Ta góra naprawdę zabija lekkomyślnyc wspinaczy! / Fot. Googleh
Ta góra naprawdę zabija lekkomyślnyc wspinaczy! / Fot. Googleh
el.Zorro el.Zorro
3337
BLOG

Poległym na polu brawury, czyli śmiertelny cień wielkiej góry.

el.Zorro el.Zorro Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 80

Góry wysokie,

kto im z wami walczyć każe?”

        Śpiewał w 1975 roku z Budką Suflera i zaproszonymi, znakomitymi gośćmi sesji nagraniowej, Krzysztof Cugowski, w utworze „Cień wielkiej góry”wydanej na albumie o tej samej nazwie.

(Cóż były to czasy, w których, nie tylko w Polsce, byle kogo z byle jak przygotowanym materiałem po prostu nie wpuszczano do studia, chyba, że trzeba było je posprzątać. Przykładowo, kultowy zespół Queen, musiał nagrać swój pierwszy album w niewiele ponad 2 godziny, bo tyle zostało dla nich czasu w grafiku studia).

Ale nie o tym będzie tym razem pisane, tylko o tym, czy osoby kierujące w Polsce wyczynowym himalaizmem, czyli wspinaczką na najwyższe góry Świata, są aby ludźmi poczytalnymi?!

Kolejny raz bowiem dowiadujemy się, że polski himalaista wyruszył w klasykę podróży w jedną stronę, czyli porwał się na ekspedycję, z której ma niewielkie szanse wrócić cało, a szanse na przeżycie oscylują w okolicy 50%. Niestety nie ruszył w tę ekspedycję sam.

    Jakby ktoś nie znał skali ryzyka podczas zdobywania szczytów Himalajów, niech przyjmie do wiadomości, że zimą powyżej 7`000 m n.p.m., (latem powyżej 7`500 m n.p.m.), zaczyna się tak zwana strefa śmierci, czyli panują tam tak niekorzystne dla życia warunki, że nawet wytrenowany organizm może zostać powalony przez wywołany niskim ciśnieniem wysokościowym obrzękiem mózgu i płuc. Jeśli symptomów tego niedomagania szybko nie zauważą współtowarzysze i i nie podadzą pechowcowi tlenu pod odpowiednim ciśnieniem, a sam dotknięty szybko nie wróci poniżej 6`000 metrów, to nie dożyje następnego dnia, góra dwóch dni.

W zimie dochodzi do tego siarczysty mróz podobny do tego, panującego zimą niektórych miejscach na Syberii, potęgowany wręcz huraganowymi wiatrami, które potrafią przebić się nawet przez wielowarstwową, wyrafinowaną odzież.

Na koniec trzeba też zauważyć, że w Himalajach zimą tak zwane okna pogodowe są niestabilne, więc nawet wydawałoby się stabilne układy baryczne mogą w kilka godzin zamienić się w lodowe piekło, przed którym może nie być schronienia.

Do tego trzeba dodać, że Himalaje to nie Alpy, czy Tatry, gdzie czas zdobywania szczytu rzadko przekracza 24 godziny. W Himalajach samo podejście pod partie szczytowe trwa nawet kilka tygodni, bo konieczna jest aklimatyzacja organizmu do dużego wysiłku w warunkach ostrego deficytu tlenu i do tego balansującego na granicy hipotermii, zaś sam atak na szczyt powinni podejmować nie ci członkowie zespołu, których do tego wytypowano w Warszawie, często za zasługi i w nagrodę za znalezienie hojnego sponsora, ale dokładnie ci, którzy są w najlepszej kondycji fizycznej i psychicznej. A tu jest poważny problem, bo jedną z pierwszych oznak początku choroby wysokościowej jest ...stan euforii. Zatem niekoniecznie ten, kto okazuje najwięcej werwy, powinien kontynuować wspinaczkę.

    Logicznym zatem wydaje się pytanie:

po cholerę więc wspiera się potencjalnych samobójców, jakimi jawią się te osoby, które świadome ryzyka, ruszają w strefę śmierci, godząc się przy okazji na pewne ekstremalne niewygody, takie jak konieczność wypróżniania się w kącie namiotu do woreczka, bo próba uczynienia tego na otwartym powietrzu to pewna śmierć.

Odpowiedź jest identyczna jak ta, udzielona na pytanie o sens zbrodniczych eksperymentów prowadzonych przez SS na więźniach obozów koncentracyjnych.

Chodzi o wyznaczenie granic wytrzymałości ludzkiego organizmu na ekstremalnie niekorzystne otoczenie, co bardzo interesuje strategów wojskowych.

W skrócie chodzi o to, aby w skrajnych przypadkach, jakie mogą się pojawić na polu walki, dowódcy wiedzieli ile mogą wymagać od podkomendnych, a co ich już zabije. Na przykład, jak organizm pilota zniesie katapultowanie z samolotu na wysokości powyżej 10`000 metrów.

Oczywiście, zapaleni wspinacze wysokogórscy mawiają coś innego, mianowicie pytani o powód podejmowania ekstremalnego ryzyka, połączonego często z świadomym utrudnianiem sobie zadania, na przykład podejmując atak zimą, czy znacznie trudniejszą od poprzedników drogą, odpowiadają zgodnie:

    „Zdobywamy trudne do zdobycia szczyty z tego tylko powodu, że one są i są trudne do zdobycia”.

Jednak nie da się ukryć, to od zawsze wspinaczka wysokogórska była sportem elitarnym i bardzo kosztownym, a im więcej żądnych mocnych wrażeń nuworyszy, tym więcej chętnych na ekstremalne wyprawy, gotowych płacić miliony dolarów lub euro tylko za to, aby ktoś im umożliwił postawienie stopy, jak nie na Czomolungmie, to przynajmniej na innym ośmiotysięczniku. Nowy odrzutowiec dyspozycyjny to tylko kwestia zasobności, ale już komercyjne wejście na Mon Everest wymaga nie tylko kasy, ale przede wszystkim nienagannej kondycji.

Tak więc organizowanie lub prowadzenie „wycieczki” na najwyższe szczyty to lukratywny biznes, więc wyspecjalizowane w wysokogórskich wojażach biura poszukują doświadczonych przewodników dla takich wojaż, co w praktyce oznacza, że aby się na taki biznes zasapać, trzeba mieć w CV przynajmniej jeden ośmiotysięcznik zdobyty w roli kierownika lub koordynatora ekspedycji uzupełniony uczestnictwem co najmniej 10 udanymi podejściami na najwyższe szczyty.

    Na marginesie podnoszonego tematu, Zorru przypomina się pewna burzliwa dyskusja, jaka jakiś czas temu przetoczyła się przez polskie media, dotycząca słuszności zaprzestania podejścia na jeden z ośmiotysięczników, zwłaszcza, że odwrót zarządzono w momencie, w którym do szczytu brakowało „raptem” około 100 metrów!

Czasy też były inne, więc sporo funduszy ekspedycji pochodziło z budżetu państwa, więc niektórzy, nie tylko „znafcy”, ale i utytułowani wspinacze, wręcz wyśmiewali przezorność podejmującego tat dramatyczną decyzję himalaisty, twierdząc, że kunktatorstwem się w sporcie sukcesów nie osiąga.

Tylko nieliczni zdobyli się w tamtej medialnej wrzawie na rozsądny osąd decyzji, mówiąc wprost:

Ta góra będzie tam stała nie tylko przez kolejny rok, ale przez wiele kolejnych lat, więc można podjąć jeszcze wiele prób jej zdobycia. Gdyby podjęto sugerowane ryzyko i zdobyto ten szczyt, to z dużym prawdopodobieństwem, nie wszyscy co wówczas by na ten szczyt weszli, wróciliby z niego żywi”.

Zaś swoisty komentarz do opisanej polemiki dopisało życie,

bo WIĘKSZOŚĆ wspinaczy krytykujących tamtą decyzję o odwrocie, pozostało na zawsze w górach!

    Jakby nie dywagować,

lista polskich wspinaczy, którzy nie wrócili do baz jest równie długa, co przerażająca!

Jednych, jak Jerzego Kukuczkę, zabiła brawura i rutyna, (niedostateczna ilość wbitych cennych haków w skałę, w efekcie czego, po odpadnięciu od ściany lina asekuracyjna się zerwała), innych, jak Wandę Rutkiewicz zabiło przeszacowanie swoich możliwości, bo jak zeznali mijający ją, a już schodzący ze szczytu wspinacze, „wyglądała źle”, ale nie przyjęła propozycji wspólnego powrotu i kontynuowała zdobywanie szczytu. Parę lat temu, w Karakorum pod szczytem Broard Peak, doszło do bezsensownej śmierci 2 wspinaczy, bo listą kardynalnych błędów, jakie wówczas popełniono, obdzielić można by wszystkie ekspedycje z kilku lat razem wzięte.

Tym razem też nie było lepiej, mimo że od kilku lat płynęły ostrzeżenia, że styl uprawiania wspinaczki przez konającego dziś w Himalajach Polaka ociera się o klasykę „wariackich papierów” i jak nie zmieni podejścia do kalkulacji ryzyka, tragedia jest tylko kwestią czasu. Owszem zdobywanie szczytów techniką klasyczną, zwane tez alpejską, czyli bez wcześniejszego przetarcia szlaku podejścia, bez pomocy zaprawionych w wysokogórskim klimacie tragarzy i co najważniejsze, bez wsparcia tlenem, nobilituje, ale nikt nie zabrania pozostawienie sobie w odwodzie ekipy ratunkowej, a tym bardziej zabranie zaplombowanej butli z tlenem lub wytwornicy tlenu, którą można by ratować się w krytycznej sytuacji.

Jak widać, Polak bywa mniej rozumnym stworzeniem od małpy, bo przywołana małpa potrafi się uczyć na popełnionych błędach, a Polak nie, bo przecież „Polak potrafi”.

Jak dowiadujemy się z mediów, to nie pierwsze podeście uwięzionego i czekającego na śmierć pod Nanga Parbat Polaka, ale SIÓDME! Za każdym razem nawet się nie zbliżył do partii szczytowej, ale przynajmniej raz otarł się o śmierć, co powinno zapalić u każdego rozumnego człowieczka sygnał alarmowy, aby dać sobie spokój. Ale nie , On tym razem postanowił zagrać va bank, niestety, z tragicznym dla siebie skutkiem


    Sorry, ale bezpieczniej byłoby sobie zagrać w ruską ruletkę, bo tam szanse przeżycia sięgają 83%

    Cóż, brawura i brak samokrytyki zabija!

Nie tylko na polskich drogach, ale również podczas bezsensownego i motywowanego TYLKO względami politycznymi podchodzenia w gęstej mgle na przygodnym lotnisku lądowania, czy podczas obarczonego nadmiernym ryzykiem zdobywania szczytu wysokogórskiego.

Teraz ZNOWU do głosu dochodzą oszołomy pokroju pana Piotra Pustelnika, który MA CZELNOŚĆ wytykać Pakistańczykom to, że nie dostatecznie ochoczo nadstawiają na wysokie ryzyko katastrofy dwa śmigłowce i ich załogi!

Bez urazy prezesie Pustelnik, ale pana miejsce, jako osoby mało poczytalnej, jest w „pensjonacie bez klamek”, a nie na fotelu prezesa PZA, odpowiedzialnego, między innymi, za bezpieczeństwo podczas wypraw!

Trzeba było wykupić stosowne polisy, a nie żebrać o litość! Tylko KTÓRE towarzystwo zgodzi się objąć polisą tak zwane „losowe zdarzenie pewne”?!!

Dla nieobeznanych z awiacją, aby dotrzeć do zaplanowanych miejsc desantowania zespołów ratunkowych śmigłowce muszą wznieść się na maksymalne pułapy, będące znacząco POWYŻEJ pułapów bezpiecznych! Ato oznacza, że wlecenie w nawet niewielki prąd zstępujący, jakich w pobliżu wysokich gór pełno, może zakończyć się katastrofą i, w najlepszym wypadku, skasowaniem wartej wiele milionów $ maszyny. To nie są prywatne, ale wojskowe maszyny, a uwięzieni wspinacze nie są obywatelami Pakistanu, więc pytanie o to, kto za prawdopodobne straty zapłaci, wydaje się jak najbardziej na miejscu. Do tego każdy taki lot wręcz dewastuje silniki i przekładnie helikoptera, bo przez wiele godzin muszą te podzespoły pracować na maksymalnym obciążeniu, co też kosztuje i to niemało.

    Konkludując, za brak odpowiedzialności w działaniu grupki zapaleńców, znowu zapłaci polski podatnik!

Wprawdzie nie wypada przeliczać kosztu ratowania polskiego wspinacza i Francuski na przysłowiową liczbę obiadów dla polskich sierot, ale dobrze by było, aby osoby odpowiedzialne za dopuszczanie do realizacji wysokogórskich ekspedycji,

zaczęły USTAWOWO zabezpieczać fundusze na poczet możliwych kosztów prowadzenia akcji ratowniczych!

(Z uwagi na wysokie ryzyko zdarzenia, odradza się wykup polis, bo zważywszy ilość i jakość wypadków wśród polskich wspinaczy, ich koszt musiałby być znacząco wyższy od realnych kosztów akcji ratunkowych)

Nie miejmy złudzeń, nawet jeśli JAKIMŚ CUDEM uda się ewakuować żywego wspinacza, bo szanse na wyjście żywo z opresji Francuski są zdecydowanie wyższe, a do tego uda się go przywrócić do zadowalającego stanu zdrowia, pozostanie on kaleką!

Zatem oprócz kosztów ekspedycji ratunkowej, polski podatnik poniesie koszty opieki socjalnej nad jego rodziną, co i tak nie zniesie traumy rodziny, która straciła sprawnego ojca.

Pozostaje pytanie:

kiedy wreszcie statystyczny Polak zacznie przewidywać skutki i kosztu uprawianej na każdym możliwym obszarze brawury?

Co do okazania było. Amen.

Zorro


P.S.

Ten tekst napisano ZANIM naprędce zorganizowana odsiecz rozpoczęła marsz w kierunku odciętych wspinaczy.

NA SZCZĘŚCIE tym razem rozsądek wziął górę nad niezdrowymi emocjami, więc akcję zakończono po udanym ewakuowaniu Francuski, która, jak wszystko na to wskazuje OMALŻE NIE PRZYPŁACIŁA ŻYCIEM próbę ratowania Polaka i zdecydowała się na samodzielne kontynuowanie zejścia, kiedy stan Polaka był już stanem agonalnym. Polak nie dawał oznak życia od co najmniej doby, więc nawet gdyby dotarto do jeszcze żywego i tak zmarłby, zanim zostałby sprowadzony do punktu opieki medycznej, zwłaszcza, że pogoda zaczęła się załamywać, więc mogłoby tak się stać, że uwięziony Polak zabrałby w zaświaty jeszcze tych, którzy próbowali do niego dotrzeć z pomocą.


Zorro

el.Zorro
O mnie el.Zorro

Wiem, że nic nie wiem, ale to więcej, niż wykładają na uniwersytetach.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport