Swego czasu było ich w Warszawie wiele, poczynając od Alpejskiego, Bambino, Miłego, Podhalańskiego, Prasowego, Rusałki, Szwajcarskiego, Śródmieście, Akademickiego, Złotej Kurki i... Uniwersyteckiego, powszechnie zwanego „Karaluchem”. Tak o słynnym barze mlecznym będzie mowa. Bar mleczny, krwioobieg i zarazem system kostny socjalistycznej gospodarki, był dla żaków tym co... No właśnie czym był? Większość już nie istnieje, samego „Karalucha” zabito w połowie minionego roku. Co ciekawe ten fakt odnotowało większość lokalnych mediów, czyżby siła legendy i resentyment Panów Redaktorów.
Młodym czytelnikom może się to wydać niewiarygodne, ale jeszcze dwadzieścia lat temu nie było w Polsce tak zwanych fast-foodów, ani naszych kulinarnych przyjaciół z Turcji czy z Azji. Wybór był między Barem Mlecznym lub ekstraordynaryjnie drogą restauracją. To dla 90% społeczeństwa oznaczało de facto brak wyboru. Do XXI wieku dotrwały nieliczne „bary”, w tym ten przy Krakowskim Przedmieściu 20/22. Charakteryzował się tym, iż przez cały dzień funkcjonowania była tu kolejka, lecz mimo tego, iż czasami był tam taki tłum, że nie można było ruszyć nogą, wszyscy się mieścili. Kto był klientem? Dominowała studenteria, wszelkiej maści,wieku, rodzaju i płci. Wśród żaków niczym rodzynki pojawiali się młodzi pracownicy naukowi na dorobku.
Oczywiście „Karaluch” był kulinarną mekką wszelkiego rodzaju „niebieskich ptaków” jak też ludzi nie całkowicie zaadoptowanych społecznie. Głównym afrodyzjakiem „Karalucha” była cena. Można tam było zjeść dwudaniowy ciepły obiad za dwa złote polskie (np. zupa pomidorowa z ryżem + kasza gryczana ze skwarkami). Szybko, tanio i sprawnie to była cena za lekkie słabości higieniczno-estetyczne. „Karaluch” dostający dotację od Miasta, słynął z leniwych, kopytek, pierogów z mięsem i bez, schabowych, naleśników, kotletów z fasoli. Asceci mogli się tam napić np. kefiru (soku z ogórków nie było). Na blogu Hrabiego Piotra gdzie można zobaczyć modernistyczne, niestety już historyczne wnętrza „Karalucha” można zapoznać się z opiniami bywalców. Małgorzata M. wspomina iż „nie wiem, jak przetrwałabym studia, gdyby nie bary mleczne. Piękne te czerwone stołki, równie dobrze mogłyby stać w jakimś szalenie modnym i nowoczesnym klubie - bardzo stylowe”. Anonim napisał zaś „Nazwa była adekwatna. Sam swoją prawicą zabiłem parę lat temu na kontuarze tego baru karaczana. Pani podeszła ze ściereczką i tylko zmiotła. Może przyzwyczajona była?”
O tym jak ważną role odgrywały w naszym życiu „bary mleczne” świadczy wystawa, która odbyła się przed paru laty w „Zachęcie”. Znaczną część piętra zamieniono wtedy właśnie na "zakłady zbiorowego żywienia". Można było tam zakupić „tradycyjne” produkty w „tradycyjnej” zastawie typu charakterystyczne cynowe sztućce. Ja osobiście zastanawiam się, ile szlachetnych dusz uratowały przed wejściem na drogę wybraną przez Raskolnikowa, uratowały swojskie fast-foody, „bary mleczne”.
ekurjerwarszawski.pl Wydarzenia, imprezy, nieznana historia miasta, opinie, satyra obrazkowa - wszystko o Warszawie!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura