Polskie Zaduszki, czyli fenomen socjologiczny, rzecz dająca wiele do myślenia. Nie mam tu na myśli tradycyjnego odwiedzania cmentarzy w dniu Wszystkich Świętych i następującym po nim Dniu Zadusznym, wszak wspominanie zmarłych to obyczaj starszy niż chrześcijaństwo, tak czy inaczej odprawiany we wszystkich kulturach. Mam na myśli ten doroczny wielki wyjazd w rodzinne strony, zatykający drogi, jedyny w swoim rodzaju. Bo na tradycyjne zjazdy rodzinne już się tak nie jeździ.
Wigilia Bożego Narodzenia? Owszem, od czasu do czasu, ale o ile przyjemniej jest spędzić ten czas w Alpach czy na Wyspach Kanaryjskich. Wielkanoc? Też fajnie, ale to w sumie tylko obżarstwo – o wiele ciekawiej jest w Grecji czy Hiszpanii, wiosna w rozkwicie i ciekawe obyczaje, podczas gdy u nas zimno, a czasem i śnieżnie, jak w zeszłym roku.
A na Zaduszki jadą, masowo....
Ludzie miastowi, ludzie sukcesu, w swoich pięknie domytych nowych samochodach (co z tego, że na kredyt), elegancko ubrani. Już odbębnili te wszystkie spotkania Halloween w swoich korporacjach, dzieci już dostały cukierki na zabawach przedszkolnych czy szkolnych, teraz jadą...
Do kogo jadą? Przecież nie do rodziców, których ciut się wstydzą, ani nie do rodziny, która ich drażni swoją prowincjonalnością, jadą „na groby” – czyje? Zazwyczaj dziadków czy pradziadów.
Spotykają na tych cmentarzach takich samych jak oni, porównują żony, dzieci i ciuchy, stoją przy grobach starych nauczycieli czy dawnych katechetów, wspominają dzieciństwo i wczesną młodość, odnawiają na chwile stare przyjaźnie...
Dziwne to wszystko. Ten jeden jedyny raz w roku muszą pojechać do siebie, w stare strony, jakby właśnie nieżyjący już dziadkowie to była ta nić nie do zerwania.
Niech jadą, niech im pogoda sprzyja, niech zdołają wytrzeźwieć przed powrotem, niech pokażą swoim dzieciom rodzinne strony. Póki jeszcze jadą na groby dziadków, jest nadzieja..
Inne tematy w dziale Kultura