Carl Śchmitt był człowiekiem pełnym pasji ideowych, osobą zaangażowaną w ideowe spory epoki. Ale traktowanie go jako ideologa przemocy politycznej jest poważnym nadużyciem. Schmitt nie tyle zgłaszał postulaty, co opisywał świat, w którym przyszło mu żyć. A przyszło mu żyć w ciekawych czasach. Przyglądał się im jako katolik zakorzeniony w dziedzictwie karolińskich, nadreńskich Niemiec. Pozycja protestanta i pruskiego junkra była mu obca. I przyznajmy, pod względem kontrkulturowego nastawienia do Prus miał coś wspólnego z Hitlerem.
Schmitt to jednak myśliciel religijny. Poważnie zatem traktował kwestię obecności Boga w świadomości narodów. „Współczesna idea państwa prawa – czytamy w 'Teologii politycznej' – pojawiła się razem z deizmem, a więc wynikała z przekonań teologicznych i metafizycznych, które wykluczały możliwość występowania cudów w realnym świecie. Tak jak w teologii porzucono wiarę w bezpośrednią boską ingerencję, która przełamywała prawa natury, tworząc wyjątek (wiarę tę wyrażało pojęcie cudu), tak też w naukach prawnych odrzucono możliwość bezpośredniej ingerencji suwerena w obowiązujący porządek prawny. Oświeceniowy racjonalizm w ogóle nie dopuszczał myśli o pojawieniu się sytuacji wyjątkowej”.
Tymczasem Polacy zachowują się tak, jakby procesy te ich ominęły. Może świadczyć o tym cechujący nas brak respektu dla prawa – respektu, który mają Niemcy czy Anglicy. W polskich zwyczajach dość powszechne jest natomiast załatwianie różnych spraw „na gębę”. „Jakoś to będzie”, „dogadamy się” – zwroty te doskonale oddają funkcjonowanie społeczeństwa polskiego. Być może ujawnia się tu nieświadome przeświadczenie o tym, że prawo nie stanowi żadnej ostateczności. Ostatecznością jest Bóg, który czuwa nad Polską i zsyła na nią cuda.
Publicysta magazynu tygodnik.tvp.pl. Poza tym mąż i ojciec, mol internetowy, autsajder, introwertyk.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura