g.host g.host
3155
BLOG

Tam, gdzie ZOMO...

g.host g.host Polityka Obserwuj notkę 99

„My stoimy tam, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO.”Te słowa Kaczyńskiego mają szansę przejść do historii, choć niekoniecznie tej chwalebnej. Warto jednak zastanowić się bliżej, komu z tym ZOMO było bardziej po drodze. Kto był przychylniejszy władzy PRL. Czy Wałęsa, którego przez zazdrość i esbeckie działania, od lat usiłują zniszczyć dawni przyjaciele? Czy może Kaczyński, który podczas stanu wojennego żył z esbekami w doskonalej komitywie.

Hipokryzja to czerw od dawna toczący polskie elity polityczne. Można śmiało przyjąć, że każda formacja zainfekowana jest tą cechą w równym stopniu. Zatem aby dowiedzieć się, kto tak naprawdę jest największym w Polsce hipokrytą, trzeba zbadać, kto najczęściej oskarża innych. Wystarczy się wtenczas trochę lepiej przyjrzeć, by dojrzeć prawdziwą twarz oskarżyciela.

Kilka dni temu opisałem mechanizm dorabiania Wałęsie esbeckiej historii. Do odczytania g.host.salon24.pl/375444,plasy-do-esbeckiej-melodii-przepros-anka Oczywiście wywołałem tym burzę. Tekst został udostępniony na Facebooku 130 razy, co jak na niepisowskiego publicystę Salonu24 stanowi liczbę bardzo przyzwoitą. Tym niemniej – oczywiście – otrzymałem również sporą liczbę nieprzychylnych komentarzy. Interlokutorzy (choć w przypadku niektórych jest to najzwyczajniej w świecie nadużycie semantyczne) zarzucają mi, że za bardzo się czepiam (sic!), że nie wiadomo na jakiej podstawie podważam „dowody”, że „dałem się nabrać na tłumaczenia Wałęsy odnośnie dekompletowania własnej teczki” i także – a jakże – że jestem płatnym zawodowcem, piszącym na zlecenie rządu. A że Wałęsa do rządu nie należy, to w sumie przecież nieważne.

Rozbawiły mnie te zarzuty, a jednocześnie zatrwożyła oporność pisowskiego odbiorcy na fakty i operacje logiczne. Dlatego dzisiaj postanowiłem sięgnąć do innego ciekawego źródła – „teczki” Kaczyńskiego. Popatrzmy, co tam się znajduje, jak wyglądał proces publikacji i tak dalej.

Dla „oporników” tekst rzecz jasna znaczyć będzie tyle, co nic, gdyż oni znają prawdę objawioną, jednak każdy, kto wyznaje zasadę obiektywnego spoglądania na świat, dostrzeże pewną ciekawostkę: dla środowiska Kaczyńskiego niemal te same zdarzenia i dokumenty i dowody prowadzą do dwóch skrajnych wniosków. Korzystnego dla Kaczyńskiego i wprost przeciwnie dla Wałęsy. Tekst udowodni również słowa profesora Friszke, który w swej polemice z Cenckiewiczem i Gontarczykiem*, twierdzi, iż działania autorów nie mają nic wspólnego z rzetelną pracą naukową, a stanowią dzieło stworzone dla poparcia ustalonej wcześniej tezy.

Zacznijmy od tego, iż „teczka” Jarosława Kaczyńskiego ujrzała światło dzienne dopiero w roku 2006. Kto wtedy był premierem, nie trzeba przypominać. Udostępnił ją sam prezes PiS. Dlaczego nie wcześniej? Tego nie wiadomo. Z pewnością jednak dopiero w tym czasie posiadał – z racji urzędowych prerogatyw - nieograniczony wgląd do swoich materiałów zgromadzonych przez SB.

Ci, którzy twierdzą, że Wałęsa dekompletował swoje materiały i stanowi to dowód zbrodni, powinni również wykazać zdziwienie, że i Kaczyński manipulował przy swoich papierach. I to w sposób daleko bardziej bezczelny, niż Elektryk. Kaczyński ujawniał swoją teczkę, przez kilka miesięcy. Najpierw obiecał, że to uczyni, potem prosił o więcej czasu. Na koniec zaś odmówił publikacji, twierdząc, że w teczce znajdują się materiały sfałszowane. Krótko mówiąc, Kaczyński, podobnie, jak Wałęsa, zaglądał do swoich papierów przed ich opublikowaniem. Jednak w przeciwieństwie do Wałęsy, wstrzymał publikację do momentu, kiedy… No właśnie. Kiedy co? Kiedy kontent będzie bardziej dla Kaczyńskiego wygodny?

Po kilku miesiącach, nagle i niespodziewanie „teczkę” ujawniono. Kaczyński był już doskonale przygotowany. Bezbłędnie punktował wszelkie fałszywki, potwierdzając jednocześnie autentyczność niektórych dokumentów – tych bez szkodliwego zabarwienia oczywiście.

Jeśli czytasz ten tekst uważnie, zapewne zastanawiasz się, dlaczego g.host ukrywa wyraz „teczka” za fasadą cudzysłowu. To proste. Dlatego, iż „teczka” Kaczyńskiego teczką w rzeczywistości nie była. Zawierała zaledwie 200 stron (przeszło 500 mniej, niż w przypadku Lecha Kaczyńskiego), obejmowała zaledwie rok działań inwigilacyjnych i stanowiła luźny zbiór mało istotnych dokumentów. Kserokopie świadectwa ukończenia studiów, czy  świadectwa pracy. Po co i skąd takie materiały w archiwum SB? Nie wiadomo.

„Teczka” nie zawierała spisu treści, nie posiadała również przeszycia, a więc i plomb. Wobec tego uszczuplenie dokumentacji, czy dołożenie do zbioru jakiegokolwiek świstka było dziecinnie proste. Czyli sprawa ma się tak: Fakt, iż Wałęsa przeglądał swoją dokumentację, a potem coś ze zbioru zaginęło, oznacza, że Elektryk dekompletował swoją „biografię”. A fakt, że Kaczyński własne zasoby przeglądał, zwlekał z publikacją, podważał autentyczność jeszcze przed opublikowaniem, a następnie przekazał opinii publicznej marnej jakości materiał, bez plomb, bez spisu treści i w bardzo niewielkiej ilości – to już o dekompletowaniu nie świadczy.

Bodaj najbardziej kontrowersyjnym materiałem zgromadzonym w „teczce” Kaczyńskiego była lojalka, która – jako rzekoma fałszywka - natychmiast stała się przedmiotem ostrego ataku Kaczyńskiego. I ponownie wracamy do analogii: U Wałęsy takiego dokumentu nie było ani w teczce, ani w zachowanym spisie dokumentów. O czym to świadczy? O tym, że Elektryk papier ukradł. U Kaczyńskiego natomiast lojalka była, nie było natomiast spisu dokumentów. O czym to świadczy? O tym, że esbecja fałszowała dane Kaczyńskiego. Och, cudownie.

Sąd uznał argumenty Kaczyńskiego, potwierdzając, że lojalka jest fałszywa i podrzucona do teczki po roku ‘90. Dla grona zwolenników PiSu wyrok ów załatwia sprawę, co w niczym nie przeszkadza im kwestionować wyroku sądu lustracyjnego w sprawie Wałęsy. No bo są sądy i sądy.

Pozostaje jeszcze kwestia zasadności fałszowania dokumentów Kaczyńskiego. Sam zainteresowany poinformował, że odpowiedzialna za to jest SB. Tyle tylko, że to nie ma żadnego sensu. Bo o ile w przypadku Elektryka fałszerstwa materiałów miały swój cel – raz Królewska Szwedzka Akademia Nauk, a dwa struktury solidarnościowe, które miały „łyknąć” oskarżenia i doprowadzić do podziału w Związku – o tyle rzekomo sfałszowanych dokumentów Kaczyńskiego nie wykorzystano nigdy. Ani do dekonspiracji, ani do szantażu, ani do niczego innego. Fakt ich występowania orzeczono dopiero w 2006 roku. Po co więc je fałszowano? I to jeszcze w roku 1991, a więc ROK PO ROZWIĄZANIU SB. Konia z rzędem temu, kto podejmie się wyjaśnienia tej zagadki. Kaczyński się nie podjął. Jego pies gończy – Cenckiewicz – również nie.

Natomiast zupełnie pominięty został fakt, że zarówno lojalka, jak i jeszcze jeden, rzekomo sfałszowany dokument, zostały zdublowane w archiwum w formie mikrofilmów. Jest również informacja (w dokumentach uznanych przez Kaczyńskiego za prawdziwe) o tym, że spotkania z Kaczyńskim były nagrywane. Jednak taśma gdzieś się zapodziała, zaś mikrofilmy… No cóż, mikrofilmy na pewno znalazły się w zbiorze przed 1985 rokiem. Ciekawe, że dokumenty zostały sfałszowane w 1991 roku, zaś utrwalające je mikrofilmy zjawiły się w archiwach w 1985. To dopiero X-FILES.

Jako swego rodzaju ewentualne uzasadnienie fałszowania materiałów, Kaczyński powiedział: „W początkach lat 90. byłem traktowany jako osoba szczególnie niebezpieczna, którą trzeba zniszczyć i której dawna służba bezpieczeństwa nienawidzi. Skądinąd to dla mnie wielka pochwała.” To bardzo ciekawe, jak bowiem wytłumaczyć fakt, że „teczka” Kaczyńskiego jest tak skromna? Jednym z dokumentów, których wiarygodność potwierdził Kaczyński, jest notatka o wyrejestrowaniu dzisiejszego prezesa z systemu działań SB. Nastąpiło to już w roku 1982, a więc jeszcze w trakcie Stanu Wojennego – w okresie bardzo czujnej działalności SB. Dokument odsyła materiały do archiwum twierdząc, że „Jarosław Kaczyński nie prowadzi działalności szkodzącej PRL”. Sierpień 1982, a więc wtedy, kiedy Wałęsa siedział w Arłamowie, Macierewicz od miesiąca się ukrywał po ucieczce z więzienia w Łupkowie, Kuroń w kajdankach uczestniczył w pogrzebie swojej żony Grażyny, którą zamordowała służba medyczna PRL (odmówiono jej leczenia zapalenia płuc), Niesiołowski siedział w Jaworznie, a Michnik – bez wyroku – kiblował na Białołęce, za „próby obalenia ustroju” i „odmowę wyjazdu z kraju”. Czy trzeba coś jeszcze dodawać? Nie trzeba. No, może poza tym, że dziś Kaczyński to bohater opozycji, zaś Niesiołowski, Michnik i Wałęsa to zdrajcy polskości.

Czy więc nie jest zastanawiające, że SB zupełnie ignoruje człowieka, który pnie się corz wyżej w strukturach Solidarności i jest osobą „szczególnie niebezpieczną”? Nawet gdyby nie uznano go za niebezpiecznego, to trudno uwierzyć, że esbecy tak łatwo mu odpuścili. Chyba, że w zamian za „coś”. Coś, czego w papierach nie ma, ale – jak już pisałem – czego usunięcie byłoby dla Kaczyńskiego dziecinnie proste.

Prezes PiS dość bezładnie surfuje pomiędzy prawdą a fałszem. Podkreśla na przykład, że dokument w którym zgadza się na rozmowy z SB jest fałszywy, ale uwiarygodnia dokumenty z owych spotkań, na które się nie zgodził. Nie ma w nich oczywiście niczego obciążającego. Ale skoro się nie zgodził, to dlaczego się spotykał? Wałęsa też się spotykał i to już wystarczyło, by odsądzić go od czci i wiary. Tymczasem Kaczyński spotykać się mógł. Oficer prowadzący – ppłk Kijowski nadał Kaczyńskiemu kryptonim „Jar” i określił, jako "wstępnie pozyskanego". Wedle papierów prezes był nawet dość gadatliwy, choć owe gadki nie oznaczają jeszcze sypania współpracowników. A w każdym razie – nie według zgromadzonej dokumentacji.

Zaś najlepszym kwiatkiem jest dokument, którego autentyczność Kaczyński nie tylko potwierdzał, ale wręcz podkreślał. Jest to notatka oficera, który informuje, że po tym, jak zagroził Kaczyńskiemu internowaniem, jeśli nie zacznie współpracować, Jarosław miał odpowiedzieć, że wybiera internowanie i woli popełnić samobójstwo, niż „sypać”. I wiecie, drodzy czytelnicy, co wtedy zrobił ów oficer? Ano wysłał dokumenty Kaczyńskiego do archiwum z adnotacją „niegroźny”. Internowania nie zarządził. Inwigilację zakończono. Taki był z niego sympatyczny esbek!

Podsumowując, gdyby za pisanie „monografii” Kaczyńskiego zabrały się takie hieny, jak Cenckiewicz i Gontarczyk, prezes zapewne od dawna znajdowałby się na politycznym śmietniku. Brak dowodów i niekompletne przesłanki przegrały najwyraźniej z osobistymi uprzedzeniami autorów. Trzeba się więc zastanowić, czy by ich nie zatrudnić do napisania pracy o Kaczyńskim. Najwyraźniej za pieniądze zrobią wszystko, czego się od nich wymaga.

Hipokryzja to czerw od dawna toczący polskie elity polityczne. Można śmiało przyjąć, że każda formacja zainfekowana jest tą cechą w równym stopniu. Zatem aby dowiedzieć się, kto tak naprawdę jest największym w Polsce hipokrytą, trzeba zbadać, kto najczęściej oskarża innych. Wystarczy się wtenczas trochę lepiej przyjrzeć, by dojrzeć prawdziwą twarz oskarżyciela.

 

*Polemika odnośnie książki „SB a Lech Wałęsa”. Część owej polemiki ukazałem w tekście „Pląsy do esbeckiej melodii /Przeproś Anka/”. 

g.host
O mnie g.host

Banuję tylko za pomocą argumentów

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (99)

Inne tematy w dziale Polityka