Jak na każdą poważną parę małżeńską przystało, również moja Żona i ja wybraliśmy się wczoraj do teatru. I muszę nie po raz pierwszy przyznać, że dobrze zagrana sztuka teatralna oglądana na żywo, to przeżycie absolutnie wyjątkowe, które jako doświadczenie artystyczne całkowicie przewyższa wszelkie projekcje kinowe.
Do kina chodzimy regularnie, natomiast w teatrze nie byliśmy już dość dawno. Mnie zdarzyło się dwukrotnie gościć w teatrze im. Osterwy w Lublinie w czasie studiów polonistycznych. Były to dwie klasyczne polskie sztuki: „Dziady” i „Wesele”. Jednak od ostatniej wizyty w teatrze minęły już przeszło dwa lata. Ania kilkanaście miesięcy wstecz trafiła z kolei dość przypadkowo na premierę „Biznesu”. Jednak w czasie naszej siedmioletniej już niemal wspólnej drogi (mówię oczywiście o czasie „chodzenia ze sobą”, narzeczeństwa i wreszcie pierwszych miesiącach małżeństwa) nie byliśmy nigdy wspólnie w teatrze.
Na szczęście w końcu się wybraliśmy i absolutnie nie żałujemy. Teatr ma bowiem masę walorów, których nie może zagwarantować żadna, nawet najlepsza projekcja kinowa (choć jeśli na stałe wejdzie do kin format 3D, nie zaręczam iż nie zmienię wówczas zdania). Dodam w tym miejscu, że byliśmy na sztuce, autora słynnego Oscara i Pani Róży Ericha Emmanuela Schmitta pt. Małe zbrodnie małżeńskie. Jest to dramat niezwykle ciekawie skonstruowany, z warstwowo ujawniającą się rzeczywistą prawdą zdarzeń. Coś jak w filmach „Hero” (mam nadzieję, że dobrze pamiętam tytuł) czy „Sekcja 8”, albo, jeszcze lepszy przykład, w serialu „Kryminalne Zagadki Las Vegas”. To, co wydaje się prawdziwą historią na samym początku, okazuje się nie mieć w sobie niemal odrobiny prawdy na samym końcu. W ramach tej ciekawie poprowadzonej intrygi autor zawarł wiele ciekawych myśli dotyczących małżeńskiej relacji, zwłaszcza takich, która trwa już kilkanaście lat. Co do samego przekazu ideowego przyznać trzeba, że wizja długoletniego małżeństwa była mimo wszystko – w moim odczuciu – zbyt negatywna. Co nie przeszkodziło w oglądaniu sztuki z dużą przyjemnością.
Wracam jednak do elementów, które decydują o wyższości „przeżycia” sztuki teatralnej nad seansem filmowym. Główna rzecz wyróżniająca teatr od filmu to fakt, że ten pierwszy dzieje się na żywo, przy tobie. Aktorzy to prawdziwi realni ludzie z krwi i kości, którzy w twojej obecności odgrywają sztukę. Każda sztuka dzieje się teraz, na nowo. Tak więc teatr jest żywy – film jest czymś, co już zostało zrobione, ukończone. Druga rzecz to fakt, że teatr jest sztuką trudniejszą w odbiorze. W tym sensie, że o wiele więcej jest w nim niedopowiedzenia. Że pozostawia więcej oglądającemu – to on musi sobie pewne rzeczy wyobrazić. Istnieją wszak świetne, głębokie sztuki teatralne, które korzystają z minimum rekwizytów. Teatr aktywizuje, pobudza człowieka (to trochę tak jak książka) – film wymaga jedynie percepcji. I wreszcie rzecz ostatnia, dla mnie ogromnie ważna: gra aktorska. Przede wszystkim sposób wypowiadania słów. Różnice między sztuką teatralną a filmem widać w tej kwestii wyraźnie już oglądając Teatr Telewizji. Pięknie, wyraźnie wypowiadane słowa, ogromne zaangażowanie, nacisk na odpowiednie zwroty, często niskie męskie głosy, tak charakterystyczne dla teatru, które mają swój niesamowity klimat.
Właśnie grę aktorską we wczorajszej sztuce również muszę ogromnie pochwalić. Dwoje aktorów, przez niemal półtorej godziny bez przerwy na scenie (jak można zapamiętać tak długą rolę?). Beata Zarembianka i Grzegorz Pawłowski to rzeszowscy aktorzy z najwyższej półki. Wczoraj byli znakomici zarówno w momentach poważnych (nawet wykrzyczanych), w momentach czułych (często niemal szeptach) czy wreszcie w momentach komicznych (np. Pawłowski kapitalnie zagrał pijanego faceta, a Zarembianka zazdrosną do granic śmieszności żonę). Gra aktorska wydaje się największym plusem wczorajszej sztuki, poza samą intrygą, o której wspomniałem.
Zdjęcie ze strony: http://teatr-rzeszow.pl/files/gallery/items/189.jpg
Warto jeszcze wspomnieć, że spektakl odbył się na Małej Scenie Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. To ważne, bo na MS nigdy do tej pory nie byliśmy. A jest to bez wątpienia miejsce, które samo w sobie również ma klimat zupełnie inny od sceny dużej. Tutaj scena znajduje się na dole po środku, a miejsca dla widzów w niedużej liczbie (niespełna 80) są po dwóch stronach sceny (nieomal jak w teatrze greckim). My może nie siedzieliśmy specjalnie blisko, ale i tak odległość dzieląca nas od aktorów porównywalna była z tą, jaka dzieli od sceny pierwszy rząd na Dużej Scenie.
Wszystkim Rzeszowianom sztukę gorąco polecamy, a wszystkich spoza okolic Rzeszowa chcielibyśmy zachęcić do wybrania się do teatru, przynajmniej co jakiś czas, bo naprawdę warto.
Jestem świeckim magistrem teologii katolickiej sympatyzującym z odradzającym się w Kościele ruchem tradycjonalistycznym. Tematy najbliższe mi na polu teologii, związane w dużej mierze z moją duchowością, to: liturgia (w tym historia liturgii), mariologia i pobożność maryjna, tradycyjna eklezjologia oraz szeroko pojęta tematyka cierpienia w odniesieniu do Ofiary krzyżowej Jezusa Chrystusa. Przez lata zajmowałem się także relacją przesądów do wiary katolickiej.
W życiu zawodowym zajmuję się redakcją i korektą tekstów (jestem również filologiem polskim) oraz pisaniem. Zapraszam na stronę z poradami językowymi, którą wraz ze współpracownikami prowadzę pod adresem JęzykoweDylematy.pl. Ponadto pracuję w serwisie DziennikParafialny.pl. Moje publikacje można odnaleźć w licznych portalach internetowych oraz czasopismach.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura