Piotr Kaim Piotr Kaim
3674
BLOG

Groźna obsesja: Niemiec jako wróg Polski

Piotr Kaim Piotr Kaim Polityka zagraniczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 287

Wczoraj (czwartek, 9 lipca) przemówił Wielki Strateg – w Telewizji TRWAM i w Radiu Maryja. Widzowie i słuchacze tych mediów usłyszeli tradycyjny dla Kaczyńskiego potok słów, prowadzący do wniosku, że PiS to patrioci, a opozycja to fałszywi Polacy, którzy – w przypadku zwycięstwa Trzaskowskiego – doprowadzą do zguby Rzeczypospolitej.

Pan prezes rozwinął tę myśl w wielu wątkach, z których zajmę się jednym. Idzie tutaj o kwestię zagrożeń ze strony Niemiec i – ogólnie – naszych zagrożeń geopolitycznych. W myśleniu prezesa PiS sprowadzają się one do jednego: problem geopolityczny jest wtedy, kiedy istnieją jakieś międzynarodowe siły, które hamują zwycięski marsz PiS albo podkopują popularność jego polityków (np. poprzez publikacje w mediach). Jeżeli takich sił nie ma, to trzeba je wymyślić, żeby zwalić winę za pisowskie problemy wizerunkowe i realne kompromitacje.

W obecnym stanie rzeczy idealnym chłopcem do bicia są Niemcy, bo część Polaków – pisząc w uproszczeniu – nie lubi Niemców ze względów historycznych. Dodatkowa zaleta takiego wyboru polega na tym, że politycy opozycji i Polacy nastawieni proeuropejsko – antyniemieckiego fioła nie mają. W związku z tym można ich przedstawić jako niemieckich sługusów, czyli wrogów Ojczyzny. Jest to – kropka w kropkę – schemat znany z PRL, gdzie racjonalne głosy o potrzebie pojednania były przedstawiane przez władze jako „woda na młyn rewizjonistów z Bonn” (dawna stolica RFN).

Pan Kaczyński mówi podobnie, choć używa innych słów i nie zawsze wiadomo, do czego się odnosi. W TRWAM i Radiu Maryja obwieścił, że opozycja chciałaby, aby Polska była "dodatkiem do Niemiec". Czy ktoś wie, o co chodzi? Jakie są przejawy takich dążeń? Żadne, ale w potoku maniackich wyrzekań nikt się nie fatyguje, by wyłowić sens poszczególnych słów. Jak można się domyślać, głównym grzechem opozycji jest to, że traktuje Niemcy tak, jak na to zasługują: jak państwo ZAPRZYJAŹNIONE. Takie samo jak Holandia czy Szwecja, tylko większe i – siłą rzeczy – więcej ważące w polityce europejskiej i światowej. Jedyna zatem pretensja sprowadza się do tego, że opozycja nie kibicuje pisowskiem wrzaskom, których celem jest przedstawienie Niemiec jako śmiertelnego wroga albo nieprzyjaciela.

Jasne – dwa państwa muszą mieć rozbieżne interesy, ale nie zmienia to faktu, że w polityce zagranicznej trzeba odróżniać przeciwników (w sytuacjach dramatycznych: wrogów) od przyjaciół. Jeżeli nie będziemy się bać prawdy, to zobaczymy, że Niemcy – jako państwo – należą do przyjaciół, o ile nie zrobimy z nich wroga na siłę. Nie mierzą do nas żadnymi rakietami, nie nastają na nasze ziemie, nie chcą nas do niczego przymuszać. Chcą za to zwykłej wymiany handlowej i współpracy w ramach UE, do której dopłacają, a my – wręcz przeciwnie. Jak się nie podoba, możemy z Unii wyskoczyć i też nas nie pogryzą. W przeszłości Niemcy pomagały w załatwianiu ważnych spraw geopolitycznych, jak wywalenie putinowskiego reżimu z Ukrainy. No więc o co chodzi? Dlaczego – na dźwięk słowa „Niemiec” – mamy stawać na baczność i robić miny, jak Kaczyński rozprawiający o kanaliach?

We wspomnianym wywiadzie dla TRWAM i RM prezes wylewa też żale na temat potężnych, obcych sił – rzecz jasna niemieckich – które próbują wpłynąć na nasze wybory prezydenckie: "miała miejsce niezwykle brutalna i bardzo daleko idąca interwencja ze strony prasy. Nie ukrywajmy tego. Niemieckiej po prostu." Przełóżmy to na polski. Idzie o to, że „Rzeczpospolita” (kapitał czysto krajowy) ujawniła fakt kłopotliwy dla pana prezydenta. Okazało się, że Andrzej Duda ułaskawił, w ograniczonym zakresie, ale jednak ułaskawił, człowieka skazanego za akty podłej pedofilii. W sensie prawnym była to pedofilia kazirodcza. Temat podjął „Fakt”, który – już na pierwszej stronie – podał drastyczne opisy przestępstwa i skierował oskarżycielski palec w stronę prezydenta („Jak pan mógł?!” – czy coś takiego). Styl publikacji „Faktu” niczym nie odbiegał od innych artykułów tego tytułu, który – nie bez racji – cieszy się opinią „brukowca”.

Problem w tym, że ułaskawienie nie pasowało do politycznej linii PiS, przewidującej śrubowanie kar dla pedofilów, publikowanie ich oficjalnej listy i przylepianie – komu popadnie – łatki „obrońców pedofilii”. Zdaje się, że na wspomnianej liście brakuje pedofilów-księży, ale facet, który został ułaskawiony, akurat się na niej znalazł. Ujawnienie powyższych informacji sprawiło, że politycy PiS wpadli w panikę i postanowili „kontratakować”.

Jedna z linii owego kontrataku to nagonka na „Fakt”, który został odmalowany jako gazeta niemiecka. W obecnym stanie rzeczy jest to kłamstwo, bo jak już nieraz wyjaśniano – brakuje nawet tego elementu, jakim jest większościowy, niemiecki kapitał wydawcy. Wydawcą jest spółka, która niegdyś miała kapitał czysto niemiecki, ale dziś – szwajcarski, niemiecki i amerykański. Dodatkowo, udział podmiotów niemieckich jest mniejszościowy (największy, 50-procentowy udział mają Szwajcarzy). A jednak Kaczyński dalej w to kłamstwo brnie, doskonale wiedząc, co robi. Nawet prezydent Duda – wylewając podobne żale – mówił ostatnio o niemieckich „korzeniach” gazety, a nie jej obecnych właścicielach.

Niemniej, skoro trzeba zamaskować kłopot prezydenta, agitatorzy PiS sięgają po dowolne zmyślenia. Niestety, ataki „na Niemca” pod byle pretekstem przekładają się na politykę państwa. Jeżeli dołożymy do tego podobne praktyki w relacjach z innymi sąsiadami i UE – dostajemy ruinę polityki zagranicznej. Wydaje się przy tym, że te wyskoki nie służą załatwieniu żadnej ważnej sprawy, bo nie pamiętam, żeby rząd PiS coś konkretnego od Niemców uzyskał. Idzie tylko o to, by wygrażać pięściami i roztaczać aurę podejrzeń wokół ludzi, którzy – widząc takie gesty – pukają się w czoło.

W aferze z „Faktem” mamy jeszcze inny kwiatek. Na początku zawieruchy Adam Bielan, szef kampanii Andrzeja Dudy, postanowił zaalarmować niemieckiego ambasadora. Zaapelował, by to on zajął się dyscyplinowaniem gazety. Nie ambasador szwajcarski, nie amerykański, ale właśnie niemiecki. Niezależnie od wielowymiarowej paranoi tego apelu, okazało się, że jest on skierowany w pustkę. Zbieg okoliczności: Niemcy nie mają ambasadora w Polsce. Dlaczego? - Bo nasz rząd nie daje niemieckiemu przedstawicielowi tzw. agrément, czyli zgody na rozpoczęcie urzędowania.

Wspomniany stan zawieszenia trwa od pewnego czasu, ale – najwyraźniej – Bielan o tym nie wiedział. Jest przy tym regułą, że dłuższy brak agrément wskazuje na to, że państwo przyjmujące (w tym przypadku Polska) daje do zrozumienia, że zmierza do ochłodzenia relacji z państwem wysyłającym. Czy ktoś wie, o co naszym głowaczom poszło? Dlaczego chcemy ochłodzenia? Czy był jakiś konkretny powód naszej demonstracji? Nic o tym nie wiadomo, ale w międzyczasie – z braku ambasadora – politycy PiS zdecydowali, że trzeba molestować innego urzędnika ambasady. W sprawie, która w ogóle nie dotyczy państwa niemieckiego. Ale byłoby dobrze, gdyby dotyczyła, bo wtedy ułaskawienie pedofila mogłoby zostać przedstawione jako obrona Westerplatte.

Generalnie, są to igraszki z ogniem. Nie chodzi o to, że Niemcy zaczną nam teraz szkodzić na wyścigi. Jak to ujął Ludwik Dorn, ich postawa to „strategiczna cierpliwość” – słuchają krzyków z Nowogrodzkiej i liczą, że kiedyś ucichną. Jednakże, nasza polityka to szczyt głupoty i żadnych korzyści przynieść nie może. Może być za to szkodliwa. Jeśli masz sąsiada i regularnie urządzasz mu awantury – z czystej przyjemności słuchania swoich pretensji – trudno, by dobre relacje trwały w nieskończoność.  



Piotr Kaim
O mnie Piotr Kaim

piotrkaim@op.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka