Jak usiłuje wmówić nam gros dziennikarzy, "autorytetów", zwłaszcza zaś sprawujących władzę polityków - objęcie przez Polskę przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej jest równoznaczne ze spłynięciem na nasz kraj wspaniałości nad wspaniałościami, błogosławieństwa nad błogosławieństwami, którego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdoła pojąć. Cieszyć się (a właściwie to popadać w dziką euforię) obowiązkowo powinniśmy wszyscy - od noworodków po sędziwych starców. Każdy z nas bowiem, jak głoszą medialni prorocy, na polskiej prezydencji w UE skorzysta suto. Miłościwie nam rządzący tuskiści nie skąpią więc (naszych) pieniędzy, aby radochę ogólnonarodową podsycać już od momentu, w którym przejęliśmy z rąk Węgrów ten istny róg obfitości. Organizują dla nas (czy raczej: mas) wielkie koncerty z udziałem rodzimych i światowych gwiazd muzyki pop, parady z balonikami i confetti (musowo w kolorach flagi UE!), perfomance'e i wernisaże. Krótko ujmując: PRopaganda radości trwa sobie w najlepsze, cała sala śpiewa z nami, a gawiedź (jak zwykle, co najmniej od czasów A. Mickiewicza) wierzy głęboko.
Niewielu tylko (choć dzięki Bogu w ogóle tacy istnieją!) otwarcie wykazuje, że prezydencji w Radzie UE nie można nawet traktować honorowo bądź prestiżowo. Skoro bowiem unijne przewodnictwo obejmuje po kolei każdy kraj członkowski, trudno tu mówić o jakimś zaszczycie, czyż nie? A już zupełną brednią jest twierdzenie, że prezydencji towarzyszą jakiekolwiek realne profity. Krajowi przewodniczącemu Radzie UE ani nie przybywa mocy decyzyjnej w strukturach unijnych, ani korzystnej atmosfery do urzeczywistniania własnych celów politycznych. W związku z tym jedyną polityką, którą przez najbliższe półrocze poprowadzą polscy przedstawiciele - będzie polityka unijna. Co Rada UE, Parlament Europejski i in. unijne ciała uchwalą - to polscy delegaci będą realizować. Zaś fakt objęcia przez Polskę prezydencji nie przysparza Jej dodatkowych głosów ani w Parlamencie, ani w Radzie, ani w żadnych innych unijnych instytucjach.
Dlaczego jednak tuskistom zależy, abyśmy gremialnie traktowali tę prezydencję z entuzjazmem?
Bo oni dzięki temu rzeczywiście mogą wiele ugrać! Szpanowanie przed narodem nieustannym towarzystwem oficjeli z UE przy jednoczesnym czarowaniu tegoż narodu rzekomymi dobrodziejstwami prezydencji - musi przecież zaowocować wzrostem poparcia przed wyborami!
Zresztą mają też tuskiści już teraz autentyczne powody do radości, zaś weselić się wyłącznie we własnym gronie - nie wypada. Jak wiadomo na podstawie doświadczeń innych krajów, wcześniej przewodniczących Radzie UE, z prezydencją ściśle wiążą dwa rodzaje wydarzeń. Z jednej strony: szczyty, spotkania, konferencje etc., czyli poklepywanie po pleckach i obdarowywanie pamiątkami. Z drugiej strony: bankiety, obiadki, kolacyjki, czyli wielkie żarcie. Przebieg prezydencji nietrudno więc sobie wyobrazić. Najpierw tuskiści wraz z całym unijnym europejstwem sprezentują sobie wzajemnie rolexy, omegi, bączki i pióra ze złotymi stalówkami. Później gromadnie zabiorą się za pałaszowanie trufli, kawioru, polędwicy i żłopanie szampana. Skończy się na tym, że - parafrazując Poetę - nie ogryzą kości, nie dopiją wina, a my, przeciętni Polacy, resztek jedzenia poszukamy sobie pod stołem. I być może przestaniemy cieszyć się jak nagi w pokrzywach, gdy dotrze do nas, żeśmy im sponsorowali tę ucztę.