Polityczne płaczki zawsze wyciągają z ludzi to co w nich jest najgorsze,
wmawiając im „jak w żyda chorobę” że świat ich „okradł” i że coś im się jeszcze „należy”.
Ta „lepsza przyszłość” czekać ich może natomiast - a to w pseudo religijnej komunie, a to w europejskiej rodzinie a to znów w panslawistycznej „beczce z kapuchą”.
Byle tylko - nie tu i nie teraz.
Zawodowców w tym głupim gadaniu przebijają jedynie bezrobotni geniusze i nawiedzeni
amatorzy „nocnych Polaków klikań”.
Tam można bredzić oraz narzekać do woli, w podobnym do siebie gronie chłopskich filozofów i życiowych gamoni.
Towarzystwo wzajemnej adoracji specjalistów od różnych tam „społecznych” dewiacji w rzeczywistości pomija jeden zasadniczy wątek.
Uczciwe myślenie musi trwać przy naturalnym priorytecie gospodarki rynkowej, realizowanej na zasadzie konkurencji, ekwiwalentu świadczeń i możliwej maksymalizacji zysku.
To wręcz wynika z dostępnej i uznanej definicji konserwatyzmu.
(nie mylić z „konserwatyzmem” ekshibicjonistycznym, czy komuchowatym).
Praca zaś jest takim samym towarem, jak wszystko inne i jej cena musi podlegać stałym negocjacjom. (podobnie zresztą ma się rzecz z pracą przeistoczoną w kapitał).
Kto jednak twierdzi inaczej jest de facto zwolennikiem zinstytucjonalizowanej kradzieży
i deprawacji człowieka. Wszystkie czerwone „produkty” w postaci postulatu realizacji tzw. „wrażliwości społecznej” , udzielania „kredytów społecznych”, dawania „płac rodzinnych”, czy też obchodzenia się z nierobami „na bezrobociu” jak z upośledzonymi dziećmi - są w rzeczywistości sprzeczne z boskimi przykazaniami i ludzką przyzwoitością.
Dziwnie jakoś istnieje milczące przyzwolenie na wegetację kolejnych pokoleń okradzionych z dorobku całego życia emerytów, czy wiekowy limit leczenia nieopłacalnych już ludzi – podczas gdy całe obszary patologicznych roszczeń obdarowane zostały deprawującym politycznym „szacunkiem” i otoczone zakłamaną, społeczną „troską”.
Najbardziej jednak upokarzającą dla człowieka, a zwłaszcza Ojca Rodziny jest wprowadzona w populistycznym szale instytucja „becikowego”.
Jeżeli tak marne świadczenie ma stanowić zachętę dla Głowy Rodziny do zapłodnienia żony , a dalej wspólnego rozmnażania się w sakramentalnym związku - to jakże marny wizerunek Polaka i Polki musiał funkcjonować w umysłach prawodawców?
Jakże też musieli pogardzać obdarowanymi, sami pobierając uposażenia co najmniej kilkunastokrotnie przewyższające tę kwotę w skali jednego miesiąca.
Z drugiej znów strony, z jakiego to powodu tak osobista decyzja (by nie powiedzieć akt)
ma być podejmowana w oparciu o pieniądze przymusowo ściągnięte z innych – zaradnych i dbających o swoje rodziny?
Inną zaś rzeczą jest fakt tradycyjnych relacji, jakie powinny panować w zdrowym związku, gdzie to jednak mężczyzna powinien w głównej mierze dbać o utrzymanie rodziny, pozostając jej Głową, a także co za tym idzie - dumą swojej kobiety.
Z kolei jaka normalna, a więc naturalnie motywowana kobieta chce rodzić potomstwo jakiemuś niedorajdzie, wypatrującemu marnego „prorodzinnego” świadczenia?
Ludzie nie zastanawiają się jednak ani głosując, ani też biorąc to „dobrodziejstwo” - bo bardzo lubią gdy im się coś tam „należy”. Nie pamiętają przy tym. że „dzień wolności podatkowej” przypada w Polsce prawie w połowie roku, tak więc normalnie pracujący człowiek przez sześć miesięcy tyra na przymusowe daniny niemiłosiernie dziś marnowane przez merytorycznie kiepską, ale uwielbiającą tani populizm „zamkniętą w sobie” klasę polityczną..
W III Rzeczypospolitej żyje się stosunkowo spokojnie, bezpiecznie i dostatnio, jeżeli porównać ten czas z innymi okresami narodowego bytowania Polaków.
I diabli wiedzą, czy właśnie ta „nieznośna lekkość bytu” aby wyjątkowo dziś naszych Rodaków nie deprawuje. Ponurą legendę „głodujących dzieci” i „poszukujących pracy” przeważnie buduje się przecież na kłamstwie. Dzieci głodują w większości przypadków w rodzinach patologicznych, a „stale pozostający bez pracy” (i to ojej! - „bez prawa do zasiłku”) często do żadnej pracy się nie nadają, albo też „robią na czarno”.
Większość narzekających cierpi dziś zresztą na …otyłość,
nie wspominając już o skłonności do „nadużywania”.
Ostatnio rozpowszechniano nawet histeryczne głupoty o tym, że „w latach dziewięćdziesiątych ubóstwo w Polsce miało rosnąć najszybciej na świecie, a w ONZ porównywano nasz kraj do najuboższych krajów afrykańskich”.
Z ubóstwem tym było zatem akurat tak jak z pandemią świńskiej grypy, o której wszyscy słyszeli, ale mało kto ją mógł widzieć.
Pewnym było jedynie to, że dotykało nielicznych i kto chciał na strachu zarobić.
Porównując okresy dwóch dekad PRL – Gierka i Jaruzelskiego z obecnie nam mijającym dwudziestoleciem III RP widzimy wprost niesamowity cywilizacyjny skok.
Tu „żydzi”, tam „masoni”, jeszcze gdzie indziej „liberałowie” - a wszystko wygląda normalniej. Liczby mówią same za siebie, zaś oczy przecież nie mylą.
Zapatrzeni w defekty współczesności coraz mniej dostrzegamy wielość tych pozytywnych zmian, które przyszły wraz z pozbyciem się upośledzającego nas systemu i rozwiązaniem narzuconego nam sojuszu z imperium wiecznej nędzy.
Faktem jest, że rodzimy oraz unijny socjalizm upośledza dziś naszą konkurencyjność, a zatem obniża standard – ale też przyzwolenie Polacy dają na taki stan rzeczy sami, głosując w demokratycznych wyborach i referendach.
Polacy mają wiele wspaniałych zalet, które wyróżniają ich na tle bardziej zdegenerowanych sąsiadów. Uwielbiają jednak narzekać, a co za tym idzie robić za głupków, gdy polityczne kupy opatrując własny interes ścigają się w uwodzeniu niezadowolonych, usprawiedliwiając ich i obiecując gruszki na wierzbie.
W Polsce ubóstwa w ostatnich dwóch dekadach nie było - poza tym zawinionym tak, czy inaczej, lub wynikającego z naturalnych ułomności człowieka, czy wszędzie obecnych nieszczęść (zawsze będziemy mieć swoich ubogich).
Wprost przeciwnie, z kraju permanentnie okradanego przez „słowiańskiego brata” staliśmy się krainą dostatku, gdzie dbający o siebie obywatel może utrzymać siebie i swoją rodzinę na bardzo przyzwoitym poziomie.
Nie ma już kartek na cukier, na „czekoladopodobne”, na „z kością” czy też na buty.
Nikt nie buduje betonowych klitek z „ciemną kuchnią” dla kobiet, a z ulic zniknęły mozolnie produkowane w RWPG rdzewiejące wciąż „talonowe” graty.
Miasta które kiedyś przypominały nam „metropolie” kubańskie czy radzieckie, pełne są dzisiaj przyzwoitej klasy pojazdów dostępnych w zasadzie dla każdego. Z klimatyzacją, ABS-em i kontrolą trakcji w standardzie, Kobiety prześcigają się w zakupach i zabiegach upiększających, a niektórym wręcz nie wystarcza szaf na pomieszczenie rozmaitej garderoby.
Pozytywne zmiany spowodowane działaniem wolnego rynku, a także uwolnioną (niestety jedynie częściowo) aktywnością obywateli można zaobserwować nie tylko w większych miastach, ale też na tzw. prowincji. Kto zaglądał co kilka lat na przestrzeni ostatnich dwóch dekad do miejscowości w świętokrzyskim, podkarpackim, czy też lubelskim ten wie, jak pozytywne widać tam zmiany, jak inaczej wyglądają ulice i jak w widoczny sposób dostatniej zaczynają żyć ludzie.
Pod warunkiem, że chcą.
Kto się nie uczy, nie pracuje i nie wykazuje aktywnej troski – ten nie może liczyć na wiele.
Temu zaś, kto solidnie się stara należy zapewnić możliwości rozwoju i zdjąć z niego niepotrzebne „społeczne” ciężary, zostawiając swobodę ew. działań charytatywnych.
Tak właśnie jest sprawiedliwe i po bożemu.
Sprawiedliwie nie znaczy równo.
To właśnie tych outsiderów trzeba dziś objąć uczciwą troską wychowawczą, miast deprawować, usprawiedliwiać i politycznie uwodzić.
Z szacunku dla człowieka. Normalnego, nie „becikowego”.
Kraków, 26 lutego 2010r. Jan Szczepankiewicz
28
BLOG
Komentarze