i synowi ubrać się w najlepsze rzeczy i zabrać pieniądze. Nazajutrz przekonwojowano ich z Gniewu do Pelplina. Do przewozu wykorzystano ciężarowy samochód, eskortowany przez ośmiu SS-manów. W Pelplinie do samochodu wepchnięto 7 więźniów, przeważnie byli to księża katoliccy. W przymusowym konwoju uczestniczyły również osoby świeckie, wśród których byli m.in. inżynier z elektrowni Martyński, Orłowska z córką ze Szprudowa, oberżysta z Opalenia Czyżewski, monter pocztowy ze stacji Morzeszczyn, kierownik szkoły Nowak z Kierwałdu, nauczycielka z Dzierżazna Orzechowska, prezes kółka rolniczego z Lipiej Góry oraz kolejarz z Morzeszczyna Antoni Kierzkowski. W samochodzie więźniarce znajdowało się łącznie 46 osób, w tym 9 kobiet. Około godziny 13 przywieziono ich na miejsce straceń.

Zabici wpadali twarzą do grobu

Po wyjściu z pojazdu więźniowie zostali otoczeni przez piętnastu SS-manów, którzy kradli więźniom wartościowe przedmioty, szczególnie te, które były widoczne, np. kobietom siłą zrywano kolczyki, obrączki, zegarki itp. W grupach pięcioosobowych skazańcy musieli dojść do masowego grobu znajdującego się około 60 metrów od samochodu. Przed rozstrzelaniem każdy musiał zdjąć koszulę. Niemieccy oprawcy strzelali do klęczących lub leżących ludzi od tyłu, tak aby zabici upadali twarzą do grobu. Rannych dobijano uderzeniami kolb karabinowych lub od razu ich grzebano. Ciała często grzebano niestarannie, o czym świadczył fakt, że z niektórych mogił wystawały nogi ludzkie. Niektórzy skazańcy tuż przed śmiercią zdołali wznieść okrzyk „Jeszcze Polska nie zginęła!”.

Julian uderzył Niemca w szczękę i uciekł

Syn Juliana Mieczysław Robert był w drugiej „piątce” osób przygotowanych do rozstrzelania. Gdy zobaczył swojego ojca w pierwszej grupie, zawołał „zostańcie z Bogiem”. W odpowiedzi ojciec wzniósł okrzyk „idź z Bogiem, uciekaj”. Po chwili został skarcony przez stojącego obok wachmana, który uderzył go kolbą w głowę. Julian upadł i stracił na chwilę przytomność. Gdy się ocknął, strażnik rozpoczął przygotowania do egzekucji, ale wpierw zerwał mu z ręki łańcuszek pamiątkowy z zegarkiem. Julian, który kiedyś był świetnym bokserem, uderzył SS-mana z całej siły w szczękę. Niemiec upadł, a Julian, wykorzystując zamieszanie, ruszył biegiem do pobliskiego lasu. Mimo obławy z użyciem karabinów ręcznych i maszynowych pościg Niemcom się nie udał.

Z grobu dochodziły przeraźliwe jęki

Julian wszedł na drzewo i przez kilka godzin obserwował dalsze poczynania Niemców. Widział kolejnych straceńców przywiezionych na miejsce zbrodni przez 4 samochody ciężarowe, z których każdy przywiózł co najmniej 30 osób. Te osoby również przed egzekucją musiały się rozebrać. Były ponadto okradane z posiadanych kosztowności. Do zbiorowej mogiły musiały dojść w równym szyku trzymając się za ręce. – Z grobu dochodziły przeraźliwe jęki – wspominał po latach Julian Hein. Na skutek długotrwałych napięć nerwowych i doznanych emocji spadł z drzewa i po raz drugi stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, zauważył, że miejsce straceń opustoszało. Postanowił więc kontynuować ucieczkę i ruszył w dalszą drogę. W Rywaldzie u znajomej wdowy Klosowej otrzymał po jej zmarłym mężu czapkę i marynarkę. W takim przebraniu dotarł do Kierwaldu, gdzie odnalazł rodzinę Kamrowskich i powiadamił ją o wszystkich wydarzeniach w Lesie Szpęgawskim, których był świadkiem.

Do akcji wkracza bezpieka

Po wojnie nowa władza ludowa pozbawiła Juliana Heina posiadanego majątku. Wywłaszczenie jego dóbr na rzecz skarbu państwa nastąpiło w ramach tzw. polityki nacjonalizacyjnej. Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Starogardzie nie dawał spokoju Julianowi Heinowi. Kilkakrotnie wzywał go na przesłuchanie. Widocznie nie mógł się pogodzić z faktem, że uniknął śmierci w momencie, gdy stał przed niemieckim plutonem egzekucyjnym. Wszelkie chore domysły i podejrzenia w tej sprawie, jakie snuła ówczesna bezpieka, nie miały sensu i były bezpodstawne. W trakcie kolejnych przesłuchań przesłuchujący musieli widocznie pogodzić się z faktami, jakie przedstawił im cudem ocalony Julian Hein. Być może dostrzegli, że z jego zeznań wynurza się ponury i tragiczny, a zarazem prawdziwy, obraz życiowego dramatu.

Julian Hein po wojnie był ważnym świadkiem na rozprawie sądowej, gdzie głównym oskarżonym był Albert Forster będący w okresie wojny namiestnikiem Okręgu Rzeszy Gdańsk – Prusy Zachodnie. W okresie od 5 do 29 kwietnia 1948 r. toczyła się przeciwko niemu rozprawa przed Najwyższym Trybunałem Narodowym w Gdańsku. Za popełnione zbrodnie wojenne został skazany na karę śmierci, którą wykonano dopiero 28 lutego 1952 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie.

Dr Stefan Cosban-Woytycha

zahttps://www.czasswiecia.pl/czas_swiecia/7,88351,25457556,brawurowa-ucieczka-z-miejsca-stracen.html?disableRedirects=true

*********

Werner Kampe

Werner Adolf Kampe (Kamiński, ur. 1911 w Nowym Dworze Gdańskim, zm. 1974 w Hanowerze) – kreisleiter NSDAP, hauptsturmführer SS, nadburmistrz Bydgoszczy w okresie: wrzesień 1939 - luty 1941, zbrodniarz wojenny odpowiedzialny za mordy Polaków i Żydów w Bydgoszczy oraz wyburzenia przeprowadzone w rejonie Starego Miasta w Bydgoszczy. 

Życiorys

Werner Adolf Kampe urodził się 11 maja 1911 r. w Nowym Dworze Gdańskim. Był najstarszym synem kupca Adolfa Kamińskiego i jego żony Berty z domu Schwichtenberg. Ojciec poległ w 1918 roku na jednym z frontów I wojny światowej. Sprawiło to, iż jego matka zmuszona była opuścić Nowy Dwór Gdański i w poszukiwaniu egzystencji - zamieszkiwać kolejno w Berlinie i Sopocie. Uczęszczał do różnych szkół, lecz nauka nigdy nie była najsilniejszą cechą jego zainteresowań, toteż zdołał odebrać jedynie podstawowe wykształcenie[1].

W 1920 r. jego matka Berta Kamińska poślubiła kupca Heinricha Freimanna. Do listopada 1927 r. pozostawał w domu matki i ojczyma, następnie zaś został skierowany na naukę zawodu kupieckiego do firmy Ertmann i Perlewitz w Gdańsku. Tutaj rozpoczął pracę zawodową, pełniąc kolejno funkcje sprzedawcy, kierownika oddziału i przedstawiciela handlowego.

Działalność przed 1939 r.

W październiku 1930 r., mając 19 lat, wstąpił do gdańskiej organizacji NSDAP, gdzie rozpoczął aktywną działalność polityczną, co zapewniło mu szybki awans na kierownika sekcji. W połowie 1932 r. firma Ertmann i Perlewitz postanowiła zwolnić swojego wychowanka z posady, wobec czego znalazł się bez pracy. Dysponując znaczną ilością wolnego czasu, jeszcze bardziej ożywił swoją działalność polityczną w NSDAP, udzielając się częściowo w urzędzie propagandy, częściowo zaś w urzędzie do spraw gospodarczych. Przez pewien czas był adiutantem kreisleitera. Pracował też w sklepie swoich rodziców w Nowym Dworze Gdańskim. W tym okresie wstąpił do SS, gdzie z czasem dosłużył się stopnia hauptsturmführera[1].

W 1933 r. po przejęciu władzy w Niemczech przez hitlerowców, rozwój jego kariery nabrał tempa. Odtąd zajął mocną pozycję w kierownictwie gdańskiej NSDAP. Stosownie do posiadanych kwalifikacji, został mianowany urzędującym kierownikiem do spraw gospodarczo-finansowych, a jednocześnie eksperymentował w dziedzinie politycznej, wykonując szereg zadań o specjalnym charakterze. Gorliwość, z jaką wywiązywał się z tych obowiązków sprawiła, że w listopadzie 1934 roku gauleiter Albert Forster powołał go na swojego adiutanta. Tym samym znalazł się on w ścisłej czołówce kierownictwa NSDAP w Gdańsku. Nominacja ta była rezultatem licznych rozgrywek personalnych, jakie toczyły się w gdańskiej NSDAP i zostały zakończone w jesieni 1934 r. ostatecznym zwycięstwem Forstera i jego grupy oraz opuszczeniem stanowiska prezydenta Senatu Wolnego Miasta Gdańska i zastępcy gauleitera przez Hermanna Rauschninga[1].

Adiutantura u Forstera stała się dla Kampego doskonałą szkołą narodowosocjalistycznej doktryny i praktyki. Po dwóch latach szef mianował go kreisleiterem powiatu gdańskiego. Jednocześnie objął stanowisko kierownika zarządu nieruchomości miejskich, które stało się dlań odskocznią do uzyskania w sierpniu 1939 roku nominacji na radcę rządowego. W 1937 r. zmienił nazwisko na Kampe, odcinając się od swoich polskich korzeni[1].

Nadburmistrz Bydgoszczy

Wybuch wojny i zajęcie Pomorza przez wojska hitlerowskie rozszerzyły zasięg działania gdańskiej organizacji NSDAP na całą prowincję, nazywaną w terminologii okupanta Gdańsk-Prusy Zachodnie. Drugim pod względem wielkości i znaczenia polityczno-społecznego ośrodkiem na tym terenie była Bydgoszcz. Nic więc dziwnego, że kandydatem nr jeden do objęcia najwyższej władzy politycznej i administracyjnej na tym terenie mógł zostać jedynie człowiek z najbliższego otoczenia Forstera, którego gauleiter darzył pełnym zaufaniem. Wybór padł na 28-letniego wówczas Wernera Kampe. Został on mianowany kreisleiterem NSDAP i komisarzem miasta Bydgoszczy z dniem 8 września 1939 roku[1].

Po przybyciu do miasta, zainstalował się w ratuszu i jednocześnie w budynku przy ul. Gdańskiej 50, gdzie przystąpił do tworzenia miejscowej organizacji NSDAP. Zajął również na mieszkanie luksusową willę położoną przy ulicy Sielanka 8a, która sąsiadowała z siedzibą Selbstschutzu. Natomiast w budynku przy ul. Gdańskiej 48, przyległym do siedziby kierownictwa NSDAP ulokowano został miejski sztab jednostki SS. Urząd komisarza miasta sprawował do dnia 27 października 1939 r., kiedy oficjalnie mianowano go nadburmistrzem Bydgoszczy[1].

Na swoim stanowisku zjednoczył całokształt władzy politycznej i administracyjnej, co miało przemożny wpływ na losy miasta w początkowym okresie okupacji. Początkowo przeciwnikiem Kampego okazał się dr Sperling działający uprzednio w Słupsku, który przyjechał do Bydgoszczy z pełnomocnictwem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych III Rzeszy, aby objąć tu stanowisko nadburmistrza miasta. Kampe nie ustąpił mu stanowiska, mimo interwencji wyższego oficera Wehrmachtu płk von Sohde, który zagroził użyciem siły. W wyniku awantury, jaka powstała na tle tego incydentu, Kampe odwołał się telefonicznie do Forstera, ten zaś użył swojego wpływu na Hitlera, aby nie tylko zachować Kampego na stanowisku, ale także przyłączyć rejencję bydgoską do prownicji Gdańsk-Prusy Zachodnie, a nie do Kraju Warty, jak planowało ministerstwo spraw wewnętrznych[1].

W świetle hitlerowskiego systemu władzy Kampe jako kreisleiter NSDAP i nadburmistrz sprawował stanowisko wodzowskie nad miejskim systemem administracji państwowej oraz samorządem terytorialnym. Dodatkowo w świetle dekretu Hitlera z 28 sierpnia 1939 r. mógł wykonywać samowolne działania i przejawiać „własną inicjatywę”, bez tłumaczenia się władzom zwierzchnim. Na mocy dekretu inkorporacyjnego z dnia 8 października 1939 r. (o wcieleniu części ziem polskich do III Rzeszy) Kampemu jako nadburmistrzowi podporządkowane zostały pod względem politycznym również władze specjalne. Mógł także oddziaływać na urzędy policji politycznej (gestapo i SD), chociaż nie sprawował nad nimi władzy[1].

Atrybuty jego stanowiska i zaufanie, jakim darzył go Forster sprawiły, że Werner Kampe otrzymał niemal pełnię władzy w okupowanej Bydgoszczy i mógł swobodnie jej nadużywać, bez obawy o konsekwencje. Należało do niego zorganizowanie i uruchomienie hitlerowskiego aparatu okupacyjnego, stawianie przed nim poszczególnych zadań, dopilnowywanie ich realizacji i zdawanie sprawy gauleiterowi ze wszystkiego, co dzieje się w mieście. Dodatkowo, chcąc być wysoko ocenionym przez zwierzchników i utrzymać władzę, był „hitlerowcem wzorowym”, fanatycznie realizującym nazistowską politykę terroru.

Pierwszymi niemieckimi instytucjami, z którymi Kampe nawiązał kontakt i rozpoczął współpracę były pośpiesznie zorganizowane urzędy policji (von Proeck), Selbstschutzu (Ludolf von Alvensleben) i gestapo (Jakob Lölgen, potem Karl Rux). Głównymi celami jego działalności w pierwszym okresie było: przekształcenie Bydgoszczy w miasto niemieckie, organizacja placówki NSDAP, pozyskanie współpracowników, nie przyjmowanie delegacji i nie uwzględnianie próśb, likwidacja polskich stowarzyszeń i prasy, konfiskata radioodbiorników, samochodów i paliwa, przejęcie szkół, uruchomienie kin i wozów z głośnikami, internowanie polskiej inteligencji, wprowadzenie godziny policyjnej od zmroku do świtu.

Najważniejszym celem była jednak dyskryminacja i eksterminacja ludności polskiej prowadzona w sposób planowy i centralnie kierowany. Uzasadniono ją koniecznością ujęcia sprawców tzw. Krwawej Niedzieli bydgoskiej, której przygotowania starano się wmówić Polakom. Jesienią 1939 r., przy czynnym udziale Kampego, propaganda goebbelsowska stworzyła mit o prześladowaniach bydgoskich volksdeutschów, która miała być wyzwalaczem uczuć zemsty i okrucieństwa u tysięcy urzędujących tu funkcjonariuszy hitlerowskich oraz uzasadniać krwawe represje prowadzone na ludności polskiej[1].

Akcja bezpośrednia

Wszczęta pod kierownictwem Wernera Kampe „akcja bezpośrednia” przeciwko mieszkańcom Bydgoszczy, określana też w terminologii niemieckiej „akcją przeciw inteligencji” (niem. Intelligenzaktion) miała na celu unicestwienie tych Polaków, którzy mogli się okazać niebezpieczni lub niewygodni dla okupanta. Wprowadzony został trzypunktowy program działania, który, zakładał[1]:

fizyczne zlikwidowanie tych Polaków, którzy zajmowali w przeszłości kierownicze stanowiska, lub też mogli być organizatorami polskiego ruchu oporu,

wysiedlenie z miasta wszystkich zasiedziałych mieszkańców oraz tych którzy przybyli tu z centralnych rejonów kraju,

przeniesienie w głąb Niemiec Polaków „wartościowych pod względem rasowym”.

Akcja bezpośrednia stanowiła w praktyce realizację pierwszego i drugiego z tych zadań, zaś wykonanie trzeciego odłożono na później.

Polaków wyłapywanych na ulicach, bądź wyciąganych z domów, umieszczano w aresztach urządzonych na terenie koszar wojskowych, w więzieniu przy Wałach Jagiellońskich, w budynku gestapo przy ulicy Poniatowskiego, w podziemiach byłego Klubu Polskiego przy ul. Gdańskiej 50 i w szeregu innych miejsc. Mordowano ich w czasie przesłuchań, wywożono do okolicznych lasów i tam rozstrzeliwano, albo stawiano przed sądem specjalnym, który często wydawał wyroki śmierci[1].

Fizyczne unicestwianie Polaków odbywało się również w trakcie licznych „akcji pacyfikacyjnych”, czyli pogromów urządzanych w poszczególnych osiedlach miasta. Każda z tych akcji była uprzednio starannie planowana i przygotowywana „pod względem politycznym” przy udziale Kampego. Otrzymywał on również sprawozdania policji, gestapo i SD, obrazujące przebieg i wyniki poszczególnych akcji, które przekazywał następnie w formie zbiorczej Forsterowi[1].

Jedną z inicjatyw nadburmistrza Kampego było użycie podstępu w likwidacji Polaków, którzy wyjechali z miasta obliczu nadciągającego frontu. Pod koniec września 1939 r. ogłoszono apel, aby wszyscy obywatele miasta powrócili do swoich domów i zakładów pracy. Kiedy przybysze znaleźli się na miejscu stwierdzali, że ich mieszkania są opieczętowane, a zezwolenie na ponowne ich objęcie udziela osobiście Werner Kampe. Przyjmując petentów w biurze nadburmistrza, funkcjonariusze dokonywali „selekcji”, kierując inteligentów polskich do aresztu gestapo, a następnie na miejsca straceń: Tryszczynie, „Dolinie Śmierci” i wielu innych[1].

Kampe jest odpowiedzialny za zamordowanie wielu osób, które osobiście wskazywał „do likwidacji”, w tym byłych polskich urzędników miejskich oraz prezydenta Bydgoszczy Leona Barciszewskiego, rozstrzelanego wraz z 18-letnim synem celowo w dniu Narodowego Święta Niepodległości 11 listopada 1939 r. Według zeznań świadka ks. Jana Konopczyńskiego, 10 listopada 1939 r. do piwnicy gestapo, w której przebywał Barciszewski, przybył Werner Kampe. Dokonał on przeglądu więźniów, a ujrzawszy byłego prezydenta zdziwił się, że ten jeszcze żyje i zelżył go wulgarnymi słowami[2].

Występując jako organizator łapanek, aresztowań i rozstrzeliwań, stał się głównym funkcjonariuszem hitlerowskim, odpowiedzialnym za to, co działo się w Bydgoszczy od września 1939 do wiosny 1941 roku. W świetle prawa międzynarodowego był zbrodniarzem wojennym, winnym organizowania i współdziałania w popełnianiu ludobójstwa. Osoby, które nawiązały z nim bezpośredni kontakt, zapamiętały go jako człowieka kierującego się wyjątkową nienawiścią do wszystkiego co polskie. Opisując w 1955 represje stosowane przez Niemców w Bydgoszczy Julis Hoppenrath (Nadprezydent gdańskiej administracji skarbowej) twierdził: "na tym polu szczególnie aktywny był ówczesny kierownik powiatowej instancji partyjnej Kampe. Polska inteligencja przypłaciła życiem jego działalność"[3].

Akcją bezpośrednią prowadzoną na terenie Bydgoszczy, żywo interesowano się w Gdańsku i w Berlinie. Dowodzi tego fakt, że w czasie jej trwania kilkakrotnie przyjeżdżał do Bydgoszczy gauleiter prowincji Albert Forster, a także byli tu reichsführer SS Heinrich Himmler i szef propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels[1].

Wyburzenia Starego Miasta w Bydgoszczy

Werner Kampe był inicjatorem zburzenia bydgoskiej synagogi mieszczącej się przy zbiegu ulic: Wały Jagiellońskie i Jana Kazimierza. Początkowo, 14 września 1939 r., wystąpił z propozycją ogłoszenia przetargu na usunięcie gmachu. Jednak w cztery dni później poprosił radcę budowlanego Franza Froesego, kierownika Miejskiego Urzędu Budownictwa Naziemnego, o zorganizowanie grupy fachowców, którzy w jak najszybszym czasie rozebraliby bożnicę. Ostatecznie budynek został zburzony w grudniu 1939 r.[4]

20 września 1939 r. zażądał również zlikwidowania stojącego w pobliżu gmachu starostwa przy ul. Słowackiego pomnika Henryka Sienkiewicza oraz monumentu Nieznanego Powstańca Wielkopolskiego przy ul. Bernardyńskiej[4]

Korzystając z tzw. wolnej ręki w sprawach przesiedleń Polaków i Żydów, Kampe podjął na jesieni 1939 r. próbę ustanowienia w centrum miasta (okolice ratusza) dzielnicy niemieckiej. W części zamysł ten został wprowadzony w życie dzięki zgrupowaniu w tym rejonie siedzib wielu hitlerowskich instytucji oraz przejęciu przez Niemców sklepów i restauracji. Nie udało się natomiast zasiedlić w pełni Niemcami tutejszej substancji mieszkaniowej, gdyż wielu dygnitarzy wolało nadal mieszkać w dzielnicach willowych[4].

W grudniu 1939 r. Kampe zaproponował generalną przebudowę centrum miasta, by stało się „das neue deutsche Bromberg”. Wystąpił on z propozycją zburzenia zachodniej pierzei Starego Rynku z kościołem pojezuickim na czele, z myślą o wzniesieniu nowego ratusza i stworzenia u jego podnóża dużej przestrzeni, na której można by organizować defilady i przemarsze rozmaitych formacji militarnych, paramilitarnych i policyjnych, w czym lubowali się narodowi socjaliści[5]. Przesłuchiwany po wojnie prezydent policji porządkowej w Bydgoszczy (niem. Ordnungspolizei), antagonista Kampego, Otto von Proeck zeznał[2]:

"”Kampe zupełnie ze mną się nie liczył. Na jednej z konferencji Forster wysunął projekt zburzenia kościoła oo. jezuitów w Bydgoszczy. Pomysł ten wyszedł od Kampego. który był kompletnym ignorantem w dziedzinie sztuki. Był to człowiek bez wykształcenia, z zawodu pomocnik handlowy branży konfekcyjnej.”"

Forster na interwencję v. Proecka oświadczył, że o ile Kampe uważa, że dla ratusza potrzeba „widoku słońca”, należy kościół zburzyć.

Idea ta doczekała się w pierwszej połowie 1940 r. częściowego urzeczywistnienia. Wyburzeniu uległ kościół pojezuicki oraz przylegające doń od prawej strony trzy kamienice, zaś od lewej gmach Muzeum Miejskiego. Nie udało się natomiast hitlerowcom wznieść nowej budowli. Dodatkowo wyburzono wschodnią pierzeję kamienic wzdłuż ul. Mostowej. Ponieważ rozbiórki dotyczyły prywatnych właścicieli posesji, o sprzeciwie nie mogło być mowy[5].

Malwersacje finansowe

Na początku 1940 r. Werner Kampe był przesłuchiwany przez pracowników hitlerowskiej prokuratury w sprawie o grabież i przywłaszczenie sobie mienia zamordowanych przez niego Polaków. Natychmiast po zjawieniu się w Bydgoszczy stworzył Biuro Odszkodowań dla Niemców, którzy mieli ucierpieć w czasie działań wojennych. Biuro to rekwirowało meble i wartościowe przedmioty z mieszkań Polaków i przydzielało je Niemcom. Była to jednak samowolna działalność Kampego, sprzeczna z kompetencjami utworzonego przez centralne władze III Rzeszy - Głównego Urzędu Powierniczego – Wschód. Spowodowało to wzajemne pretensje i dochodzenia. Szereg osób z otoczenia Kampego aresztowano, lecz jego samego korzystającego z „politycznej ochrony” Forstera - pozostawiono w spokoju. Powodem było to, że podczas „zabezpieczania” polskiego mienia rozkradano je w straszliwy sposób, wywożąc do własnych pomieszczeń, zamiast do wyznaczonych magazynów, co powodowało gwałtowne wybuchy zazdrości innych miejscowych Niemców i donosy do policji i gestapo[1].

Działalność 1941-1945

Podejrzenia o malwersacje finansowe oraz rozgrywki personalne między Kampem i Güntherem Paltenem (prezydentem rejencji), a prokuratorem niemieckim dr Kempem i szefem miejscowej policji von Proeckiem spowodowały, że 18 lutego 1941 r. został on z Bydgoszczy przeniesiony do Gdańska. Albert Forster mianował go kreisleiterem powiatu gdańskiego. Jednak i na tej posadzie „podpadł” i w konsekwencji został skierowany na front. 29 kwietnia 1945 r. dostał się do niewoli amerykańskiej pod nadbałtyckim Wismarem[6].

Uniknięcie odpowiedzialności po 1945 r.

Z powodu braku jego nazwiska na międzynarodowej liście poszukiwanych zbrodniarzy wojennych CROWCASS (ang. The Central Registry of War Criminals and Security Suspects), został przez Amerykanów zwolniony i zapewne pod przybranym nazwiskiem osiedlił się w Erfurcie, w radzieckiej strefie okupacyjnej[6].

Pierwsza wzmianka o poszukiwaniu Kampego w aktach byłej Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Bydgoszczy pojawia się dopiero w sierpniu 1946 r. 30 listopada 1946 r. Sąd Okręgowy w Bydgoszczy wydał postanowienie o oskarżeniu Kampego o zbrodnie wojenne. Przyspieszenie postępowania nastąpiło dopiero wiosną 1947 r., kiedy to w bydgoskim ratuszu odnaleziono archiwalne dokumenty dotyczące poczynań Kampego, świadczące o jego roli w inspirowaniu masowych egzekucji w pierwszych miesiącach niemieckiej okupacji w Bydgoszczy. 27 maja 1947 r. sędzia apelacyjny śledczy ds. wyjątkowego znaczenia w Warszawie napisał do dyrektora Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, iż dobrze byłoby sądzić razem Kampego z Forsterem. Dopiero wówczas w warszawskiej centrali zorientowano się, że nazwisko Kampe w ogóle nie figuruje na listach poszukiwanych przez Polskę zbrodniarzy wojennych. Niestety poszukiwania polskich misji wojskowych ds. badania niemieckich zbrodni wojennych w zachodnich strefach okupacyjnych nie dały rezultatu, ponieważ Kampe przebywał w tym samym czasie w strefie radzieckiej, czego nikt się nie spodziewał[6].

Tymczasem w 1954 r. Kampe przedostał się do Niemiec Zachodnich (przypuszczalnie przez niezbyt jeszcze wówczas szczelną zieloną granicę) i osiedlił się w Hanowerze. W centrum miasta przy ul. Gustawa Adolfa 18 po jakimś czasie otworzył oficjalnie biuro ubezpieczeniowe pod własnym nazwiskiem[6]. Podczas przygotowań do tzw. "Brombergerprozess" w Monachium, który odbył się w 1966 r., prokurator postawił Kampemu zarzut zamordowania prezydenta Bydgoszczy Leona Barciszewskiego i jego syna. Sąd nie wyraził jednak zgody na objęcie go aktem oskarżenia, wezwał jedynie na świadka[6].

Krzysztof Kąkolewski, polski reportażysta, odszukał wówczas Kampego w Hanowerze i poprosił o rozmowę. Otrzymał jednak stanowczą odmowę[6]:

"”O czasach wojny najlepiej niech pan zapomni”"

- poradził dziennikarzowi były nadburmistrz Bydgoszczy.

Werner Kampe zmarł w Hanowerze 23 maja 1974 roku.

za https://www.wikiwand.com/pl/Werner_Kampe

cdn


Mój nick wyraża prawdziwe informacje.  Zajmuję się marketingiem szeroko rozumianym. Jestem neutralny. Wszędzie Neutralny chociaż czasami sprawy wyglądają inaczej tzn. po jakimś artykule może się zdawać, że jestem komuś przeciw a komu innemu jestem przychylny. Każdemu życzę jak najlepiej i oczekuję RYCHŁEGO nadejścia Królestwa Boga. Wiem, że każdy was / i ja / jest niedoskonały... Wiem też, że każdy grzech będzie odpuszczony... Z wyjątkiem tych szczególnych... Wiem, że Pomazaniec JEDYNEGO BOGA przyszedł, by zniweczyć dzieła diabelskie... Wiem bardzo dużo... I bardzo dużo mogę Ci pomóc...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura