Cóż rzec? To chyba dobrze, że Anna Walentynowicz zginęła w katastrofie smoleńskiej. Świat zapamięta ją, jako dzielną opozycjonistkę, „kobietę, która obaliła komunę w Polsce”, bohaterkę narodową. Przemilczy natomiast fakt, że pomimo, iż środowisko Prawa i Sprawiedliwości robi wszystko, by wykreować ją na wielką Polkę, Walentynowicz była bezwolną kukiełką w rękach esbecji i niewiele brakowało, by jej działania zaprzepaściły szansę na odzyskanie Polski z rąk komunistów.
Dziś właśnie IPN poinformował o niezbitych dowodach, świadczących o preparowaniu i fałszowaniu akt dotyczących Lecha Wałęsy w latach ’80. Miało to na celu skompromitowanie Elektryka i uniemożliwienie wręczania mu pokojowej Nagrody Nobla. A zatem, gdyby pani Walentynowicz żyła, to chciałbym ją zapytać wprost, jak tak lubo rozsiewane przez nią plotki, jakoby Wałęsę motorówką przywieźli na strajk do stoczni oficerowie SB, ma się do dzisiejszego orzeczenia Instytutu. Chciałbym zapytać, czy była zwyczajnie podła, żeby kłamać dla odniesienia korzyści (których zresztą nigdy nie odniosła), czy po prostu głupia i łyknęła esbecką paszę. To bardzo dobre pytanie, ponieważ, jak się okazuje, Walentynowicz przez trzydzieści lat kolportowała idiotyzmy na temat najprawdopodobniej najważniejszego Polaka przełomu wieków.
W podłość Walentynowicz nie wierzę. Wierzę natomiast w to, że odbiła jej „opozycyjna palma”. Kiedy Wałęsa już skoczył przez płot i zrobił najczarniejszą robotę, szybko pojawiło się grono ludzi, którzy – choć niewątpliwie zasłużeni dla polskiej myśli wolnościowej – byli najzwyczajniej w świecie politycznymi indolentami. Walentynowicz właśnie, Gwiazda, Kaczyński. Walentynowicz i Gwiazda nawoływali, żeby Solidarność zbrojnie rozbiła PRL (na co tylko czekał Jaruzelski i jego banda). Oboje odmówili udziału w najważniejszej imprezie schyłku systemu – obradach Okrągłego Stołu. W gruncie rzeczy, ci ludzie nie mają prawa mówić o sobie, jako o tych, którzy odmienili kraj. Oboje nie wierzyli w skuteczność Okrągłego Stołu, przez co pozostali na peronie, kiedy odjeżdżał pociąg historii. Ich późniejsza działalność wykazywała objawy desperacji, by raz jeszcze dołączyć do grona tych, którzy sprawili, że dziś mamy Rzeczpospolitą niepodległą. Czynili to jednak chyba nieco zbyt arogancko. Za bardzo podkreślając swoje zasługi, których w gruncie rzeczy za wiele nie było. To znaczy owszem, byli wartościowymi członkami struktur oporu, nie zrobili jednak nic ponad to, co robiły setki innych opozycjonistów, a do tak bardzo opluwanego Wałęsy brakowało im lat świetlnych. Walentynowicz stała się wprawdzie iskrą zapalną dla strajków na Wybrzeżu, jednak nie tyle ze swojej inicjatywy, co z „uprzejmości” SB, która wygłupiła się ordynarnie zwalniając stoczniową suwnicową z pracy, na sześć miesięcy przed emeryturą.
Zarówno Gwiazda, jak i Walentynowicz klepali swoją biedę, nie załapali się do elit. Kaczyński usiłował ich wepchnąć do swoich struktur, ale nie bardzo mu wyszło. Sam Kaczyński też szybko doszedł do wniosku, że chce być ważniejszy od Elektryka. Nie miał kompletnie żadnych zasług wolnościowych, poza drobnymi pracami prawnymi i podziemną publicystyką, jednak w zamian posiadał coś, czego nie miała prościutka do bólu starowinka – Anna Walentynowicz i od młodości stetryczały Gwiazda – charyzmę. Zatem porzucił ciepłą posadkę szefa kancelarii Wałęsy i rozpoczął swoja „wielką polityczną karierę”.
Kaczyński, Walentynowicz i Gwiazda ulegli beznadziejnie prostackiej prowokacji SB, która zupełnie sprytnie sobie wykoncypowała, że skoro nie można Wałęsy złamać, to trzeba go skompromitować. Dlatego spreparowano dokumenty dotyczące działań Elektryka w latach osiemdziesiątych i podsunięto pod nos kilku osobom. Słusznie zakładano, że w wypadku zajścia o takiej skali, w Solidarności nastąpią pęknięcia. I nastąpiły. Tylko – na nieszczęście PZPR – za późno.
Chciałbym zobaczyć wyraz twarzy Walentynowicz, kiedy w końcu zdaje sobie sprawę, że całe życie tańczyła do esbeckiej melodii oczerniając człowieka, który zmienił ten kraj. Ona, ta wielka opozycjonistka, do ostatnich swych dni żyła życiem zaplanowanym wiele lat wcześniej przez jakiegoś gnojka ze Służby Bezpieczeństwa, stając się nieśmiertelnym narzędziem w ich rękach. Walentynowicz tego dnia nie dożyła. Ma szczęście. Trochę mniej szczęścia ma Polska. Znów coś powędruje z kimś do grobu. Tak właśnie wygląda nasza historia…
Rzecz jasna, po rewelacjach IPN najwięksi oponenci Wałęsy rozpoczęli jazgot, który choć w sumie trudny do zrozumienia, posiada taką mniej więcej wymowę: „lata 80 są nieważne. Wałęsa był Bolkiem w latach 70.”.
Strasznie to wszystko zabawne, no bo co w końcu? Był Bolkiem z chęci zysku, a potem nagle z tego zysku zrezygnował? A skoro IPN właśnie stwierdził, że dowody w latach 80 FAŁSZOWANO, to znaczy, że nie było prawdziwych. No bo w przeciwnym wypadku podrzucono by jakieś stare papiery i sprawa pozamiatana. To jednak najwyraźniej jest już za trudne do przyswojenia dla przeciętnej pisowskiej logiki.
A co więc chodzi z całym tym Bolkiem? Sprawa wynikła nie wcześniej i nie później a w 2008 roku. To dość znamienne, że odkrycie rzekomych powiązań Wałęsy z SB nastąpiło niemal 40 lat po rzekomym fakcie. 40 lat. Pół roku po katastrofalnych dla PiS wyborach, w których ugrupowanie to utraciło władzę. Co warte podkreślenia, Lech Wałęsa zabrał podówczas stanowczy głos w kwestii własnej oceny Kaczyńskiego i PiSu.
Afera rozpoczęła się od opublikowania przez IPN książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałesa. Przyczynek do biografii”. Recz jasna nawet ów „przyczynek” jest nadużyciem semantycznym, bowiem książka z rzeczową monografią ma niewiele wspólnego. Skupia się jedynie na pewnym okresie życia Elektryka. Nie trudno zgadnąć, na którym.
Kilka słów o autorach. Pierwszy urodzony w 71 roku, drugi w 70. A więc kiedy Wałęsa rzekomo prowadził agenturalną działalność, obaj panowie wchodzi jeszcze „na stojaka” pod kredens w kuchni.
Cenckiewicz to późniejszy, publicysta ultrakatolickiego Bractwa Świętego Piusa X. Współpracownik Macierewicza przy likwidacji WSI. Doktor historii, za czasów PiS – członek rady nadzorczej Operator Logistycznego Paliw Płynnych. W 2007 roku, ROK PRZED PUBLIKACJĄ, odbiera z rąk Lecha Kaczyńskiego Srebrny Krzyż Zasług.
Gontarczyk od czasu studiów publikuje w niskonakładowej ultraprawicowej prasie. Zaprzecza zjawisku antysemityzmu twierdząc, że Żydzi sami są sobie winni. Usiłował wykluczyć udział Polaków w mordzie na żydowskich obywatelach Jedwabnego, co mu się nie udało. Autor pamfletów lustracyjnych. Od najmłodszych lat antykomunista, co mu się akurat chwali. Publicysta Gazety Polskiej i Frondy. Człowiek o sprecyzowanych poglądach. W 2009 roku W ROK PO PUBLIKACJI otrzymuje z rąk – a jakże – Kaczyńskiego Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Publikacja, nawet przez sam IPN uznana została za wątpliwie obiektywną. Protestowali między innymi Maria Dmochowska i Antoni Dudek. To ostatnie jest szczególnie zaskakujące, bo Dudek to bliski podówczas współpracownik Kurtyki i raczej człowiek Kaczyńskiego. Tym niemniej publikacja i tak się ukazała, bo Kurtyka właśnie był wówczas szefem IPN i osobiście o to zadbał. Książkę opatrzył własnym wstępem. Cóż. Kurtyka – i co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości – był naprawdę bliskim znajomym Kaczyńskiego. Świadczy o tym choćby miejsce jego zgonu, a także fakt, że nominacje otrzymał, gdy PiS wygrał wybory. Więcej nic mówić nie trzeba, poza tym, że książkę wydano za pieniądze IPN, czyli podatników.
Jednak najgłośniejszym i najcelniejszym głosem sprzeciwu przeciwko jawnej manipulacji, którą zaraz wypunktuję, były publikacje profesora Andrzeja Friszke. Faceta odznaczanego zarówno przez Kaczyńskiego, jak i Komorowskiego, pracownika IPN w latach 1999 – 2006.
Friszke, w przeciwieństwie do innych recenzentów, zadał sobie trud, by sprawdzić rewelacje Gontarczyka i Cenckiewicza. I wykrył w nich kilka istotnych przekłamań.
1. Panowie dowodzą, że Wałęsa przyznał się do „działalności agenturalnej”, podczas gdy w rzeczywistości potwierdził jedynie podpisanie „lojalki”. Panowie najwyraźniej nie zapoznali się z realiami PRL w latach 70. Nie wiedzą bowiem, że lojalki podpisywali wszyscy i wszyscy jednako mieli je w dupie.
2. Panowie twierdzą, że zachowały się potwierdzenia odbioru przez Bolka pieniędzy do SB. Rzecz tylko w tym, że mimo iż zapewniają, że dowody są, to nigdy ich nie przedstawili, nie podając powodu. Jedynie o nich mówili. Ale to nie wszystko. Autorzy przekonują, że na owych rzekomych potwierdzeniach widnieje podpis „Bolek”. A to już jest głupie i to z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, „Bolek” to kryptonim operacyjny, więc wątpię, by Wałęsa w ogóle mógł wiedzieć, że kimś takim jest. Dwa, ciekaw jestem, jak bezpieka rozliczała takie pieniądze? Co to za potwierdzenie, skoro nie ma na nim nazwiska? I trzy w końcu, esbecja po to dawała kaskę, żeby zdobyć podpis i mieć w garści delikwenta. Stanowiło to bezpośredni dowód współpracy. Jeśli więc Wałęsa podpisał lojalkę, to swoim nazwiskiem i na potwierdzeniach też powinno być jego nazwisko. No bo w sumie… Dlaczego nie?
3. Autorzy twierdzą, że zachowało się mnóstwo dokumentów dowodzących, że Wałęsa donosił na kolegów, skutkiem czego ucierpiały co najmniej 24 osoby. Tylko tutaj pojawiają się dwa poważne problemy. Po pierwsze panowie nie informują, że żaden z tych dokumentów nie jest odręczna notatką, a jedynie dokumentem spisanym przez oficera SB i podpisanym „Bolek”. Czyli rzecz absolutnie najprostsza na świecie do podrobienia. Zwłaszcza, że autorzy bynajmniej ekspertyzą grafologiczną się nie podpierali. A dwa – i to jest najważniejsze – w swej publikacji Gontarczyk i Cenckiewicz napisali, że funkcjonariusz SB Edward Graczyk, który Wałęsę werbował, już nie żyje. Po publikacji okazało się jednak, że żyje, ma się świetnie i chętnie opowie o tym, co wie. Zeznał, że odbył z Wałęsą kilka spotkań, ale bez jakichkolwiek konsekwencji dla innych, ponieważ Wałęsa zwyczajnie nie chciał sypać. Autorzy książki „uśmiercili” najważniejszego świadka obrony Wałęsy.
4. No właśnie. A propos tych spotkań. Panowie napisali, że się odbywały się do 76 roku, kiedy to Wałęsę wypisano, z powodu niechęci do współpracy. To kłamstwo, bo ostatnie spotkanie, wedle dokumentów, miało miejsce w 74 roku. Nie wiedzieć również czemu, autorzy zupełnie pominęli stenogramy z owych spotkań, które się zachowały, a do których dotarł Friszke. Stenogramy te twierdzą, że podczas spotkań Wałęsa wysuwał żądania, straszył SB rozruchami i usiłował wyjednać udogodnienia dla swojej działalności. Stenogramy informują, że każde spotkanie powodowało coraz większą niechęć do Wałęsy ze strony SB i w 74 roku zostały one zawieszone. Dwa lata później „Bolka” wyrejestrowano. Konsekwencją działań Wałęsy były późniejsze prześladowania i interna, którym Elektryka poddano.
5. W papierach IPN brakuje odręcznej notatki Wałęsy, w której zobowiązuje się do współpracy z SB. Autorzy zupełnie to pomijają, pomimo iż napisanie takiej notatki było WARUNKIEM KONIECZNYM do zarejestrowania tajnego współpracownika.
Profesor Friszke podaje też argumenty zupełnie pominięte przez autorów książki. Na przykład to, że w grudniu 1970 roku Wałęsa został rozpoznany przez Karola Hajdugę (pracownika dyrekcji stoczni) jako uczestnika Rady Delegatów Strajku Okupacyjnego. Ponadto Hajduga wskazał Wałęsę, jako tego, który przez radiowęzeł namawiał do strajku. Skutkiem tego Wałęsa został zatrzymany jeszcze w trakcie trwania zajść Grudnia 70. Lojalkę miał podpisać właśnie wtedy. Każdy normalny człowiek zakwalifikowałby to jako czyn pod przymusem. Autorzy nie podejmują się wyjaśnienia tego zagadnienia. A mogliby. Tego samego dnia – 29 grudnia, w bazie wojewódzkiej SB pojawiły się 22 nowe nazwiska. Przypadek, ze tego akurat dnia, zaraz po tym, jak milicja pokazała swoje bestialstwo, tyle osób nagle zechciało im pomagać?
Zaskakująca może być ta „nagła odmiana” Wałęsy. Zaraz po wyrejestrowaniu z bazy SB, Elektryk zostaje wyrzucony z pracy za „szkalujące wystąpienia przeciwko dyrekcji stoczni, organizacji partyjnej i związków zawodowych wydziału”. Dość zaskakujące. Najpierw donoszenie esbecji, a potem narażanie się na takie nieprzyjemności. Z tych samych powodów wylatywał później ze ZREMBu i Elektromontażu. Autorzy o tym nie wspominają.
Kolejna istotna rzecz. IPN nie dysponuje dokumentami, które świadczyłyby, że SB szantażowała Wałęsę swoimi kartotekami. Zważywszy, że od 78 roku Wałęsa jest już obiektem rozpoznania, ma sporo zarzutów i zbywa agentów którzy ponownie usiłują go zwerbować, taki szantaż jest czymś zupełnie oczywistym. Trudno zakładać, że SB dysponowała takimi dokumentami i nie omówiła z Wałęsą tego tematu. Dlaczego tak się stało? Tego – oczywiście – autorzy nie komentują. Natomiast dokumenty dowodzą, że w 82 roku Jaruzelski poinformował Kiszczaka, że ma jakieś haki na Wałęsę. Jednak, jak właśnie się dowiedzieliśmy, były to zwykłe podróbki.
I Friszke do nich dotarł. IPN wykazuje, że w 82 roku SB weszło do mieszkania Marka Mądrzejewskiego. Podczas przeszukania podsunięto mu, niby przypadkiem, dokumenty, które miały świadczyć, że Wałęsa to TW Bolek, tajny współpracownik. Usiłowano potem nakłonić go do obserwowania Wałęsy, ale odmówił. Mądrzejewski nie dał się nabrać. Czego niestety nie można powiedzieć o Walentynowicz.
Zupełnie natomiast nie rozumiem, dlaczego Cenckiewicz i Gontarczyk pominęli w swej książce absolutnie najważniejszy dowód niewinności Wałęsy. To znaczy w sumie rozumiem. Bo to była książka pisana na zamowienie…
Tak, czy inaczej, w 85 roku jeden z agentów umieszczony w Solidarności i prowadzący akcje dezinformacyjne, zwiał do Stanów. Ponieważ dysponował on wiedzą o utajnionych działaniach operacyjnych, biuro przeprowadziło szczegółowe śledztwo. Jednym z wyjaśniających był major A. Styliński, który szczegółowo opowiedział o akcji wymierzonej w Wałęsę. Rozmowa ta posiada swój zapis w aktach IPN i wygląda następująco:
„Koncepcja przeprowadzenia »działań specjalnych « dot. L. Wałęsy powstała z chwilą powołania Biura Studiów SB MSW. Działania te miały na celu pokazanie społeczeństwu - za pośrednictwem fikcyjnej organizacji pn. OKO (Ogólnopolski Komitet Obrony) - postaci przewodniczącego NSZZ „Solidarność” jako agenta SB wykonującego wszystkie zlecenia swoich opiekunów.
W początkowej fazie o »działaniach specjalnych « wiedziało jedynie kilka osób, tj. gen. W. Ciastoń, płk W. Kuca, płk A. Malik, kpt. J. Burak. Zadaniem tego ostatniego było dobranie sobie pracownika i wykonanie razem z nim początkowych prac merytorycznych. Wybrano mnie i po wykonaniu prac przygotowawczych przystąpiliśmy do pracy.
Pierwszy etap działań polegał na »przedłużeniu działalności « tw. ps. »Bolek «, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat. Korzystając ze wszystkich dostępnych nam materiałów, tj. stenogramów przemówień L. Wałęsy wygłaszanych w różnych miastach Polski, komunikatów Biura »B «, materiałów techniki operacyjnej, sporządziliśmy kilka doniesień, z których ostatnie nosiło datę prawd. 1980. (...)
Po konsultacjach i odpowiednich poprawkach »dokumentom « nadano właściwą szatę graficzną (charakter pisma tw. ps. »Bolek «, omówienie, odpowiedni papier). (...) Drugi etap operacji polegać miał na rozprowadzeniu sporządzonych doniesień w taki sposób, aby doprowadzić do prawdziwego lub pozornego sądu nad Wałęsą oraz sporego poruszenia całego NSZZ »Solidarność «. Czekano jedynie na stosowny moment.
Sprzyjająca sytuacja powstała z chwilą uzyskania informacji o wysunięciu kandydatury L. Wałęsy do Nagrody Nobla w 1982 r. Powstał mianowicie plan sporządzenia odpowiedniego pisma do członków jury Nagrody Nobla. Do listu postanowiono załączyć doniesienie tw. ps. »Bolek « wraz z pokwitowaniem odbioru kilkuset złotych (xero). Listy do członków jury przekazane zostały do miejsc ich zamieszkania przez Dep i MSW. Ambasadorowi Norwegii doręczono natomiast list razem z oryginalnym doniesieniem z prośbą o wykonanie ekspertyzy pisma. O sposobie jej odbioru ambasador miał zostać poinformowany osobnym listem.
Działania powyższe spełniły swoje zadanie. Laureatem N.N. została pani Myrdal".
Friszke dotarł do tych materiałów dość dawno. IPN potwierdził to dziś. Autorzy? Przegapili.
Zupełnie osobny wątek stanowi sprawa rzekomego zniszczenia przez Wałęsę części dokumentów, kiedy pełnił urząd prezydenta. Jakoby w celu zatajenia prawdy. Gontarczyk zarzuca to Elektrykowi wprost, mimo iż nie ma na to dowodów. Sam Wałęsa twierdzi, że dokumenty zniszczono, by go skompromitować. I komu tu wierzyć?
Odpowiedź jest raczej prosta, jeśli zważyć pewne kwestie. Po pierwsze, po raz kolejny, nie wiedzieć czemu, sprawa wychodzi na jaw na wiele lat po omawianych wydarzeniach. Wałęsa miał się dobrać do dokumentów w latach 1992-1994. Dużo czasu zajęło autorom ujawnienie tych przewin.
W 1992 roku Macierewicz ujawnił listę osób, które były ewidencjonowane przez UB/SB. Wałęsa znajdował się na tej liście – dziś wiemy, jak do tego doszło. To znaczy, że badanie przeszłości Wałęsy zaczęło się dużo dawniej, niż rzekomy pobór dokumentów. W takim wypadku Wałęsa nic nie zyskuje kradnąc dokumenty.
Kolejna sprawa to jeden z najważniejszych dokumentów w zbiorze. Spis wszystkich dokumentów SB dotyczących Wałęsy. Gdyby Elektryk dekompletował teczkę, to zacząłby od tej publikacji. Niszcząc ją, pozbył by się wszelkich dowodów swojej działalności. Trudno przypuszczać, by eksperci badający przeszłość Wałęsy, pamiętali o wszystkich dokumentach. Niszcząc listę i wybrane dokumenty, Wałęsa mógł sprawić, że nikt kompletnie nie dowie się o takich działaniach.
A jednak ta lista się zachowała… Najważniejszy dokument, mogący zapewnić Wałęsie spokojną starość za prezydencką emeryturę nie został zniszczony. Wniosek jest prosty. Wałęsa nie dekompletował dokumentacji.
Z drugiej natomiast strony, jeśli niszczenie dokumentów nastąpiło na czyjeś zlecenie, w celu kompromitacji Wałęsy, to omawiana lista nie mogła zostać zniszczona. Miała bowiem ona zaświadczać o tym, że pewne papiery zniknęły. Gdyby jej nie było, nie byłoby podstaw wszczynania przeciwko Wałęsie rabanu. Musiała się zachować. Kolejny prosty wniosek: Dokumenty niszczono by zaszkodzić Wałęsie.
A lista dokumentów, sama w sobie, kryje najważniejszą przesłankę. Nie wyszczególnia dokumentu, w którym Wałęsa rzekomo podpisuje umowę współpracy. Takiego dokumentu nigdy nie odnaleziono. I choć przeciwnicy Wałęsy wprost mówią, o tym, że Elektryk go zniszczył, to lista dokumentów mówi co innego. Takiego papierka w SBckich teczkach nie było nigdy.
Tajemniczy zleceniodawca, niszcząc dokumenty Wałęsy planował osiągnąć dwa ważne cele. Po pierwsze kompromitacja Wałęsy. A być może i całych struktur Solidarnościowych, bo nie wiadomo w sumie, kto maczał w tym paluchy. Kompromitacja, jako tego, kto niszczy niewygodne dokumenty. I rzecz druga: zleceniodawca uzyskuje wytłumaczenie dla faktu nieodnalezienia przez badaczy lustracyjnych dokumentów, których nigdy nie było i takich, które były niejednoznaczne. Potem przypisywane różne znaczenia zaginionym dokumentom, jednak nie znalazł się nikt, kto by jawnie stwierdził, że wie, co w nich było. I to oczywiste, bo takim wyznaniem przyznałby się do manipulowania faktami.
Ostateczny wniosek jest w sumie zupełnie prosty. Środowisko Solidarności, po odzyskaniu przez Polskę pełnej suwerenności, przestało być potrzebne. Większość starała się zrobić mniejszą, lub większą karierę w polityce, jednak zwyczajnie się do tego nie nadawali. Może poza Kaczyńskimi, Macierewiczem, Tuskiem i kilkoma innymi osobami. Nawet sam Wałęsa tak sobie spisywał się, jako prezydent, choć trzeba mu oddać, że sprawował urząd w trudnym dla Polski okresie, podczas tworzenia się struktur wolnego rządu.
Większość jednak opozycjonistów była ludźmi prostymi. Doskonałym materiałem do manipulacji, co zdaje się potwierdzać również dziś. Nieprzypadkowo bowiem ludzie ci przez tyle lat ślepo wierzyli w SBckie kłamstwo, podsycane prywatną nienawiścią Kaczyńskiego do Wałęsy.
Dziś ktoś powinien przeprosić. Nie przeproszą…
Tekst powstał w nocy z 21 na 22 grudnia, dlatego niekiedy pisząc „dziś”, w gruncie rzeczy mam już na myśli „wczoraj”. W publikacji wykorzystuję wiedzą zdobytą podczas przeglądania artykułów prof. Friszke, prof. Dudka, Marii Dmochowskiej oraz obu autorów omawianej książki.
Inne tematy w dziale Polityka